1

10 sposobów na znalezienie motywacji do ćwiczeń

10 sposobów na znalezienie motywacji do ćwiczeń

Na pewno znacie ten schemat: Nowy rok, nowa ja! Zacznę od poniedziałku. Od pierwszego dnia kolejnego miesiąca. A potem przychodzą kolejne dni, tygodnie i miesiące, a my nadal leżymy na kanapie scrollując leniwie Fejsa i patrząc jak inni zdrowo się odżywiają, biegają i ćwiczą. Wiem co mówię, bo leżałam tak 7 lat.

Pewnego dnia nastąpił przełom. Ale nie stało się to ani od poniedziałku, ani od nowego miesiąca, ani nawet od nowego roku. Był taki dzień, że po prostu w końcu wnerwiłam się sama na siebie, na swój odstający brzuch i boczki, spojrzałam w lustro i powiedziałam sobie: to dziś.

Wcale przesadnie mi się nie chciało. To nie zrobiło się samo i nadal się nie robi. Potrzebuję codziennie naprawdę solidnego wewnętrznego kopa, żeby zebrać się w sobie i poćwiczyć chociaż 20 minut. Staram się to robić rano, albo chociaż w ciągu dnia, ale zdarza się też, że czas mam dopiero wieczorem albo wcale.

A jak szukam motywacji? Co robię, żeby było mi chociaż odrobinę łatwiej wymierzyć sobie z całą mocą tego wewnętrznego kopniaka?

10 sposobów na znalezienie motywacji do ćwiczeń

Przygotowałam dla was 10 moich sprawdzonych sposobów. Mam nadzieję, że choć trochę ułatwią wam decyzję, żeby wskoczyć dziś w dres i chociaż chwilę się poruszać.

1. Wyznaczyłam sobie światełko na końcu tunelu

Trwa pandemia, więc moje światełko jest póki co średnio realne, ale wierzę, że w końcu będzie możliwe. Ćwicząc widzę siebie w bikini, w którym wreszcie nie odstają mi boczki i brzuch – moje dwa największe kompleksy. Chcę polecieć do Egiptu, Grecji, Tunezji, Turcji – gdziekolwiek – i na plaży, na basenie wyglądać jak milion dolców. Właśnie to mam przed oczami cały czas, kiedy po karku spływa mi pot, a odleżane przez 7 lat mięśnie drżą przy kolejnych ćwiczeniach.

2. Zmierzyłam się i zrobiłam zdjęcie „przed”

Chcę zobaczyć postępy na zdjęciach. Wiem, że nie zapamiętam mojego ciała inaczej, niż porónując je realnymi obrazkami.

3. Nie ważę się codziennie

Dobowe wahania mogą wynosić nawet 1 – 2 kilogramy, więc nie katuję się codziennym sprawdzaniem. Staram się to robić raz na tydzień, półtora. Ważniejsze jest moje samopoczucie niż konkretna liczba na wadze.

4. Wybaczam sobie wszystkie potknięcia, upadki i przerwy

Zdarzają mi się przerwy albo kryzysowa czekoladka zjedzona wieczorem. Nie traktuję tego jako totalnego grzechu i powodu do tego, żeby wszystko przerwać i porzucić. Traktuję to jak coś zupełnie normalnego. Jestem tylko człowiekiem. Nie udało się dziś? Uda się jutro.

5. Wybrałam program ćwiczeń, który w 100% mi odpowiada

Lubię ćwiczenia z trenerką, która do mnie mówi i nawet jeśli mówi „super sobie radzisz” i wiem, że przecież mnie nie widzi, to mimo wszystko mnie to motywuje. Lubię krótkie programy treningowe, z ćwiczeniami, z którymi wiem, że na pewno sobie poradzę i nie umrę od nich.

I lubię ćwiczyć w domu. Bez zbędnych spojrzeń innych ludzi, a w obecnych czasach również bez ryzyka, że w każdej chwili mogą zamknąć mi siłownię czy fitness club. Moja siłownia jest czynna cały rok, nie muszę się do niej zbierać, ubierać, wychodzić, dojeżdżać i tracić czas. Odpalam tablet lub komputer, odpalam platformę Traingpoint Edyty Litwiniuk, biorę matę, ciężarki, wskakuję w legginsy i po 20 – 40 minutach mam to z głowy. Uwielbiam!

Jeśli Ty wolisz na przykład biegać, czy chodzić na siłownię, ćwiczyć w grupie lub ćwiczyć z aplikacją, która tylko graficznie pokazuje Ci jak zrobić ćwiczenie – wybierz formę najlepszą dla siebie.

