1

Osiedle dla bezdzietnych? Skandal i hańba!

osiedle dla bezdzietnych

Mamy już w Polsce miejsca noclegowe tylko dla dorosłych, mamy również restauracje bez dzieci. Jednak kiedy jeden z deweloperów ogłosił plany wybudowania na Śląsku osiedla dla bezdzietnych, podniosła się wrzawa. No bo jak to tak? MIESZKANIE BEZ DZIECI? Dla tych, co nie chcą i nie planują? Dla tych wyrzutków społeczeństwa, niegodnych miana prawdziwego dorosłego???

O co w tym wszystkim chodzi?

Zacznijmy od wyjaśnienia skąd w ogóle wziął się koncept. Krakowskie biuro architektoniczne Ekotektura, mając do swojej dyspozycji bardzo niewielką działkę, zaplanowało na niej małe domki o prostym dizajnie, podzielone na mieszkania o powierzchni niewiele ponad 50 m kw. Na terenie osiedla brakuje ogrodzeń i placów zabaw. Nie ma ich dlatego, że w zamyśle osiedle przeznaczone jest dla ludzi bezdzietnych (co jak najbardziej zgodne jest z prawem), którzy będą mieli ochotę przebywać w towarzystwie dorosłych sąsiadów i będą nawzajem szanować swoją prywatność.

Na pewno zadajecie sobie pytanie: a co, jeśli para, mimo swoich planów, doczeka się dziecka? Tak się przecież niejednokrotnie w życiu zdarza. Ano nic, bo mieszkania będą tylko na wynajem, bez możliwości kupna. W przypadku nieplanowanego powiększenia rodziny przez którychkolwiek z mieszkańców, deweloper wypowie umowę najmu.

To nie jest nowa czy innowacyjna formuła.

Takie rozwiązania stosowane są między innymi w Norwegii, Kanadzie i USA dla ludzi w wieku 50+. Przyszła więc kolej na Polskę.

I oczywiście, że mamy tu całą masę oburzonych ideą wykluczenia części społeczeństwa. Chęci odizolowania się od czegoś, co jednym zupełnie nie pasuje, a dla innych jest naturalną i niekwestionowaną częścią życia.

Ale przypomnij sobie siebie sprzed dzieci.

Jak reagowałeś na cudze? Jakie uczucia wzbudzał w Tobie histeryczny płacz dziecka w miejscu publicznym? Jak się czułeś próbując wieczorem wypocząć przy dźwiękach tupiących Ci nad głową dzieci sąsiadów? No właśnie.

Mam dziecko, kocham je bardzo, ale nigdy nie lubiłam cudzych dzieci. Uważam, że rację mają ci, którzy potrzebują miejsc wolnych od dziecięcego krzyku, harmidru i chaosu. Mają pełne prawo spędzać czas wśród samych dorosłych, na rozmowach i aktywnościach odległych od dziecięcego świata o milion lat świetlnych.

Moje ostatnie wakacje przed zajściem w ciążę spędziłam w greckim hotelu tylko dla dorosłych. I cudownie się tam czułam! Gdybym dzisiaj nie miała dziecka, a ktoś zaproponowałby mi możliwość mieszkania w takiej właśnie strefie bez dzieci, na pewno nie wahałabym się zbyt długo. Mieć możliwość powrotu po męczącym dniu pracy do miejsca, w którym nic nie zakłóca ciszy i spokoju? Bezcenne!

Oczywiście pojawia się kwestia etyki.

Oburzeni już wysuwają argument, nazywając tego typu miejsce „gettem” i wymieniając kolejne pomysły: osiedla LGBT, dla feministek, dla kibiców konkretnej drużyny itp. Oczywiście niektóre z nich są według mnie absurdalne, ale inne – czemu nie? Jeśli prywatny inwestor ma taki pomysł biznesowy, chce coś zrobić dla niszy, wycelować w konkretne potrzeby konkretnej grupy, nie widzę powodu, żeby przy nieruchomościach nie miał prawa tego zrobić tak samo jak przy jakichkolwiek innych produktach.

W końcu na tym świecie nigdy nie ma tak, że wszystko jest dla każdego, prawda?


