1

Nagość dzieci w internecie – jak je chronić?

publikacja zdjęć nagich dzieci w internecie

Kilka dni temu rysowniczka Rynn wrzuciła w swojej grupie świetny obrazek swojego autorstwa, który z jednej strony mnie rozbawił, a z drugiej otworzył mi oczy. Obrazek wyglądał tak:

Źródło: Grupa „Rynn rysuje inne rzeczy

Otagowałam go hashtagiem #ŻanetyTegoŚwiata, wrzuciłam na fanpage i w sumie bym o tym zapomniała, przypominając go sobie tylko w momentach omijania szerokim łukiem fotek dzieci upapranych jedzeniem. No bo faktycznie, rozkoszne to to jest chyba tylko dla ich własnych rodziców. W każdym razie mnie, mimo że sama jestem rodzicem, jakoś nie rozczula.

Śmiałam się z tych Żanet i Brajanków, bo przecież mnie temat nie dotyczy, skoro twarzy mojego dziecka w internecie nie ma. I byłam też święcie przekonana, że w ogóle, skoro mamy XXI wiek i wysoką świadomość internetu, skoro tyle już przetoczyło się dyskusji na ten temat, to problem powoli maleje, jest praktycznie marginalny, a nawet nie istnieje. Rodzice mają większą refleksję przy wrzucaniu zdjęć dzieci do internetu, a ja już nie muszę o tym trąbić.

Pięć lat temu odbyła się kampania społeczna zorganizowana przez Fundację „Dzieci Niczyje”, uświadamiająca o konsekwencjach publikacji nagich (lub w bieliźnie) zdjęć dzieci w internecie. PIĘĆ LAT TEMU. To bardzo dużo czasu, żeby przyswoić taką wiedzę. Kampania mówiła: „Ściągnij mnie do siebie. Czy wiesz, co inni mogą zrobić ze zdjęciem Twojego dziecka umieszczonym w internecie? Pomyśl, zanim wrzucisz.”.

Ja lubię zdjęcia dziecięcych buziek, naprawdę lubię, nic do nich nie mam, chociaż sama takich nie publikuję. Nie miejcie mi tego za złe. Ale uważam, że zdjęcia dzieci mogą być naprawdę piękne, artystyczne, miłe, nawet zabawne. Tylko że to my, dorośli, oceniamy czy takie są i czy mogą wylądować w sieci, w której, jak wiemy, nic nie ginie.

Ale do brzegu.

Scrollowałam sobie ja ostatnio fejsika, w swojej błogiej naiwności i nieświadomości. Znajomych zbyt wielu nie mam, sporo z nich to na przykład osoby z przeszłości, z którymi na co dzień nie jestem w ogóle w kontakcie, albo których widziałam na przykład raz w życiu i nawet na ulicy bym ich nie poznała. Ale chyba wszyscy mamy takich „znajomych”?… I natykam się nagle na zdjęcie dziecka. Przewijam fejsa dalej, bo przecież niemożliwe, żeby to dziecko było gołe. Nie u mnie, nie na moim wallu, mnie to nie dotyczy.

Cofam się do fotki, zerkam drugi raz.

Nieeee, może to rączka dziecka się tak niefortunnie ułożyła. Wgapiam się w nie dalej. Aż mi głupio, bo jestem oczywiście w miejscu publicznym i nie chcę, żeby mnie ktokolwiek o cokolwiek posądził. A jednak to prawda. Dziecko było totalnie nagie, z widocznymi intymnymi częściami ciała. Dosłownie odebrało mi mowę. Nie mogłam tego tak zostawić.

Wielokrotnie zgłaszałam już Facebookowi różne komentarze, zdjęcia, całe profile. W większości przypadków w odpowiedzi dostawałam suchą informację o tym, że powiadomienie ich o tym było słuszną decyzją, ale radzą po prostu zablokować daną osobę. Tylko co z tego, że zablokuję osobę publikującą takie zdjęcia, skoro ucierpi na tym jej dziecko???

A jednak zaryzykowałam.

Kliknęłam w trzy kropki w prawym górnym rogu nad zdjęciem, i dalej „Przekaż opinię dotyczącą tego posta”, „Nagość” i „Uwikłanie dziecka”. Był wieczór. Jakież było moje zdziwienie, kiedy już nazajutrz rano otrzymałam informację, że zdjęcie zostało usunięte, a autor poinformowany. Ja pozostałam anonimowa. Facebooku, rzadko to mówię, ale robisz to dobrze.

To była jedyna słuszna rzecz, którą musiałam w tej sytuacji zrobić.

Na koniec naszła mnie refleksja. Zrobienie screena tego zdjęcia zajęło mi ułamki sekund. Zdjęcie mogłam również zapisać w swoim telefonie. A potem mogłam z nim zrobić cokolwiek. COKOLWIEK. Straszne poczucie władzy nad cudzym życiem. Czy za każdego swojego „znajomego” na facebooku dacie sobie uciąć rękę? Ja nie dałabym za swoich nawet paznokcia. Pomyślcie dwa razy przed publikacją, to nie boli. A znalezione „kwiatki” zgłaszajcie. Te dzieci będą wam kiedyś za to wdzięczne.