6. Na początku wykupiłam najtańszy pakiet

Nie zaczynałam z grubej rury. Nie chciałam sobie narzucać nic długoterminowego, bo nie wiedziałam czy wytrwam dłużej niż tydzień. Wykupiłam najpierw najtańszy, miesięczny pakiet, żeby zobaczyć co takiego tam jest. I kiedy sprawdziłam już samą siebie i upewniłam się, że to jest dla mnie i dam radę, wykupiłam dłuższy dostęp – na trzy miesiące.

Taka płatna platforma treningowa jest o tyle motywacyjnie dobra, że jak już płacę, to mam wyrzuty sumienia, kiedy z niej nie korzystam.

7. Robię sobie małe nagrody

Nie oznacza to, że po każdym treningu zjadam tabliczkę mlecznej czekolady (w ogóle jedzenie nigdy nie jest i nie powinno być nagrodą!). Robię to inaczej. Zaczęłam ćwiczenia od zera, bez wymówek – na starej, obgryzionej macie sprzed lat, z butelkami wody zamiast ciężarków, w starych legginsach i starych butach. A potem sukcesywnie, za kolejne etapy i osiągnięte sukcesy robiłam sobie małe nagrody takie jak ciężarki (kupione za całe 10 zł na Vinted), nowe legginsy, nowa ładna mata do ćwiczeń, czy obcisła sukienka, którą jeszcze niedawno wstydziłabym się założyć.

8. Mam plan ćwiczeń

Niedawno zorientowałam się, że takie plany ćwiczeń można sobie wydrukować na platformie Edyty, ale niestety padła mi drukarka. Zrobiłam więc sobie mój własny, brzydki, ale niezwykle praktyczny plan, który pozwala mi skreślać kolejne dni wyzwania i widzieć ile już za mną i ile przede mną. To nie musi być piękne. Wystarczy, że spełnia swoją rolę! (swoją drogą, mój plan jest narysowany na kopercie, bo tylko to akurat miałam pod ręką).

jak znaleźć motywację do ćwiczeń

9. Mam koleżankę, z którą wzajemnie się motywujemy

To właśnie koleżanka od wiosny namawiała mnie do tego, żebym sprawdziła sobie ćwiczenia Edyty i to dzięki niej wreszcie podjęłam decyzję, żeby się za siebie wziąć. Warto mieć kogoś, z kim można się dzielić wrażeniami i postępami, a nawet czasem wspólnie ponarzekać.

10. Wyznaczam sobie krótkoterminowe i osiągalne cele

Nie myślę, co będzie za pół roku, czy za rok. Patrzę na to, co jestem w stanie zrobić tu i teraz. Jak sobie zorganizować dzień tak, żeby zmieścić ćwiczenia. Jak zaplanować jadłospis tak, żeby nie było pokus. I staram się trzymać swoich postanowień.

Ale przede wszystkim: traktuję czas ćwiczeń jak czas dla siebie. Czas w samotności. Czas relaksu i koncentracji na moich potrzebach. Po każdej takiej sesji treningowej czuję się, jakbym mogła góry przenosić. Zawsze mam lepszy humor, więcej energii, pozytywnie patrzę na świat.

A dla chętnych na szóstkę mam jedenasty sposób. Ale lekko hardkorowy, więc zachowajmy go między sobą, ok?

11. Myję włosy tylko po treningu.

Przeczytałam gdzieś o tym sposobie, po czym złapałam się na tym, że podświadomie już go stosuję. Jeśli powiesz sobie, że możesz umyć głowę tylko podczas prysznica po treningu, wytrzymasz tak maksymalnie 4 dni. Uwierz mi. Jest dziwne, ale działa!

Dajcie znać, czy was choć trochę zmotywowałam?

View this post on Instagram

A post shared by Magdalena Rogala (@motheratorka)





Jak to się robi w Irlandii

Od kiedy postanowiłam, że „Jak to się robi” stanie się serią gościnnych wpisów na moim blogu, z niecierpliwością czekałam na możliwość publikacji dzisiejszego wpisu. Nie tylko dlatego, że Asia jest przesympatyczną osobą i że jej synek ma tak samo na imię jak mój, ale również dlatego, że dzięki jej ciężkiej pracy mam dziś dla Was nie tylko opis doświadczeń około-ciążowych z Irlandii i kilka zdjęć, ale również niespodziankę! Ale po kolei. Najpierw zapraszam Was na opowieść prowadzącej youtube’owy kanał Wicher w Mediach Asi.

Ciąża, naturalnie.