Przeczytaj również:

Matka jedynaka – egoistyczna lambadziara!




Ambiwertyk – czyli kto?

ambiwertyk czyli kto

Wyobraź sobie stan ciężkiego kaca. Straszliwy ból głowy, gigantyczne zmęczenie, oczy same się zamykają. Jedyne, na co masz ochotę, to totalna izolacja w ciszy i spokoju, nakrycie się kocem aż po czubek głowy i spanie lub Netflix. Nic nie mówić. Broń Boże gdziekolwiek wychodzić.

Mniej więcej tak czułam się po tegorocznej Wielkanocy. Po dwóch dniach spędzonych z rodziną – wśród ludzi, których znam i lubię. Tak czuję się po każdych świętach i po każdym intensywnie towarzyskim czasie. A kiedy ostatnio podzieliłam się z wami na moim Instagramie tym uczuciem, bardzo wiele osób napisało mi, że reagują bardzo podobnie.

Jednak mój towarzyski kac wcale nie oznacza, że tego towarzystwa nie lubię.

Ambiwertyk – czyli kto?

Posiadam zarówno cechy ekstrawertyka, jak i introwertyka. Ciągle balansuję na krawędzi, gdzieś pomiędzy jednym a drugim. Czasem jestem gadatliwa i towarzyska, a czasem muszę się totalnie zresetować i pobyć sama. Kiedy byłam młodsza, byłam święcie przekonana o tym, że jestem totalnym ekstrawertykiem. A jednak uwielbiałam spędzać czas sama w domu, sama ze sobą.

Z wiekiem bardzo ograniczyłam kontakty towarzyskie. Mam niewielu przyjaciół, bo stawiam na jakość, a nie na ilość. Tym, którzy są blisko mnie, ufam bezgranicznie i czuję się w ich towarzystwie komfortowo.

Dużo czasu zajęło mi zrozumienie jaką tak naprawdę mam osobowość. Ale dziś już rozumiem dlaczego po towarzystkich interakcjach często czuję się, jakby przygniotła mnie lawina.

A przecież to takie proste.

Lubię być otoczona ludźmi, ale lubię też być sama. Potrzebuję kontaktów międzyludzkich, a jednocześnie potrzebuję czasu na ponowne naładowanie baterii, kiedy lampka świeci się na czerwono. I to wszystko w teorii jest łatwe, ale kiedy w grę wchodzi jeszcze dziecko, które jest bardzo towarzyskie, z natury lubi dużo mówić i lgnie do kontaktów z rówieśnikami, sprawa robi się trochę bardziej skomplikowana. Między innymi dlatego, że rówieśnicy to również ich rodzice. Czujecie mój ból?

Kolejny aspekty bycia matką ambiwertyczką, kiedy już przebolejemy wszystkie społeczne aspekty, jest powrót do domu po intensywnym dniu. Dzieci przeważnie też przechodzą swoistego „kaca” po kontaktach towarzystkich i wszelkich atrakcjach. Obejmuje on pełne spektrum reakcji, od maksymalnej aktywności, po ciężkie do zniesienia wyczerpanie objawiające się krzykiem, płaczem i niezadowoleniem ze wszystkiego. W tym samym czasie jedyne, na co ja mam siłę, to wypicie kubka herbaty i zamknięcie się w sobie.

Nie zawsze jest to możliwe.

W takich chwilach muszę się po prostu zebrać w sobie i znaleźć resztki energii, żeby zakończyć dzień możliwie łagodnie i bez większych drak.

Najśmieszniejsze w byciu ambiwertykiem jest to, że nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi przeskok. Bywają dni, że w towarzyskich interakcjach czuję się jak ryba w wodzie. A potem nagle, któregoś dnia, docieram do granicy. Osiągam stan wyczerpania i potrzebuję czasu, żeby znów nadawać się „do ludzi”. Czasem ma to miejsce na rodzinnym spotkaniu, czasem na imprezie u przyjaciół. Bez wględu na miejsce i czas, nie mam na to wpływu. Nie mam żadnych mocy sprawczych, żeby to od siebie odgonić.

Czasem ktoś może się czuć obrażony.