Czy żałuję, że urodziłam dziecko???

żałuję że urodziłam dziecko

Kiedy jakiś czas temu byliśmy na grillu u znajomych i akurat udało się to zorganizować tak, że nasz synek był w tym czasie pod opieką dziadków, nie kryłam swojej ulgi i zadowolenia. Dość mocno, w obecności ludzi, którzy jeszcze nie mają dzieci, cieszyłam się, że wreszcie mam chwilę oddechu. Że mogę posiedzieć jak człowiek, porozmawiać skupiając swoją uwagę na tym, co ja mówię i co oni mówią, a nie biegać za młodym, spełniać non stop jego życzenia i odpowiadać na niekończącą się lawinę jego pytań.

Nie było mi żal, że nie ma go obok. Nie tęskniłam, nie smuciłam się z tego powodu, nie ubolewałam. W odpowiedzi usłyszałam od koleżanki zabarwione serdecznym zdziwieniem i lekkim oburzeniem pytanie:

Ale to Ty żałujesz, że urodziłaś dziecko?!

Nie odpowiem wam tak od razu na pytanie.

Poszukując opinii innych rodziców w tym temacie, daleko sięgać nie musiałam. Odpowiedzi udzielili mi nasi zachodni sąsiedzi i ankieta przeprowadzona wśród ponad 2 tys. niemieckich rodziców. Pytania były bardzo ciekawe, a odpowiedzi dość intrygujące.

Okazuje się, że jedna na pięć osób (czyli, jeśli dobrze liczę, 20%) otwarcie mówi, że żałuje posiadania dzieci. Mimo to, 95% z nich twierdzi, że kocha swoje dzieci bezwarunkowo, dla 77% rodzicielstwo jest satysfakcjonujące, a jednak dla 52% życie stało się ograniczone poprzez fakt posiadania potomstwa. 44% matek i 20% ojców uważa, że ich kariera potoczyłaby się inaczej, gdyby nie urodzili dzieci.

Tyle u naszych sąsiadów. Z ciekawości zadałam kilka bardzo podobnych, kluczowych pytań moim czytelniczkom na facebooku i instagramie. Wyniki bardzo mnie zaskoczyły, a najbardziej obawiałam się pytania o bezwarunkową miłość. Pytania i odpowiedzi były następujące:

Czy kiedykolwiek chociaż raz powiedziałaś na głos lub pomyślałaś, że żałujesz, że urodziłaś dziecko?

Tak: 26%

Nie, nigdy: 74%

Jeśli w poprzednim pytaniu odpowiedziałaś „tak”: czy mówisz, że ponad wszelką wątpliwość bezwarunkowo kochasz swoje dziecko?

Tak: 96%

Nie: 4%

Czy masz lub kiedykolwiek miałaś poczucie, że Twoje dziecko ograniczyło Twoje życie:

Tak: 45%

Nie: 55%

Czy uważasz, że Twoja kariera zawodowa potoczyłaby się lepiej, gdyby nie dziecko?

Tak: 37%

Nie: 63%

Jak widać, wyniki są bardzo zbliżone do tych z niemieckiej ankiety. Moich odpowiedzi na wszystkie udzielam jako konkluzja tego wpisu.

Temat „żałowania”, że się urodziło dziecko, jest bardzo złożony…

…i cholernie trudny do wytłumaczenia osobie, która nie ma dzieci. Bo jak wytłumaczyć to szalone zmęczenie nieporównywalne do niczego innego? Mogę je porównać do niemal zwierzęcego wykończenia wiążącego się z totalnym zapomnieniem o własnych potrzebach. Czy łatwo jest powiedzieć, że żałuję, kiedy przez pierwsze miesiące życia dziecka uruchomiony mam tryb autopilot w połączeniu w trybem zombie? Moim zdaniem bardzo łatwo. Czy mogłam powiedzieć, że żałuję, kiedy przechodziłam depresję poporodową i kolejne zapalenia piersi? Mogłam. A czy to oznacza, że faktycznie żałuję?…

Tak samo ciężko jest wytłumaczyć osobie pytającej, czy żałuję, jak wygląda moje życie z dzieckiem po powrocie do pracy. Po 8 godzinach spędzonych za biurkiem, zmęczona różnymi wydarzeniami z całego dnia, nie mogę już sobie spokojnie zalegnąć na kanapie z kocykiem i herbatką. Wracam do domu i momentalnie przechodzę w tryb drugiego etatu. Bo od razu są potrzeby. Mama jeść, mama pić, mama siku, mama kupę, a mama kiedy się pobawimy, a kiedy wyjdziemy na plac zabaw, mama jestem głodny, jestem zmęczony, ryk, głód, potrzeba za potrzebą, i tak aż do późnego wieczora, mniej więcej w tym rytmie. I kiedy wreszcie udaje się uśpić młodego, wtedy wreszcie jest moment na chwilę odpoczynku i relaksu i… zasypiam.

Czy wtedy żałuję?