Kobiety w ciąży to w Irlandii bardzo naturalne zjawisko. Żaden lekarz nie daje kobiecie zwolnienia lekarskiego tylko z powodu stanu błogosławionego, ciężarna pracuje więc niemalże do samego końca.

Wizyty lekarskie

Po zobaczeniu dwóch kresek na teście pierwszą rzeczą jest umówienie się na wizytę do GP (General Practiser – lekarz pierwszego kontaktu). Lekarz ponownie zrobi test (metodą kropelkową), zadzwoni do szpitala (jeśli pacjentka wybrała już, w którym chce rodzić) i umówi nas na pierwszą wizytę.

Harmonogram wizyt lekarskich wygląda dość prosto:
do 12. tygodnia – wizyta u GP (ta pierwsza, potwierdzająca ciążę)
do 20. tygodnia – wizyta w szpitalu (nie ma co liczyć na wcześniejszą wizytę, w Irlandii nie jest popularne podawanie środków na podtrzymanie ciąży, do 12. tygodnia rządzi selekcja naturalna)

  • 24. tydzień – wizyta u GP
  • 28. tydzień wizyta u GP lub w szpitalu jeśli to pierwsza ciąża
  • 30. tydzień – wizyta u GP
  • 32. tydzień – wizyta w szpitalu
  • 34. tydzień – wizyta u GP
  • 36. tydzień – wizyta w szpitalu
  • 37. tydzień – wizyta u GP
  • 38. tydzień – wizyta w szpitalu
  • 39. tydzień – wizyta u GP
  • 40. tydzień – wizyta w szpitalu
  • Narodziny dziecka
  • 2 tygodnie po porodzie – wizyta u GP
  • 6 tygodni po porodzie – wizyta u GP

Na pierwszej wizycie w szpitalu można spodziewać się dokładnego wywiadu z położną – od chorób w rodzinie, przez zważenie, aż po badanie moczu i pobranie krwi. Tego samego dnia odbywa się również spotkanie z lekarzem, podczas którego zapyta on o nasze samopoczucie, zajrzy do naszej karty, zrobi USG, ale można zapomnieć o badaniu ginekologicznym.
Ciąży w Irlandii nie prowadzi ginekolog. Robi to jedynie lekarz pierwszego kontaktu.

Poród

Kiedy odejdą wody i wszystko będzie w porządku, zostaniesz wysłana z powrotem do domu. Nikt w szpitalu nie leży i nie czeka na regularne skurcze. Tłumaczone jest to tym, że w domu jesteś u siebie, jest ci wygodniej czekać na ten właściwy moment.

Sam poród odbywa się w świetnych warunkach. Przez cały czas z rodzącą jest na sali położna, która się nią zajmuje oraz robi notatki w karcie. To rodząca jesteś najważniejszą osobą na sali.
Do wyboru jest kilka sposobów na poradzenie sobie z bólem – techniki oddechowe, maszyny tens, gaz rozweselający, znieczulenie zewnątrz-oponowe – bezpłatne!). Położna miała też przygotowane płyty CD – ja wybrałam do posłuchania aktualne hity. 

Po porodzie jest kontakt z dzidziusiem skóra do skóry, dziecko za zgodą mamy dostaje zastrzyk witaminy K, jest też oczywiście ważone (ale, co ciekawe, nie mierzone).
Jeszcze jeden szok przeżyłam, kiedy podano mi menu i miałam powiedzieć
co wybieram do jedzenia (menu na cały dzień, niesamowity wybór – w tym
dania wegetariańskie). Przykładowe posiłki widać na zdjęciach poniżej:
W
torbie szpitalnej właściwie trzeba mieć wszystko. Nikogo nie dziwi widok
ciężarnej z walizką na kolkach. Szpital zapewnia tylko mleko (i
butelki) dla mam, które nie decydują się na karmienie piersią. Dla
mam,które decydują się na odciąganie mleka oferowany jest laktator
elektroniczny.

Karmienie piersią

Nie jest tak popularne jak w Polsce, chociaż rząd irlandzki bardzo się stara, żeby promować karmienie piersią. Jeśli powiesz, że decydujesz się na karmienie własnym mlekiem, uzyskasz wszelką pomoc, wsparcie, a położne w szpitalu będą cię mocno dopingować, żebyś się nie poddała.

Rachunek

Opieka medyczna w Irlandii nad ciężarną i noworodkiem jest do 6 tygodnia po porodzie bezpłatna. Warto o tym wspomnieć, ponieważ osoba pracująca w Irlandii za wizyty u lekarza i za wszystkie pobyty w szpitalu płaci normalnie. Tylko osoby posiadające Medical Card (czyli osoby najbiedniejsze, niepracujące, których nie stać na rachunki od lekarza) są upoważnione do bezpłatnej opieki zdrowotnej.