Ale prawda jest taka, że nikt z zewnątrz nie ma na to wpływu. Przyczyną takich rekacji nigdy nie jest fakt, że ktoś mnie obraził czy zrobił mi krzywdę. I oczywiście nie każdy to rozumie. Nie każdy szanuje granice. Takich osób nie ma już w moim życiu.

Mam świadomość, że moje zachowanie czasem może wydawać się snobistyczne. Wyglądam, jakbym była humorzastą suczą, która nagle przestaje się odzywać i udzielać w ogólnej rozmowie. A tak naprawdę gdzieś w środku mnie wyłącza się silnik, kończy się paliwo. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z otoczeniem. Moje ciało i umysł po prostu mają dość.

Jako matka zwyczajnie nauczyłam się funkcjonować z tym aspektem mojej osobowości. Wiem kiedy najwyższa pora powiedzieć „Ok, nie dam już rady. Muszę mieć czas dla siebie, bo inaczej się uduszę” i moja rodzina to rozumie. Muszę się usunąć zanim mój wewnętrzny introwertyk zacznie ranić ludzi dookoła, których kocham.

Podsumujmy jeszcze raz to wszystko, co powiedziałam. Tak, aby nie było wątpliwości.

Ambiwertyk – czyli kto?

Nie inicjuję rozmów z nieznajomymi.

Nie umiem w small talki.

Kiedy w towarzystwie pojawia się temat, na który mam coś do powiedzenia, z chęcią dołączam do rozmowy.

Jednak kiedy temat się kończy, wycofuję się z rozmowy i milknę.

Lubię poznawać nowe osoby, ale dużo łatwiej przychodzi mi to za pośrednictwem osób, które już dobrze znam.

Zbyt dużo czasu spędzonego w towarzystwie sprawia, że jestem bardzo zmęczona.

Wycofana część mojej osobowości różni się znacząco od osoby, jaką widzą mnie znajomi.

Lubię imprezy i przebywanie w towarzystwie, jednak w samym środku takiego wyjścia potrafię stwierdzić, że jestem szaleńczo zmęczona, wycofać się i po prostu być zmuszona do wyjścia.

Bardzo potrzebuję mieć czas spędzony sama ze sobą.

A jednocześnie zdarza się, że taki czas jest dla mnie męczący. Home office i lockdown czasem mnie cieszy i daje mi motywację, a czasem wykańcza i sprawia, że tęsknię za normalnością sprzed pandemii.

Bardzo dobrze czytam emocje i znaczenia między wierszami.

Uwielbiam być z centrum uwagi, a jednocześnie lubię z boku obserwować co się dzieje i jakie są reakcje ludzi.

To wszystko brzmi bardzo abstrakcyjnie i wydawałoby się, że pewne aspekty kłócą się z innymi. A jednak oto jestem. Introwertyk i ekstrawertyk w jednym. Ambiwertyk.


Przeczytaj również:

Toksyczna przyjaźń, którą kończę bez żalu (i Ty też powinnaś)




Nowe obostrzenia rządu – jak długo jeszcze wytrzymamy?

nowe obostrzenia rządu

Właśnie ogłoszono nowe obostrzenia rządu. Zamknięte przedszkola i żłobki, zamknięte sklepy budowlane, fryzjerzy i kosmetyczki. Równo rok od początku pandemii wracamy dokładnie do sytuacji, która tak mocno dała nam w kość w 2020 roku. Ale z każdą kolejną falą i każdym kolejnym obostrzeniem zaczynam widzieć coraz mniejszy sens tego wszystkiego.

Dlaczego zamykamy szkoły i galerie, a nie zamykamy kościołów?

Jaki sens ma zamykanie galerii, które powoduje kumulację ludzi w jednym miejscu tuż przed planowanym zamknięciem?

Jak mają się leczyć osoby chore na nowotwory?

Co ze zdrowiem psychicznym dzieci, którym odbiera się całkowicie kontakt ze szkołą i rówieśnikami, tworząc jednocześnie stracone pokolenie ekranów i samotności?

Co z młodymi ludźmi, studentami, którym zostały odebrane wszystkie przywileje młodości?