Jezu, powiem wam, że nawet sama nie wiem. Człowiek już tak bardzo przestawił się na takie funkcjonowanie, że nie pamięta już jak było kiedyś. Rzeczywistość poza dzieckiem nie istnieje. Ja już nie mogę powiedzieć, że żałuję, bo nawet nie wiem czego bym miała żałować. Tego nie da się wytłumaczyć.

Są takie momenty, że macierzyństwo mnie rozkleja.

Że czuję, że żyję. Kiedy moje dziecko przytula się do mnie. Kiedy mówi „Mamusiu, kocham Cię!” i zrywa dla mnie kwiatki. Tak to sobie właśnie zawsze wyobrażałam. Ale nie wyobrażałam sobie ryku i awantury o absurdy takie jak zgubiona i zapomniana rok temu zabawka czy koszulka nie tego koloru lub nie z tym bohaterem, co trzeba. Nie wyobrażałam sobie nieustającej gonitwy i zmęczenia, które po prostu przestaje się już odczuwać, bo staje się ono stanem permanentnym. Te cudowne momenty to nadal są tylko momenty. A pozostała część jest ciężka jak cholera.

I owszem, macierzyństwo JEST największym darem, jaki kobieta dostaje w prezencie od życia, ale na Boga, nie możemy się biczować i zabraniać sobie radości, kiedy mamy chwile odpoczynku bez dziecka.

Ciężko jest cieszyć macierzyństwem, kiedy rozklejasz oko w niedzielę o godzinie 6:00 rano, a na Twojej głowie leżą giczoły czterolatka, który właśnie przyszedł ogłosić dzień. Ciężko jest nie wyklinać macierzyństwa, kiedy najpierw z Twoich piersi leci strumień mleka, po czym zostają z nich tylko smętne naleśniki. Ciężko jest nie powiedzieć na głos chociaż raz, że żałujesz całej tej macierzyńskiej imprezki, kiedy o drugiej w nocy przysypiasz nad buczącym laktatorem lub przez dwie godziny stoisz i bujasz delikwenta, bo nie daje się odłożyć.

Słowo „żal” jest mocnym słowem, ale nie do końca oddaje to, co czujemy. Czujemy zmęczenie, wykończenie, czasem gigantyczny smutek, innym razem gigantyczną radość i szczęście. Dzieci są strasznie złożonymi bytami, które nam, dorosłym, ciężko jest pojąć. I na linii tego niezrozumienia często powstają sytuacje, w których jesteśmy w stanie powiedzieć, że żałujemy. Ale czy w głębi duszy naprawdę to czujemy?…

Nie mówi się na głos o tym, że rodzice mają prawo być niezadowoleni.

Nie mówi się na głos o tym, że mamy prawo żałować i tęsknić za dawnym życiem. Kiedy zadzwoniłam do mojej wieloletniej przyjaciółki (Żanka, wiem, że to przeczytasz!), której córeczka właśnie skończyła 8 miesięcy, wyżaliła mi się ze wszystkich trudów i gorzkich wniosków świeżo upieczonej mamy, po czym zapytała mnie:

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że to TAK jest?! Że jest tak cholernie ciężko?!

Bo to nic by nie zmieniło. Czasami rodzicielstwo jest okropne. Doprowadza nas do ostateczności, do kryzysów, do kłótni. Nie sądziliśmy, że będzie właśnie takie. Sami nie wiemy, po co się w to władowaliśmy, poświęcając pół życia na tak piekielnie trudne wyzwanie, jednocześnie do samego końca nie będąc pewnymi efektów. To nie jest żal. To przytłaczające uczucie ogromu pracy, którą musimy w nie włożyć. To przerażające przekonanie, że decydując się na takie zmiany nie mieliśmy bladego pojęcia, ile wywrócą one do góry nogami w naszym poukładanym życiu. Ale jest to też cud, magia i radość. Również wtedy, kiedy oddajemy berbecia pod opiekę i mamy święte prawo cieszyć się ciszą, spokojem i relaksem.

A moje odpowiedzi?

Tak, zdarzyło mi się powiedzieć, że żałuję. Czy kocham moje dziecko bezwarunkowo? Tak, tak, tak. Czy mam lub miałam poczucie, że ograniczyło moje życie? Oczywiście, że tak. Czy uważam, że moja kariera zawodowa potoczyłaby się inaczej, gdyby nie dziecko? Tak. Bez wyrzutów sumienia.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Jak rozmawiać z dzieckiem o niepełnosprawności?

jak rozmawiać z dzieckiem o niepełnosprawności

Czy widząc osobę niepełnosprawną czujesz zakłopotanie? Nie zawsze wiesz, jak się w stosunku do niej zachować? Zastanawiasz się, jak przekazać dziecku czym jest niepełnosprawność i nie wiesz, jak z nim o tym rozmawiać?