Urlop macierzyński i zasiłek macierzyński

Tutaj różnica jest dość duża. Przede wszystkim kobieta ma prawo do 26 tygodni płatnego urlopu macierzyńskiego (nie liczy się go od narodzin, urlop macierzyński można zacząć najpóźniej na dwa tygodnie przed planowana datą porodu). Można też iść na dodatkowe 16 tygodni urlopu bezpłatnego. I to wszystko. Nie ma czegoś takiego jak urlop wychowawczy. 


Zasiłek otrzymuje się w konkretnej wysokości, jest on zależny od ilości składek PRSI (Pay Related Social Insurance – irlandzki odpowiednik składki ZUS), od stażu pracy, i nie ma zbyt wielkiego znaczenia to, ile zarabiasz. Wszystkie kobiety, bez względu na to gdzie pracują i na jakim stanowisku (na pełnym etacie) – najprawdopodobniej będą miały taki sam zasiłek od państwa.

O czym jeszcze warto wspomnieć?

W ciąży można chodzić do szkoły rodzenia – jest bezpłatna i można uczestniczyć w zajęciach w godzinach pracy, a szef nie może zabronić ciężarnej zwolnić się na kilka godzin.
Zawsze, kiedy ciężarną coś niepokoi, może pojechać do szpitala do Emergency Room – jednak musi liczyć się z tym, że będzie czekać kilka godzin, ale koniec końców zostanie przyjęta i zbadana.
W Irlandii nie ma problemu z powrotem do pracy – pracodawca przyjmie młodą matkę z otwartymi rękoma, jej stanowisko pracy nie zniknie, ani nikt nie zakończy z nią umowy po kilku tygodniach po powrocie.

Podsumowanie

Nie znam żadnej niezadowolonej mamy, która rodziła w Irlandii. Znam kilka, które jedno dziecko urodziły w Polsce, drugie w Irlandii – żadna nie chciałaby znowu rodzić w Polsce. Na sali porodowej lekarz i położne są dla Ciebie, to Ty jesteś najważniejsza. Wszyscy są mili, pomocni, i zawsze do Twoich usług. 

A teraz obiecana niespodzianka! Asia z okazji publikacji wpisu u mnie nagrała również film na swoim kanale. Możecie go tutaj obejrzeć. Opowiada bardzo ciekawie!

Podoba Ci się to, co przeczytałeś? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Jak to się robi w Norwegii

Dzisiejsza autorka, Kasia, napisała Wam o swoich doświadczeniach okołoporodowych w Norwegii w dość obszerny sposób, więc bez zbędnych wstępów daję jej dojść do słowa: 

Poród w krainie wiecznego śniegu i misiów polarnych na ulicy


Tytułowe słowa słyszę od ludzi zawsze w chwili kiedy dowiadują się gdzie wyemigrowaliśmy. Prawda jest natomiast taka, że na południu Norwegii, czyli tam gdzie mieszkamy, temperatury są bardzo zbliżone do polskich. I, jak do tej pory, żaden biały miś polarny nie odwiedził naszej ulicy!

Poród w Norwegii.

Wyprzedzając tę chwilę cofnę się do samego początku, kiedy to wiedzieliśmy już na 100%, że nasza rodzina się powiększy. Warto dodać, iż piszę te słowa tylko i wyłącznie z własnego doświadczenia.


W Norwegii całą ciążę prowadzi  lekarz rodzinny lub położna i u nas był to lekarz. Co miesiąc wykonywane są badania: mocz, krew, wywiad ogólny dotyczący samopoczucia ciężarnej. Nie ma tu comiesięcznych wizyt u ginekologa i towarzyszących im badań USG. Nie przykłada się do tego takiej wagi i z tego powodu na samym początku ciąży zrobiłam te badania prywatnie przy okazji wizyty w Polsce. W Norwegii, gdy nie ma żadnych komplikacji, samo badanie USG przypada tylko raz, w połowie ciąży. Ja miałam je zrobione w szpitalu i na szczęście wszystko było dobrze. Pod koniec ciąży okazało się, że nasze maleństwo jest już jednak troszkę za duże i tak z terminu porodu na koniec stycznia data przesunęła się na dwudziestego, poród wywoływany był tabletkami. Dostałam 5 tabletek co 6 godzin i w 3 godziny od skurczów nasze małe wielkie szczęście o wadze 4140 g było już z nami.