To tylko kilka pytań, które nasuwają mi się w tej sytuacji i wszystkie pozostają bez odpowiedzi. Płakać mi się chcę, kiedy pomyślę, że znów będę musiała powiedzieć mojemu dziecku, że nie zobaczy się z kolegami, że zostały mu odebrane wszystkie ulubione zajęcia. Basen, tenis, szachy, programowanie – wszystkie pasje, które chciał i kochał rozwijać.

Ile to jeszcze potrwa?

I kto odda mojemu dziecku dzieciństwo? Przecież szkoła to nie tylko nauka. To funkcjonowanie w społeczności, uczenie się relacji, pierwsze silne przyjaźnie – czasem nawet na całe życie. Człowiek jest zwierzęciem stadnym, a izoluje się nas bez najmniejszej refleksji na temat konsekwencji i wsparcia finansowego i psychologicznego.

I gdzie jest zależność między ilością zachorowań a szczepieniami?

Miało być lepiej.

Dali nam nadzieję. Wraz z wiosną miało wrócić życie, a wraca depresja, samotność i brak perspektyw.

Czy ktoś mi powie jak moje dziecko ma funkcjonować w zdalnej zerówce? Jak ma się nauczyć czytać, pisać, myśleć, być kreatywne siedząc 6 godzin dziennie przed ekranem?

Nie chcę nawet myśleć jak wygląda rzeczywistość maturzystów i ósmoklasistów mających przed sobą jedne z najważniejszych egzaminów w swoim życiu. Mam ciarki na plecach, kiedy o tym pomyślę.

Czy moje dziecko zazna jeszcze świata bez masek?

To brzmi jak rzeczywistość science fiction, którą kiedyś oglądaliśmy tylko w filmach. Zdajecie sobie sprawę, że już w tej chwili niektóre dzieci nie pamiętają jak to było w rzeczywistości sprzed pandemii? Że nie znają twarzy ludzi na ulicach?

Zapomniałam już czym jest wyjście do kina i restauracji.

Została nam odebrana cała kultura, cały społeczny aspekt życia. A co z ludźmi, którzy chcieliby kogoś poznać, założyć rodzinę? Jak się teraz poznaje drugiego człowieka? Jak się z nim spędza czas?

Ile biznesów upadnie? Ile zbankrutuje, tracąc dorobek swojego życia? Ilu artystów będzie ofiarami tej sytuacji? I kto im to wszystko wynagrodzi? Tan sam rząd, który teraz im to odbiera?

Jestem tym zmęczona i mam dość. A to na pewno nie jest koniec.


Przeczytaj też:

Pandemiczna spowiedź matki




Dziecko i ekrany: ten kijek wyjmij z dupy.

dziecko i ekrany

Kiedy jakiś czas temu pokazałam na moim Instagramie, że moje dziecko używa tableta, posypały się na mnie gromy. Że jak to ja, blogerka, influencerka, pokazuję czyste zło jakim jest ekran. Bo przecież czas ekranowy ma zły wpływ na mózg dziecka. Że zawiodłam, rozczarowałam. No i dziś muszę właśnie was rozczarować.

Wygląda na to, że w tej kwestii nie ma odcieni szarości – albo jesteś po dobrej stronie mocy, albo po złej. Albo czarne, albo białe. Ekrany niszczą życie naszych dzieci. Robią im z mógzów papkę. Sprawiają, że są otyłymi spaślakami. Kiedyś to były czasy! Nikt nie siedział w ekranach i rosły same pokolenia geniuszy!

Ale czasy się zmieniły.

Żyjemy w XXI wieku i większość rodziców doskonale zdaje sobie sprawę, że ekrany są naszymi sprzymierzeńcami, naszymi najlepszymi przyjaciółmi i naszą obietnicą ciszy i spokoju. Niewielu rodziców chce się w ogóle tykać rodzicielstwa bez udziału ekranów. I ja to bardzo szanuję!

Oczywiście, że mamy z tego powodu wyrzuty sumienia.

Zastanawiamy się na jak dużo możemy pozwolić, ile czasu, jakie treści. Ale spójrzmy na to tak: nie ma i nie będzie już świata bez ekranów. Od marca do sierpnia zeszłego roku oboje z mężem pracowaliśmy na etacie z domu, w którym było również z nami nasze sześcioletnie dziecko. Nie będę was oszukiwać: Ignaś spędził masę czasu przed tabletem lub telewizorem. Oczywiście, że próbowaliśmy zajmować mu czas inaczej, ale było to ekstremalnie trudne. Czy zrobiliśmy mu tym krzywdę? Wygląda na to, że ani trochę.