Niepełnosprawność urasta do rangi olbrzymiego problemu tylko w naszych, dorosłych głowach. Wystarczy popatrzeć na eksperyment, który przeprowadziła francuska fundacja, aby przekonać się, że dziecko nie traktuje osoby niepełnosprawnej ani w sposób gorszy, ani lepszy:

To dla nas, dorosłych, temat niepełnosprawności jest niezwykle trudny. Jak ognia boimy się stwierdzeń typu „inny nie znaczy gorszy”, bo w zasadzie nie bardzo wiemy jak je wyjaśnić i jak pociągnąć temat. Ale kiedy zostajemy rodzicami, a mały człowiek zaczyna zadawać coraz więcej pytań, nie możemy unikać odpowiedzi. Zwłaszcza kiedy dotyczą tematów tak trudnych, jak ten.

Co więc możemy zrobić, aby zaspokoić dziecięcą ciekawość i na luzie przybliżyć im ten temat? Jak rozmawiać z dzieckiem o niepełnosprawności?

Znajdź bajki, w których pojawia się element niepełnosprawności

Do codziennych czytanek w ciągu dnia lub przed snem całkiem naturalnie możesz wprowadzić bajki, w których pojawia się temat niepełnosprawności. Oczywiście aktywność ze strony rodzica nie musi, a wręcz nie może się tutaj kończyć na „odbębnieniu” czytania. Bajka może być początkiem do dłuższej rozmowy, w której my będziemy zadawać dziecku pytania, a ono nam. W ten bardzo naturalny sposób możemy pokazać maluchowi, że nie wszyscy ludzie są tacy sami i jest to zupełnie normalne.

Takimi bajkami są na przykład „Leon i jego nie-zwykłe spotkania”, „Przygody Fenka – nowy kolega” czy „Duże sprawy w małych głowach”.

Pokaż dziecku jak to jest

Przy okazji różnych zabaw bardzo łatwo można pokazać dziecku jak wygląda świat niepełnosprawnych. Świat niewidomych – poprzez zgadywanie czym jest przedmiot bez patrzenia na niego lub zabawienie się w przewodnika rodzica, który ma zasłonięte oczy. Świat osób niemych – poprzez pokazywanie czego się chce tylko za pomocą gestów. Możemy zapoznać dzieci z alfabetem Braille’a i z różnymi innymi elementami życia osób niepełnosprawnych, tak jak zrobiła to pani Ania, prowadząca zajęcia Czytamisie w warszawskim Białołęckim Ośrodku Kultury, w których niedawno braliśmy z Ignasiem udział:

Możemy też pokazać dziecku w przestrzeni publicznej, że istnieją elementy takie jak rampy, oznakowania, miejsca parkingowe czy windy przeznaczone dla osób niepełnosprawnych. Na pewno na co dzień nie zwraca na nie uwagi.

Dostosuj język do wieku dziecka

To bardzo ważny aspekt rozmów na tak poważne tematy. Zbyt skomplikowane tłumaczenia mogą sprawić, że dziecko przestraszy się i zniechęci. Warto więc mówić prosto, odpowiadać na ciekawskie pytania krótko i zwięźle, a także unikać słów nacechowanych negatywnie („kaleka”, „upośledzony” itp.).

Traktuj niepełnosprawność jak coś normalnego

Kiedy idąc z dzieckiem po ulicy lub bawiąc się na placu zabaw spotkacie osobę niepełnosprawną, nie mów mu, aby nie patrzyło, nie powstrzymuj od zadawania pytań, bo to całkowicie naturalne. Zaspokój ciekawość malucha w możliwie przystępny sposób, wyjaśniając dlaczego ta osoba się porusza lub porozumiewa w taki sposób.

Podkreślaj elementy wspólne, a nie różnice. Mów o tym, jakie dziecko ma wspólne zainteresowania z osobą niepełnosprawną, co lubią podobnego robić, jak spędzają czas w zbliżony do siebie sposób. Może lubią to samo jeść lub oglądać te same bajki? Tłumacz dziecku, że niepełnosprawność nie stoi na przeszkodzie do różnych aktywności.

Nie bagatelizuj – nie unikaj odpowiedzi na pytania

To najgorsze, co możesz zrobić. Pokażesz tym samym, że jest to temat wstydliwy, o którym nie warto rozmawiać. A przecież to nasza postawa jest dla dziecka wzorcem do naśladowania. Jeżeli bez oporów odpowiemy na pytania, pokażemy, że jesteśmy otwarci , to dziecko również przyjmie taką postawę. Jeżeli okażemy szacunek osobom niepełnosprawnym, nasze dzieci też go okażą.

Mam nadzieję, że zainspirowałam was do rozmów na ten temat ze swoimi dziećmi.

Mnie zainspirowały do tego wspomniane warsztaty Czytamisie organizowane przez warszawski Białołęcki Ośrodek Kultury. Jeżeli jesteście z tych okolic, to serdecznie was zachęcam do udziału, ponieważ zachęcają one do bardzo wartościowego spędzenia czasu z dzieckiem. Czytamisie to seria comiesięcznych spotkań, z których każde poświęcone jest innej tematyce. Spotkania podzielone są na dwie grupy wiekowe 3-4 oraz 5-6 lat, a prowadząca, Ania Hajzik-Jurlewicz, wykorzystuje w nich elementy muzykoterapii, logorytmiki, dramy i arteterapii. Ale nade wszystko przez ponad godzinę panuje tam przemiła, rodzinna atmosfera, w której rodzice razem z dziećmi rozmawiają, słuchają, bawią się i uczą o rzeczach, które czasami w życiu trudno zrozumieć. A na dodatek zajęcia są darmowe, wystarczy się zapisać i przyjść 🙂

Więcej informacji na ich temat znajdziecie na stronie Białołęckiego Ośrodka Kultury, o tutaj: KLIK! A ja już dzisiaj zachęcam was do udziału i spędzenia ze swoim dzieckiem naprawdę wyjątkowego czasu.

dziecko i niepełnosprawność

Autorką zdjęć jest Ewa Przedpełska dla Białołęckiego Ośrodka Kultury.