 

Opieka medyczna


Uważam, że sama opieka położnych w szpitalu była nieoceniona. Cały personel był bardzo życzliwy, pielęgniarki co chwilę pytały czy czegoś nie potrzebuję, jak się czuję, itp. Śniadania i kolacje miały formę szwedzkiego bufetu, na obiad do wyboru było zawsze kilka opcji. W Norwegii świeżo upieczony tata może przez dwie noce spać w szpitalu razem z żoną i dzieckiem, i tak też było u nas. Dostaliśmy pokój rodzinny z telewizorem, a tata jadł z nami i spędzał z nami czas. Mieliśmy szczęście, bo na oddziale praktyki robiła Polka, Basia, która bardzo nam w tym czasie pomogła. 
Wracając do tematu porodu, można rodzić normalnie lub w wodzie, ja wybrałam wodę i był to strzał w dziesiątkę. Bardzo polecam taką formę: ogromny komfort, ciepła woda, relaksujące otoczenie. Wygląd norweskiej porodówki odbiega od takich, które oglądałam w internecie.
Opcje znieczuleń również są do wyboru i wybrać można gaz rozweselający, akumpunturę lub Epidural.

 

Podejście do tematu ciąży


Ciąża nie jest dla Norweżek chorobą, nie ma też zwyczaju chodzenia w tym czasie na L4. Moja była już szefowa do ostatniego miesiąca ciąży nie zadała mi na ten temat nawet jednego pytania. Dopiero gdy sama jej o tym powiedziałam (a pracowałam do końca), odpowiedziała mi, że ona jako pracodawca nie ma w Norwegii prawa się o takie rzeczy pytać. A swoją drogą z moich obserwacji również wynikało, że nie przykłada się tu do stanu błogosławionego wielkiej wagi. I, tak jak prowadząca blog Bizimummy Iza, czuję się traktowana jak nie wiedzące nic o życiu dziecko tylko dlatego, że urodziłam w wieku 25 lat. Mówię w tym momencie o polskich realiach i polskich znajomych. Tutaj jest to bardzo normalny wiek. Nikt na to nie zwraca uwagi, i nie robi z tego sensacji. Ludzie po dwudziestce zakładają tu rodziny i jest to na porządku dziennym. Oczywiście jest to uwarunkowane bardzo dużą pomocą ze strony państwa.

 

Urlop / becikowe


Moja sytuacja nie pozwoliła mi pójść po porodzie na płatny urlop macierzyński, ponieważ w Norwegii uwarunkowane jest to osiąganiem dochodu przez 6 z ostatnich 10 miesięcy, a dochód ten musi przekraczać ½ kwoty bazowej – grunnbeløp (od 1 maja 2014 roku kwota bazowa wynosi 87 328 koron norweskich). Ja skorzystałam z jednorazowej pomocy, czyli becikowego . Od stycznia tego roku dostaje się 44 190 koron norweskich. Kiedy jednak warunki te są spełnione, świeżo upieczone mamy mogą skorzystać z urlopu macierzyńskiego, który rozpoczyna się po 6-tygodniowym urlopie, który następuje tuż po urodzeniu dziecka. Do wyboru są dwie opcje: 100 % pensji przez 49 tygodni lub 80% pensji przez 59 tygodni.

Tata może skorzystać odpowiednio z 40 lub 50 tygodni, ponieważ 3 tygodnie przed porodem i 6 tygodni po porodzie przysługują tylko rodzącej. Warunkiem skorzystania przez ojca z takiego urlopu jest podjęcie przez matkę pracy lub studiów.

Tutaj warto również wspomnieć o jedynym przypadku, kiedy ciężarne korzystają w Norwegii ze zwolnienia. Kiedy praca jest ciężka lub zagraża ich życiu, mają prawo do zasiłku ze względu na trudne warunki pracy.

Podsumowując, z porodu tutaj jestem zadowolona, jednak gdybym miała w ciąży problemy, zdecydowałabym się na jej prowadzenie w Polsce i nie zaryzykowałabym porodu w Norwegii, bo poród naturalny za wszelką cenę nie zawsze oznacza poród bezpieczny. Uważam, że wiedza położnych i lekarzy norweskich nie jest tak duża jak w moim rodzinnym kraju, takie odniosłam wrażenie, potwierdzone zresztą faktem coraz większej ilości polskiego personelu pracującego w norweskich szpitalach.