Jest środek pandemii.

Od początku lockdownu właśnie minął rok. I to jest dla nas wszystkich bardzo dobra wiadomość: jeśli mieliście jakiekolwiek wyrzuty sumienia związane z czasem ekranowym waszych dzieci, najwyższa pora się ich pozbyć. Przeżyliśmy rok bez rozrywek i atrakcji, którymi można by zająć dziecko. Przeżyliśmy rok zdalnego nauczania, zamkniętych szkół i przedszkoli. Jeśli przez ten rok nikt wśród waszych domowników nikogo nie zabił lub poważnie nie uszkodził, możecie sobie pogratulować. To jest autentyczny sukces. Co do wszystkiego innego, należy po prostu wyjąć kijek z tyłka.

Wiem, że to kontrowersyjne i niepopularne.

Że łatwiej jest zachowywać przed światem wizerunek perfekcyjnej mamusi, która nie daje dziecku tableta i słodyczy, a zamiast tego prowadzi gordonki, sronki i inne pierdonki, bo może całą dobę poświęcić tylko dziecku i jego rozwojowi. Ale prawda jest taka, że ekrany ratują mi życie i nie mam zupełnie nic przeciwko, oczywiście przy zachowaniu zdrowego umiaru.

Chciałabym się jasno wyrazić. Jak najbardziej wierzę w sens kontroli rodzicielskiej, świadomości zawartości gier i bajek i ich ograniczeń wiekowych, w ograniczenia czasowe czasu przed ekranami. Jestem też ogromną fanką rozwijania przez dzieci pasji i zainteresowań odległych od ekranów o milion lat świetlnych. Moje dziecko kocha pływać, gra w tenisa, w szachy, lubi planszówki i rysowanie. Uwielbia jeździć na rowerze i na nartach. Ostatnio pasjami rysuje postaci z Minecrafta, co dość jasno pokazuje, że zainteresowania ekranowe można przekładać na zupełnie inne aktywności.

Dzieci nie będą miały spaczonych mózgów tylko dlatego, że w ich życiu jest nowoczesna technologia. Pokolenie naszych dzieci jeszcze bardziej niż wcześniejsze żyje w epoce szaleńczo cyfrowej. Mają i będą mieli nowoczesne rozwiązania na wyciągnięcie ręki. Dlatego z całego serca radzę odpuścić spinanie się w tym temacie, a zamiast tego podejście zdroworozsądkowe.

Nie zabraniaj.

Pamiętaj, że to, czego zupełnie zabronisz, będzie jeszcze bardziej kuszące. A prędzej czy później Twoje dziecko będzie miało z tym kontakt – w przedszkolu, szkole, u kolegów w domu. Znormalizuj ten temat. Ekrany istnieją i można do nich podchodzić na luzie, jak do każdego innego elementu naszej rzeczywistości.

Szukaj gier interaktywnych.

Fajnie, jeśli gra wymusza na dziecku ruch. Nie musisz mieć do tego konsoli – takie gry można znaleźć na tablecie lub telefonie.

Ustal limity czasowe.

I wyważ czas przed i poza ekranem. Rozsądnym limitem jest godzina dziennie, natomiast u mnie w domu działa to trochę inaczej. Ignaś może w tygodniu po szkole obejrzeć bajkę na telewizorze, ale gry tabletowe i konsola to przyjemność czysto weekendowa. Wiem, jak bardzo pochłaniają jego koncentrację i uwagę (o wiele bardziej niż bajki) i nie chcę, żeby ją odwracały w dniach, kiedy chodzi do szkoły.

W weekend również są ograniczenia. Gry dozwolone są w piątek po szkole, 2 godziny w sobotę i 2 godziny w niedzielę. Jednak przy naszym trybie życia rzadko kiedy udaje się aż tyle, bo zwykle mało jest nas wtedy w domu.

Pomóż dziecku (zwłaszcza małemu!) odejść od ekranu.