Ustąp ciężarnej, do cholery!

ustąp ciężarnejCiąża to nie choroba. Chciała, to ma. Gdzie się pcha?! Niech stoi i czeka, jak inni! Kiedyś rodziła w polu, a następnego dnia szła zbierać ziemniaki!

Żyjemy w XXI wieku. Mamy akcje takie jak „Odmienny stan, odmienne traktowanie” Anny Majewskiej czy #jestemwciąży Nicole Sochacki-Wójcickiej. Mamy naklejki w Rossmannie i placówkach zdrowia mówiące o tym, że ciężarne obsługiwane są w pierwszej kolejności. Mamy kasy pierwszeństwa dla ciężarnych, miejsca parkingowe dla ciężarnych. A mimo to nadal, nieustająco napotykamy na obojętność, a nawet wrogość wobec kobiet w ciąży.

Dlaczego poruszam ten temat?

Po mojej przygodzie przy kasie w Lidlu i poście, który spontanicznie opublikowałam na moim fanpage’u, ruszyła lawina komentarzy.

Dziewczyny, mamy i ciężarne, piszą w nich o zachowaniach ludzi w stosunku do ciężarnych. Najgorzej reagują starsi ludzie. Ci sami starsi ludzie, którzy nie mają oporów, żeby poprosić nas o ustąpienie miejsca w komunikacji miejskiej czy o powiedzenie, o której przyjedzie tramwaj, bo nie mogą dojrzeć na rozkładzie. Luz, nie mam z tym problemu i zawsze, jak tylko mogę, pomagam. Ale przykro mi, kiedy czytam, że ciężarne w mało wybredny sposób odsyłane są przez nich po wolne miejsce w autobusie czy w kolejce do młodszych. Że mają pretensje o to, z jakiej racji mają kogokolwiek przepuszczać. Wyzywają od młodych kurew z życzeniem, oby się kaleka urodziła (sic!).

Inni, młodsi, w obecności ciężarnej nagle tracą wzrok, wpatrują się uparcie w telefon lub książkę. Czasami wręcz biegną, żeby stanąć przed nią w kolejce! Zahaczając o brzuch nawet nie przeproszą i mają świetne wymówki, żeby nie ustąpić pierwszeństwa: spieszy im się, są zmęczeni, im się należy bardziej. Osobiście również doświadczyłam podobnych sytuacji, na przykład w kolejce do pobrania krwi, gdzie mimo wyraźnej naklejki mówiącej o tym, że ciężarne mają pierwszeństwo, grupa emerytów oburzyła się, gdzie ja się pcham.

Przykłady można by mnożyć i mnożyć.

I jest to tym bardziej przykre, że robi się ich coraz więcej. Od zeszłego roku mamy w Polsce ustawę, zgodnie z którą ciężarnej należy się bezwzględne pierwszeństwo w placówkach zdrowia. Nie sądzę jednak, żeby wszędzie była ona przestrzegana, zwłaszcza przez pacjentów. Pozytywne reakcje można policzyć na palcach jednej ręki, i to najczęściej w tych samych miejscach, takich jak wspomniany Rossmann, czy placówki LuxMedu.

Oczywiście, można by uważać, że kobieta w ciąży niczym się nie różni od przeciętnego człowieka.

A jednak wiedza medyczna świadczy na niekorzyść tej teorii. Po pierwsze układ krwionośny ciężarnej jest dużo bardziej obciążony niż przeciętnego człowieka. Z tego powodu pojawiają się u niej obrzęki i jest podatna na tracenie przytomności. Podczas długotrwałego stania jej serce jest bardzo obciążone. Jej odporność spada do poziomu odporności małego dziecka. Co gorsza, wraz z dodatkowymi kilogramami i rosnącym brzuchem, środek ciężkości ciała ciężarnej przesuwa się, więc dużo trudniej jest jej utrzymać równowagę. (źródło: wywiad z @mamaginekolog). Długie stanie może być u niej również przyczyną wolniejszego wzrostu płodu, zwiększać ryzyko powikłań ciąży, takich jak stan przedrzucawkowy, przedwczesny poród i urodzenie zbyt małego dziecka. (źródło: mamotoja).

Zresztą wystarczy trochę wyobraźni.

Czy widząc kobietę w ciąży wiemy, czy ciąża ta przebiega bezproblemowo? Czy nie ma powikłań, cukrzycy ciążowej, anemii i innych problemów, których na pierwszy rzut oka nie widać? Nie potrzebujemy mieć w oczach rentgena, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że w środku tej kobiety jest mały, bezbronny człowiek, którego swoją bezmyślnością możemy narazić na fatalne skutki.