Tak właśnie wyglądała historia mojego porodu w krainie fiordów i łosi biegających po drogach. 🙂

Pozostałe części gościnnej serii „Jak to się robi w…” znajdziecie tutaj: KLIK

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Jak to się robi w Niemczech

 

Nie ukrywam, że w założeniu pierwszy wpis tej serii, Jak to się robi w Ameryce, miał być jedynym. Stało się jednak inaczej w momencie, kiedy zaczęły docierać do mnie głosy, że jest super, że temat jest interesujący, a czytelnicy chcą wiedzieć więcej na temat tego jak to się robi. Tym sposobem postawiliście mi wyzwanie znalezienia kobiet, które urodził w innych krajach i mają ochotę opowiedzieć swoją historię, podzielić się swoim doświadczeniem.

Jako kolejna mama, która urodziła dziecko poza granicami naszego kraju, zgłosiła się do mnie Kasia prowadząca youtube’owy kanał Kasia Sisi, na który już teraz serdecznie Was zapraszam. Kasia opowiada tam nie tylko o ciąży, porodzie i opiece poporodowej, ale również o wielu innych aspektach wychowywania dziecka w Niemczech. A teraz już pozostawiam Was i oddaję głos bohaterce dzisiejszego wpisu. Miłej lektury!

Jak rodzić, to tylko tu

 

Ciąża to nie choroba, ale kontrolować trzeba

Opieka medyczna w Niemczech od samego początku jest jednym sprawnym mechanizmem (może poza jednym małym mankamentem, ale o tym później).

Informacja o ciąży nie była dla mnie zaskoczeniem, jednak, jak każda świeżo upieczona ciężarówka, potrzebowałam fachowego potwierdzenia. Termin wizyty nie był zbyt odległy – czekałam tydzień. Lekarz potwierdził moje podejrzenia badaniami USG i standardowym. Okazało się, że wszystko jest super, z czego oczywiście cieszyła się cała rodzina.
Kolejna wizyta, podczas której założono mi kartę ciąży, miała miejsce po czterech tygodniach. Każda taka wizyta poprzedzona była spotkaniem w oddzielnym pokoju z położną, która mierzyła, ważyła, radziła, pobierała krew, a nawet badała szyjkę macicy i wspierała jak dobra ciocia.

Od trzydziestego tygodnia położna robiła również KTG, a w ostatnim miesiącu ciąży wizyty miały miejsce co 2 tygodnie. U położnej każdorazowo spędzałam minimum 30 minut, u lekarza dla porównania było tych minut od pięciu do dziesięciu. Mankament, o którym wspomniałam wcześniej, to fakt, iż wizyty umawiane na konkretną godzinę niestety nie miały z daną godzina nic wspólnego. Na te parę minut u lekarza zdarzało mi się czekać nawet po 2,5 godziny. To, co osładzało mi czekanie, to że zarówno położne, jak i lekarz byli przemili, zarówno w przychodni, jak i w szpitalu. Personel medyczny był wielonarodowościowy, jednak łączyła ich jedna wspólna cecha: empatia, której według mnie w moim rodzimym kraju brak (mimo iż sama pracowałam w służbie zdrowia).

Każdy jeden problem, który zgłaszały świeżo upieczone mamy, był badany i nigdy nie lekceważony.
W trakcie ciąży wybrałam sobie położną, która po porodzie przez 6 tygodni przychodziła do mnie i do maluszka do domu. Wybrałam sobie również szpital (bo w moim mieście są ich trzy) i rodzaj porodu (do wyboru była wanna, łóżko i inne udogodnienia mające na celu jak największą ulgę i zminimalizowanie stresu rodzącej) oraz znieczulenia (po wcześniejszym specjalnie umówionym spotkaniu z anestezjologiem, który bardzo dokładnie wszystko mi wyjaśnił). Żeby nie było wątpliwości, mam standardowe ubezpieczenie zdrowotne bez żadnych bonusów.

Poród ludzka rzecz, ale przeżyć trzeba

Sam poród być może jest traumatycznym przeżyciem, ale w niemieckim szpitalu cała rzecz odbywa się po ludzku, z wykwalifikowanym, młodym personelem (a nie lekarzami na emeryturze). Gdyby nie potworny ból, czułabym się niemalże jak w Spa. Personel niczego nie zabrania, podaje każdą jedną rzecz, o którą poprosi rodząca, a mąż oczywiście może być cały czas na sali. Porodówka jest jednoosobowa z łazienką, kolorowymi światełkami i liną u sufitu.