Jeśli Twoje dziecko bardzo przeżywa kiedy mówisz mu, że już czas skończyć, zastosuj kilka sztuczek. Przede wszystkim zachowaj spokój i zachowuj się tak, jakbyś budził(a) dziecko z głębokiego snu. Minutę lub dwie przed końcem usiądź koło dziecka, żeby wejść w jego świat i trochę odwrócić jego uwagę od ekranu. Stwórz rytuał mówienia tabletowi „papa” i jeśli trzeba, to stwórz mu specjalne miejsce, w którym tablet będzie „odpoczywał”. Tuż po czasie ekranowym zaplanuj dla dziecka jakieś super fajne i atrakcyjne dla niego zajęcie analogowe.

Graj i oglądaj z nimi.

Jeśli tylko masz możliwość, dołączaj do swojego dziecka, rozmawiajcie o tym, co się dzieje w grze lub bajce. Spróbuj poznać ten wirtualny świat, który tak bardzo wciąga Twoje dziecko.

Keep them busy!

Naczelna zasada wychowania dzieci. Obejrzałam kiedyś wywiad z Iwaną Trump, która, zapytana o to, w jaki sposób wychowała swoje dzieci tak, aby trzymać je z dala od alkoholu i narkotyków, odpowiedziała właśnie: keep them busy! Rozwijaj pasje swojego dziecka. Chce grać w piłkę nożną? Zapisz je na zajęcia. Chce chodzić na dodatkowe kółka w szkole? Niech chodzi! Chce pójść na spacer, na rower, hulajnogę lub rolki? Zbierz się w sobie i wyjdź, choćby nie wiem jak bardzo Ci się nie chciało!

Teraz, kiedy nasze dzieci są jeszcze małe, wydaje nam się, że ekrany to koniec świata i rozdmuchujemy ten problem do niebotycznych rozmiarów. Obyśmy tylko takie problemy mieli, kiedy nasze dzieci będą dojrzewać…


Przeczytaj również:

Matka jedynaka – egoistyczna lambadziara!

Body shaming dzieci – najwyższa pora z nim skończyć. JUŻ.




To porównanie obraża mnie i krzywdzi moje dziecko

porównanie psa do dziecka

Zaczęło się od tego, że przeglądałam na Instagramie hashtag #mojedziecko. Tu śliczna dziewczynka, tam piękny chłopiec, i ooo, nagle fretka. Tu noworodek, tam niemowlak, i kotek. Ooo, piesek. A przypominam, że nadal jestem na hashtagu #mojedziecko.

I coś tak we mnie drgnęło. Coś we mnie nie wyraziło zgody na takie porównanie. A potem jeszcze coś się we mnie wnerwiło! Na tylu poziomach, kurde, NIE. Moje dziecko nie jest jak pies. A Twój pies nie jest jak dziecko.

Porównanie psa do dzicka

Kocham zwierzęta, wszystkie bez wyjątku, a zwłaszcza psy. Jestem psiarą, miałam w życiu psa i doskonale wiem jak to jest kiedy traktuje się go jak członka rodziny. Wychowywałam się z psem, wyprowadzałam go na spacer, bawiłam się z nim. I mając porównanie tym bardziej roszczę sobie prawo, żeby wypowiadać się na ten temat. Żaden pies nie jest jak dziecko.

Nie jestem właścicielem swojego dziecka.

Zaszłam w ciążę, 9 miesięcy nosiłam je pod sercem, urodziłam je. Jestem jego mamą. Nie wychowuję go dla siebie, tylko dla świata. Dla kogoś innego, z kim kiedyś być może się zwiąże.

Dziecko jest istotą ludzką.

Może nie wygląda jeszcze jak dorosły człowiek, może uważane jest za coś mniejszego i mniej ważnego, ale to nadal pełnoprawny człowiek, a nie zwierzę. Nie wystarczy mu zapewnić jedzenia i mozliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. Dzieci trzeba wszystkiego nauczyć, od rzeczy najprostszych do najtrudniejszych. Dać im szanse i perspektywy, edukację, zajęcia dodatkowe, ciągłe możliwości rozwoju. I być nieustająco gotowym na tysiące pytań, wątpliwości, wsparcia fizycznego i psychicznego. Nie wiem jak lepiej opisać tę gigantyczną złożoność.