Uderza mnie też mocno diametralna różnica pomiędzy traktowaniem w komunikacji miejskiej kobiet z dziećmi i kobiet w ciąży. Podczas gdy rzadko kiedy widzę, jak ludzie sami z siebie ustępują tym drugim, te pierwsze nie mają żadnego problemu, żeby zdobyć miejsce siedzące. A tak naprawdę w jednym i drugim przypadku z grę wchodzą dwie osoby, dwa odrębne byty: małe, bezbronne dziecko i odpowiedzialna za nie matka.

Mam nadzieję, że ten wpis dotrze do jak największej ilości ludzi, zwłaszcza takich, którzy na swoim sumieniu mają te najmniej przyjemne zachowania w stosunku do ciężarnych i teksty typu „ciąża to nie choroba” czy „jej się nie należy”. Do takich ludzi apeluję o rozsądek i wyobraźnię.

Wszystkich innych nawołuję do zachowań takich, jak moje: do zachęcania ciężarnych, aby głośno upominały się o swoje prawa. Bo sama na swoim przykładzie wiem, że im samym często jest albo głupio, albo nie mają już po prostu siły użerać się z kolejnymi idiotycznymi komentarzami ignorantów.

A wy, ciężarne, walczcie o swoje! Należy wam się jak psu buda!


Zapraszam do grupy Matki, mamy, mamusie – motherujemy życie, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Moje dziecko woli tatę. Czy jestem gorszą matką?!

moje dziecko woli tatę

Masz na pewno takie dni. Wydaje Ci się, że jesteś biedną, umęczoną, umordowaną mamą, a to z tego powodu, że 24 godziny na dobę wisi na Tobie Twoje dziecko. Bo cokolwiek się nie wydarzy, jakikolwiek smutek nie nastąpi, Ty możesz być pewna, że w tej samej sekundzie usłyszysz niezawodne, głośne, rozdzierające: „Maaaaamaaaaaa!…”.

Odwróćmy więc role. Wyobraź sobie, że mogłoby być zupełnie inaczej. Przetrwałaś 9 miesięcy ciąży, zniosłaś bardzo długi i bolesny poród, na ponad rok zrezygnowałaś z pracy, żeby siedzieć w domu… a Twoje dziecko woli tatę. A Twoje istnienie? W większości przypadków jest po prostu ignorowane.

Moje dziecko było moje tylko przez krótką chwilę – od momentu, kiedy się urodziło, do czasu, aż wróciłam do pracy i miało prawdziwy wybór, bo szanse się wyrównały. Na początku cieszyłam się z tej wyjątkowej więzi ojca z synem, która jest przecież taka ważna, ale im bardziej wypierała mnie ona poza nawias, tym gorzej się z tym czułam.

Przytulać może tata.

Pobudka z płaczem w nocy? Tata.

Bolesne uderzenie lub upadek? Tata.

Czytanie do snu? Tata.

Z czytaniem do snu doszło wręcz do tego, że w pewnym okresie co wieczór mieliśmy awanturę o to, że czyta tata, a mama niech się nawet nie zbliża. Ulegaliśmy tak przez pół roku, aż zmęczenie mojego męża sięgnęło zenitu i w końcu połączyliśmy siły, zbuntowaliśmy się przeciwko własnemu dziecku i obecnie (niechętnie, bo niechętnie, ale zawsze) pozwala sobie łaskawie co drugi wieczór czytać przeze mnie, a co drugi (zawsze wyczekany i z radością witany) przez tatę.

To nie zawsze tak wygląda.

Kiedy jesteśmy sami we dwójkę, ja i mój syn, mam szansę na doświadczenie tych krótkich chwil, kiedy z własnej, nieprzymuszonej woli przychodzi się do mnie przytulić, woła mnie na pomoc, zaprasza do swoich zabaw. Nie ma wtedy płaczu, jęku, odpychania, tylko czasem pojawia się sporadyczne pytanie: „A kiedy wróci tata?…”. A na pytanie, czy mnie kocha, odpowiedź jest jedna: „Kocham tatę”. A mnie? „Nooo, też Cię kocham…”.

Czasem usłyszę: „Ooo, ładnie dziś wyglądasz!” lub „Ładną masz dziś bluzeczkę!” i wtedy czuję się, jakbym usłyszała najwspanialszy komplement od najważniejszej osobistości tego świata, jakbym zyskała uznanie kogoś, od kogo zależy całe moje życie.

A potem znów pojawia się tata…

…i jestem na z góry skazanej pozycji, bo nic, co wymyślę nie będzie tak wspaniałe, jak pomysły taty. Żadna zabawa, żaden prezent, żadna atrakcja.

Co zrobiłam źle?

Gdzie popełniłam błąd? Nie wiem. Dziś winą obarczam depresję poporodową i wielogodzinne nocne bujania, na które nie starczało mi sił. I wiele innych rzeczy, na które również nie starczało mi sił, a w których zastępował mnie mąż. To on zawsze miał więcej cierpliwości, lepiej tłumaczył, więcej rozumiał, pokazywał świat.