Łatwo nie było. Po 11 godzinach męki (co, oczywiście, gdyby nie pomoc położnej, mogłoby trwać dłużej) przechodzi się na poporodową dwuosobową salkę, przy czym drugie łóżko zajęte było podczas mojego pobytu przez jedną noc. Pokoik standardowy wyglądał jak pokój w polskim czterogwiazdkowym hotelu: z łazienką, lodówka i sejfem. Do łóżka zostało przyczepione łóżeczko dla dziecka, a stół do przewijania zaopatrzony był w ubranka, pampersy, maty do przewijania i inne środki dla maluszka. Dla dziecka do szpitala zabiera się tylko ubranie na wyjście do domu, co bardzo ułatwia spakowanie torby, do której nie pakuje się praktycznie nic.
Mimo iż rodziłam drugi raz, bardzo wiele się dzięki temu pobytowi nauczyłam.

Jesteśmy w domu: co dalej począć?

Osoby pracujące na urlop macierzyński (Elterngeld) muszą iść 6 tygodni przed porodem, przy czym trwa on rok przy 65% zarobków netto lub dwa lata z połową tej wartości miesięcznie (jednak nie więcej niż 1800 euro miesięcznie). Na spokojnie można sobie w tym czasie dorabiać, nie przekraczając jednak trzydziestu godzin tygodniowo.
Osobom bezrobotnym i studentom przysługuje 300 euro miesięcznie przez rok lub 150 przez dwa lata. Z urlopu może korzystać oboje rodziców, nawet jednocześnie, ale każde z nich może w tym czasie otrzymać po połowie przysługującej im kwoty.
Do żłobka czy przedszkola dziecko trzeba zapisać będąc już w ciąży, bo, tak jak i w Polsce, brakuje miejsc.

Po porodzie wizyty położnej w domu odbywały się co drugi dzień, ale w miarę potrzeb młodej mamy mogą być też częstsze. Położna waży malucha, pomaga w pielęgnacji, a nawet ściąga w domu szwy jeżeli jest taka potrzeba.

Nie znam, albo jeszcze nie słyszałam o bardziej prorodzinnym kraju niż Niemcy.

Na koniec, w ramach bonusu, mam dla Was jeszcze film, w którym Kasia na żywo opowiada swoje wrażenia po porodzie. Bardzo ciekawy!

Podoba Ci się to, co przeczytałeś? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Jak to się robi w Ameryce

Jak to się robi w Ameryce

Dzisiejszą opowieścią chciałabym otworzyć serię wpisów gościnnych, która wydaje mi się bardzo ciekawym projektem. Jako pierwszą o opisanie ciążowo – dziecięcych doświadczeń poprosiłam moją przyjaciółkę, z którą na co dzień sporo tych doświadczeń wymieniam, ponieważ mieszka ona w Stanach. Niejednokrotnie, ku mojemu najgłębszemu zdumieniu, na moich oczach obalała ona mit American Dream. Przeczytajcie i wy co na temat tego najważniejszego okresu w życiu kobiety, z amerykańskiej perspektywy, ma do powiedzenia Laura:

Macierzyństwo na emigracji. The American Way.

Opieka prenatalna

Wszystko zaczyna się oczywiście od pozytywnego testu ciążowego (lub trzech). I co teraz? Trzeba oczywiście zadzwonić do lekarza. Czas oczekiwania na pierwszą wizytę wynosi prawie 2 miesiące, po którym to czasie oczekiwania zgłaszamy się, aby oddać próbkę moczu w ramach potwierdzenia i odbyć gadkę-szmatkę z pielęgniarką. Dostałam książkę i teczkę z materiałami. Lekarza nie zobaczyłam jeszcze przez kolejny miesiąc lub dłużej.

W pierwszych tygodniach nikt mi nie mierzył Beta-HCG i nie informował o jego przyroście, a w ostatnich nikt nie badał mi szyjki. Badanie ginekologiczne było jedno. USG tylko połówkowe. A mimo to udało mi się urodzić śliczne, zdrowe dziecko. Tak, zazdrościłam trochę polskim koleżankom, że miały tak dokładny podgląd i monitoring ciąży, że znały szacunkową wagę i wymiary dzidziusia. Ale z drugiej strony brak dostępu do tych informacji sprawił, że nie miałam takiej paranoi jak większość z nich.

Zwolnienie (L4) i urlop macierzyński

Nie istnieją. Ciężarne kobiety pracują jak wszyscy. Do momentu, aż złapią je skurcze porodowe. Jako pracownica największego szpitala w regionie zaciskałam kciuki, żeby zacząć rodzić w pracy. Los zechciał, że wody odeszły mi w  domu, w weekend. W środku nocy. W czasie śnieżnej zawieruchy.