Wychowanie to nie tresura.

Mogę być pewna, że kiedy powiem „siad” moje dziecko nie usiądzie. Nie da się nauczyć komendy i oczekiwać zawsze tej samej reakcji. Nie ma stałych, wypracowanych mechanizmów wychowania, które zawsze działają, bo każde dziecko jest inne. A wychowanie to coś o wiele bardziej złożonego niż nauka kilku trików.

Twój pies obudził się w nocy?

Nie opowiadaj mi, że noce ze szczeniakiem są jak noce z małym dzieckiem. Bo moje noce z psem wyglądały tak, że wypuszczałam go na siku i szłam dalej spać. A dziecko karmiłam, bujałam, dziecko nie dawało sie odkładać, płakało, ząbkowało, miało kolki. Miałam noce podzielone na 3-godzinne interwały, a podczas każdego spałam pół godziny do godziny. To całkiem inaczej niż z psem, prawda?

Nie tak prosto jest począć dziecko…

Chciałabym wiedzieć, co na temat porównania do psów sądzą pary, które latami starają się o dziecko. Chyba dużo łatwiej kupić psa lub przygarnąć go ze schroniska, niż zajść w ciążę? Gdzieś pomiędzy mamy jeszcze poronienia, przedwczesne porody, lata starania się o adopcję… Nawet nie śmiałabym porównać wzięcia szczeniaka do wszystkich tych trudności.

Ilość poświęcanej uwagi.

Nieporównywalna. Szczeniakowi osiągnięcie formy dojrzałej zajmuje rok. Dziecku – minimum jakieś osiemnaście lat, a przecież często dużo dłżej, nie oszukujmy się. Nie mogę zostawić mojego małego dziecka w domu żeby pójść do sklepu lub do pracy. Nie mogę go ignorować przez większość dnia. Wręcz przeciwnie – nie mogę spuszczać go z oczu, żeby nie stała mu się krzywda. A kiedy dorastają? Pies nie będzie mi pyskować, kłócić się ze mną i uciekać z domu trzaskając drzwiami.

Dlatego właśnie wszystko się we mnie gotuje kiedy słyszę komentarze typu „Jestem psią mamą! To prawie tak jak Ty!” albo „Mój pies robi dokładnie to, co Twoje dziecko”. Uwielbiam psy i uwielbiam o nich rozmawiać z ich właścicielami. Uważam, że pies to najlepszy przyjaciel człowieka i żadne inne zwierzę nie reaguje tak żywo i tak rozumnie na nasze potrzeby.

Ale proszę, nie porównuj psa do dziecka.

Pies to ostatecznie tylko pies. To tylko zwierzę. Możesz go kochać i przywiązać się do niego. Ale nawet w połowie nie będzie tak stresujący i podnoszący ciśnienia, jak małe dziecko. Nawet w połowie nie będzie wymagający tak wielkiej odpowiedzialności jak życie ludzkie. Nawet w maleńkiej, najmniejszej części nie będzie wymagający tak gigantycznego poświęcenia i zmęczenia jak dziecko.

Jeśli kiedykolwiek zdarzyło Ci się pomyśleć lub wypowiedzieć na głos takie porównanie to najwyraźniej nie masz pojęcia o czym mówisz.


Przeczytaj też:

Nie lubię zabaw z dzieckiem – czy jestem zuą madką?

Nie lubię małych dzieci – czy wszystko ze mną w porządku?




Ikabog – recenzja najnowszej książki J.K. Rowling

„Ikabog” to bajka, którą J.K Rowling wymyśliła jeszcze przed Harrym Potterem, pisząc ją dla swoich dzieci. Na początku pandemii, żeby podnieść na duchu dzieci siedzące w domach na zdalnym nauczaniu, zaczęła publikować książkę fragmentami w internecie. Jednak czy tak naprawdę jest to książka dająca pocieszenie?