Czy mnie to boli?

Jasne, że tak. Czy czuje przez to pustkę? No pewnie. Tym silniejszą, że chodzi o moje jedyne dziecko. Czy jestem przez to gorsza od innych matek, których dzieci nieustająco na nich wiszą? Trochę. Tak się czuję. Czy mogę coś z tym zrobić? Staram się, próbuję, ale nie daje to takich efektów, jak bym chciała.

Oczywiście, że obwiniam o to siebie.

Najwyraźniej oczekiwania mojego dziecka są powyżej tego, co jestem w stanie mu dać… Albo jeszcze do nich nie dorosłam.

Kiedy myślę czasem, że może kiedyś będziemy mieć drugie dziecko, boję się tylko dwóch rzeczy. Nie zmęczenia, siedzenia w domu, poświęcenia, chorób. To mnie nie przeraża. Boję się powtórki z depresji popordowej i tego, że drugie dziecko też będzie wolało tatę. Marzy mi się taka moja przylepa, która będzie wolała iść za rękę właśnie ze mną i być niesiona na rękach właśnie przeze mnie. Która w nocy będzie wołała „Maaaamaaa!”, a opłakując stłuczone kolano będzie biegła do mnie.

Sama już nie wiem ile razy słyszałam zdanie, że „dzieci tak mają” i że „zmieni mu się, sama zobaczysz”. Jakoś nadal tego nie widzę. Od prawie czterech lat czekam na zmianę warty, która nie nadchodzi. Czekam chociaż na równomierne rozłożenie uczuć, na jakąś sprawiedliwość. Jednak nawet na to nie mogę liczyć. Od czterech lat walczę o uczucia mojego dziecka i jak na razie udało mi się zdobyć tyle, że jestem tolerowana i akceptowana. A to i tak już bardzo wiele.

Preferowany rodzic zawsze będzie się czuć wyeksploatowany, będzie też czuć pretensje do losu o to, że to właśnie on został wybrańcem. Ignorowany rodzic będzie czuć bezradność, smutek, rozczarowanie, odrzucenie. Będzie mieć do siebie ciągłe pretensje, że coś zrobił źle. I chociaż milion razy wyciągnie ręce do przytulenia, a te ręce milion razy zostaną odrzucone na rzecz drugiego rodzica, zawsze jeszcze wyciągnie je te milion pierwszy. W nadziei na zmianę.


Przeczytaj też:

Matka jedynaka – egoistyczna lambadziara!

Nie lubię zabaw z dzieckiem – czy jestem zUą maDką?




Dzień, w którym przestałam krzyczeć na moje dziecko

dzień w którym przestałam krzyczeć na moje dziecko

Człowiek dorosły, a rodzic w szczególności, musi sobie odpowiedzieć na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: dlaczego krzyczy. I przestać to robić.

Szybko, łatwo i przyjemnie – tak to właśnie brzmi. Zwłaszcza, kiedy w grę wchodzi krzyk na nasze dzieci. Nie oszukujmy się – większość z nas ma to na sumieniu. Zwykle stoimy w cieniu, nie przyznajemy się do tego, nie mówimy o tym na głos. A jednak ja to wiem i wy to wiecie: większości z nas zdarza się krzyczeć na własne dzieci.

Dlaczego?

Bo jesteśmy zmęczeni, zestresowani, głodni, sfrustrowani, bezsilni. Bo sami sobie dajemy na to przyzwolenie. Bo spieszymy się, żeby zrobić coś szybko i zależy nam na czasie. Krzyczymy z lenistwa i z wygórowanych oczekiwań. To tak w telegraficznym skrócie.

My, rodzice, chcemy być wysłuchani i usłyszani przez własne dziecko, a nie, jak to się często zdarza (CZY JA MÓWIĘ DO ŚCIANY???!!!) ignorowani przez nie z różnych powodów. Wymagamy posłuszeństwa i przestrzegania wytyczonych przez nas naszych dorosłych zasad.

Bez dyskusji. BO TAK.

Dlaczego JA krzyczałam na moje dziecko? Chyba ze wszystkich powyższych powodów (w końcu z palca ich sobie nie wyssałam…) oraz dlatego, że nie wiedziałam jak inaczej zareagować. Banał, którzy powtarzają wszyscy dookoła, że dziecko trenuje cierpliwość rodzica do granic ostateczności, uderzył we mnie ze zdwojoną mocą. Mój krzyk był krzykiem rozpaczy. Wymagałam w ten sposób od mojego dziecka szacunku wobec mojej osoby, a zamiast tego otrzymywałam tylko niechęć i strach…

Prawie cztery lata mojego macierzyństwa zajęło mi zrozumienie źródła mojego krzyku. Zaczęłam się zastanawiać jaka jest przyczyna zachowań mojego dziecka, na które ja reaguję krzykiem. Rozłożyłam je na czynniki pierwsze i doszłam do wniosku, że… są niemal identyczne, jak u dorosłych. Zdiagnozowałam głód, stres, zbyt intensywne przeżycia, zmęczenie, brak uwagi ze strony otoczenia, oczekiwania rozmijające się z rzeczywistością. Tak niewiele. Taka prosta, wydawałoby się, konstrukcja.