Kiedy zobaczyłam tę książkę na półce w Empiku, nie mogłam się jej oprzeć. Przepięknie wydana, w twardej oprawie, z ilustracjami stworzonymi przez dzieci, dopracowana wizualnie z najmniejszymi detalami. No i mamy autorkę Harry’ego Pottera, która od czasów słynnej serii o czarodziejach nie napisała nic dla dzieci. Oczekiwania były więc wysokie, ale nie jestem do końca pewna, czy książka je spełniła.

Ikabog – recenzja

Wszystko zaczyna się niewinne w – wydawałoby się – pozbawionym trosk i zmartwień królestwie Coniemiary. W państwie rządzonym przez króla Alfreda niczego nie brakuje, a jego miasta – Karafa, Serwata, Eklerona i Baleronburg – opływają we wszelkie dobra. Jednak północ kraju słynie ze strasznej legendy o Ikabogu – przerażającym potworze zagrażającym ludziom. Co się wydarzy, gdy król wyruszy stawić potworowi czoła? Dlaczego kraj pogrąży się w nędzy i czy naprawdę Ikabog nie istnieje?

Bohaterami tej książki nie są jednak ani król, ani jego dwaj przyboczni – Fujpluj i Oklap, lecz dzieci. To one dominują na pierwszych stronach książki i to one, niczym klamra, spinają całą powieść.

Recenzent Daily Telegraph dał Ikabogowi tylko 3 gwiazdki na 5 pisząc, że książce tej brakuje magii Harry’ego Pottera. Nie miał racji, ponieważ jest to baśń pełna magii, ale ujętej w zupełnie inny sposób.

„Ikabog” napisany jest pięknym językiem

I tak jak w przypadku Harry’ego Pottera jest to majstersztyk tłumaczeniowy, którego jako tłumaczka nie mogę nie docenić. Na tym analogie do HP się nie kończą, ponieważ typowo dla siebie Rowling nie tworzy samych postaci dobrych i złych. Gdzieś pomiędzy nimi znajdziemy również bohaterów niejednoznacznych i nieoczywiste zakończenia wątków.

I, tak jak w Harrym Potterze, autorka w typowo dziecięcej bajce po raz kolejny oswaja temat śmierci. Z początkowej sielanki przechodzi do bardzo mrocznych klimatów, w których ludzie umierają, są porywani, bici i więzieni. Pojawia się motyw śmierci z głodu. Sieroty porzucane przez rodziców z braku pieniędzy są ofiarami przemocy fizycznej i psychicznej, dzieci walczą ze sobą.

„Ikabog” pokazuje konsekwencje kłamstwa i manipulacji.

To baśń o chciwości i strachu, a jednocześnie o przyjaźni i dziecięcej sile. To fabuła tak emocjonująca, że czytając ją naszemu dziecku do snu wymienialiśmy się nawzajem informacjami co się wydarzyło w rozdziałach, które każde z nas przeczytało.

Jednak nie jest to typowa książka do snu.

Bardzo wrażliwe dzieci mogą mieć problem z zaśnięciem. Opisy bywają brutalne i niepozbawione wprost określeń takich jak „zgon” czy „nieboszczyk”. Całość tym mocniej działa na wyobraźnię, że wszystkie z opisanych tragedii okazują sie prawdziwe.

Czy więc jest to książka dla dzieci?

Wbrew temu, co oficjalnie twierdzi Wikipedia, opisując Ikaboga jako książkę adresowaną dla dzieci w wieku 7-9 lat, portal Common Sense Media ocenia ją jako nadającą się od 9 lat.

Moim zdaniem może być lekturą również dla siedmiolatka. Ale to do nas, rodziców, należy decyzja, czy dziecko nie jest zbyt wrażliwe na takie tematy. Osobiście radziłabym nie bez przyjemności przeczytać książkę samemu, a następnie zadecydować czy to dobry moment, aby przejść przez nią razem z dzieckiem.

Ikabog jest magiczny, wzruszający i pouczający, ale też pokazujący, że nic nie jest w życiu tylko czarne albo tylko białe. Zdecydowanie jest lekturą na dzisiejsze czasy.

Jeśli po lekturze mojej recenzji zdecydujesz się na zakup książki „Ikabog”, będzie mi niezwykle miło. Książka dostępna jest na portalu Tania Książka.


Ikabog recenzja książki

Przeczytaj też:

Pierwsze kino z dzieckiem – kiedy i na co?