Cofnijmy się dwa – trzy lata wstecz.

Do bardzo zestresowanych początków mojego macierzyństwa. Wybuchnięcie złością i krzykiem zajmowało mi wtedy moment. Każdy powód był dobry, każde niezrozumiałe przeze mnie zachowanie mojego dziecka wywoływało u mnie tylko jedną reakcję: krzyk. W mojej głowie tylko ja miałam rację, tylko moje podejście było słuszne. Broniłam swojej pozycji niczym niepodległości i traktowałam te starcia jak próbę sił, z której to ja muszę wyjść zwycięsko.

Dziś…

…po cichu zaciskam pięści, klnę w duchu, zagryzam zęby, przełykam swoją bezsensowną dumę i wyznaczone, sztywne zasady, i najpierw pytam, co się dzieje. Próbuję zrozumieć. Wkładam nadludzki wysiłek w to, żeby pojąć emocje mojego dziecka i przyczyny jego zachowania.

Również dziś wiem już, że krzyk rodzica rzadko kiedy ma cokolwiek wspólnego bezpośrednio z zachowaniem dziecka. Przykładu nie muszę szukać daleko. Spędziłam pół dnia na pucowaniu szafek na wysoki połysk, luster i okien, i chociaż milion razy mówię mu, żeby nie przylepiał się do wszystkiego brudnymi łapkami, on ten milion pierwszy znowu się przyklei. Czy jestem o to wściekła? No kuuuurde. Raczej, że jestem. Czy zdarzało mi się krzyczeć w takich sytuacjach? Oczywiście. Dlaczego to robiłam? Przecież nie dlatego, że moje dziecko zrobiło coś źle i niegrzecznie się zachowało, tylko dlatego, że zachowało się w sposób dla siebie naturalny, nieodbiegający od swoich zwykłych zachowań, które przecież kiedyś z czasem ustaną. Krzyczałam, bo byłam zmęczona i bezsilna. Bo był we mnie żal i pretensja.

Bez sensu.

Równie bezsensowne są pytania, które wykrzykujemy do naszych dzieci.

CZY WIESZ ILE TO KOSZTOWAŁO???!!!

CZY WIESZ ILE SIĘ NAD TYM NAROBIŁAM???!!!

CZY WIESZ JAK BARDZO MI SIĘ SPIESZY???!!!

A NIE MÓWIŁAM???!!!

ILE RAZY CI MÓWIŁAM???!!!…

A dziecka to nic a nic nie obchodzi, bo to nie jest jego poziom postrzegania, a te pojęcia to dla niego abstrakcja.

Dzień, w którym przestałam krzyczeć na moje dziecko…

…wciąż jeszcze nie nadszedł. To cholernie trudne, a ja jestem cholernie daleka od bycia ideałem matki mruczącej słodko do swojego dzieciątka i łagodnym głosem upominającej go za najgorsze nawet zachowanie. Jestem na najlepszej drodze do tego, żeby być moją najlepszą wersją matki, jaką mogę być. Ale to nigdy nie będzie perfekcyjna matka.

Wiem, że muszę najpierw sama w pełni zrozumieć dlaczego krzyczę, czy jest mi to potrzebne i jaki to ma wpływ na moje relacje z dzieckiem. A rozumiem już całkiem sporo.

Krzyczę.

Upadam, podnoszę się i znowu postanawiam, że nigdy więcej tego nie zrobię. Jest we mnie poczucie winy i wstydu. Czy jestem przez to gorszą matką? Nie. Czy czuję się przez to gorszą matką? Zdecydowanie tak. Za każdym razem, gdy podnoszę głos, czuję, że odnoszę porażkę sama przed sobą i przed moim synem.

Krzyk na dziecko działa szybko i skutecznie. Ale wszystko zależy od tego, jaki skutek chcemy osiągnąć. Łatwy i natychmiastowy? Wtedy krzyk jest doskonałym rozwiązaniem. Dalekosiężny i wysokiej jakości? Trzeba ruszyć dupę w troki, wysilić się, postarać, wznieść na wyżyny swoich możliwości.

Kiedy przyszedł przełom? – zapytają mnie te z was, które wciąż są na początku tej drogi. Pewnego dnia, w samym środku mojej furii o Bóg jeden raczy wiedzieć jaką bzdetę, moje dziecko powiedziało mi wprost:

Mama, nie krzycz na mnie!

A przecież to on jest najlepszym sędzią sprawiedliwości w naszym domu i najczulszym papierkiem lakmusowym naszych relacji.

Dziecko zawsze będzie tylko dzieckiem. I będzie nim relatywnie bardzo krótko, tylko do pewnego momentu, w którym nagle poczujemy, że niespodziewanie już nim nie jest. Dlatego właśnie przyczyny naszego krzyku musimy szukać w sobie i tylko w sobie. A pierwszym krokiem do wyjścia z tego impasu jest uświadomienie sobie, że krzycząc na dziecko wyrządzamy mu krzywdę.