Rodzi się oczywiście w dobrych warunkach. Prywatny pokój z łazienką i kanapą dla męża / partnera to standard. Znieczulenie nie jest obowiązkowe, ale personel medyczny do niego zachęca, a wręcz usilnie je wpycha (osobiście zgodziłam się tylko dlatego, żeby już wreszcie przestali przychodzić i pytać mnie o to samo co 30 minut!). Niecałe pół godziny po wypchnięciu dziecka na świat i dwóch szwach, siedziałam w wózku czekając na przewiezienie do sali poporodowej (też prywatnej, tylko większej, też z łazienką i rozkładaną kanapą). Po normalnym porodzie ze zdrowym dzieckiem spędza się tam dwa dni – więcej ubezpieczenie nie pokryje, ponieważ nie jest to konieczne z medycznego punktu widzenia. A jeśli ktoś, z jakichkolwiek przyczyn, zechciałby zostać dłużej, to może się spodziewać tłustego rachunku. Plus jest taki, że torba do szpitala zawierała ubrania na wyjście dla mnie i noworodka, kocyk (lutowe dziecko) i smoczek (na wszelki wypadek). Wszystko pozostałe zapewniał szpital. Drugi element egzotyki: W sali poporodowej dostałam kartę menu do zaznaczenia co chcę na śniadanie, obiad i kolację następnego dnia. Mogłam zaznaczyć wszystko lub nic, co i tak mnie nie usatysfakcjonowało, bo po 36 godzinach od ostatniego posiłku wołałam o cheeseburgera!

Po porodzie przysługuje zwolnienie z pracy na okres połogu (6 tygodni po porodzie siłami natury, 8 tygodni po cesarskim cięciu). Jest to zwolnienie płatne w niecałych 50% (z budżetu stanu) z tytułu krótkoterminowej niezdolności do pracy (takie samo zwolnienie, jakie otrzymujemy po operacji np. kręgosłupa lub wyrostka) oraz 50% od pracodawcy – O ILE MAMY WYSTARCZAJĄCĄ LICZBĘ GODZIN PŁATNEGO URLOPU, żeby to pokryć. Innymi słowy: nasz urlop wakacyjny idzie się… no powiedzmy, że idzie sobie w siną dal na poczet kilku tygodni w domu z noworodkiem.

Amerykanie myślą, że Bóg błogosławi ich naród tylko dlatego, że mogą skorzystać z FMLA (Family Medical Leave Act). Jest to bezpłatny urlop do 12 tygodni, który należy się świeżo upieczonym rodzicom, tudzież rodzicom dziecka adopcyjnego lub komuś, kto musi się zająć starym / schorowanym członkiem rodziny. Warunek FMLA to 12 miesięcy (na pełnym etacie) przepracowanych u danego pracodawcy oraz składki na ubezpieczenie zdrowotne opłacane z własnej kieszeni, jako że pracodawca nie pokrywa ich na BEZPŁATNYM urlopie (tu rodzi się pytanie: jak płacić składki z własnej kieszeni, kiedy nie otrzymuje się wypłaty? – tego nikt mi nie wyjaśnił).

Podsumowując, jeżeli jesteśmy w super komfortowej sytuacji finansowej i nasze dziecko przyszło na świat przez cesarskie cięcie, maksymalny okres spędzony z dzieckiem w domu to około pięć miesięcy. A co jeśli nie?

Nowa rzeczywistość. Pierwszy rok.

Istnieją trzy typowe scenariusze:

1) Opcja dla zamożnych & bogaczy

Po upływie od dwóch do pięciu miesięcy od przyjścia na świat naszego małego, długo wyczekiwanego skarbu mama wraca do pracy, a bobasa podrzuca do żłobka (day care);

2) Opcja dla niezamożnych szczęśliwców

Mama wraca do pracy, a dzieckiem opiekuje się babcia / dziadek / ciotka / siostrzenica czy inny dostępny i zaufany członek rodziny;

3) Opcja dla niezamożnych, którzy są zdani głównie na siebie

W tej grupie my. Jeden rodzic pracuje na dzienną zmianę, drugi na nocną. Dzieckiem zajmują się na przemian. Ciężka orka na ugorze, która odbija się na każdej sferze życia. Ale są i plusy: z pełnego zaangażowania ojca korzysta i on sam, i dziecko. Młoda mama uczy się robić krok w tył i powierzyć maleństwo pod opiekę kogoś innego. Przy okazji nie popada w depresję czy znużenie typowe dla niegdyś aktywnych zawodowo i ambitnych kobiet, których wachlarz zadań do wykonania nagle sprowadza się tylko do karmienia, przewijania i zabawiania niewerbalnego osobnika o nieprzewidywalnych humorach.

Tak czy owak, czy wybierzemy bramkę nr 1, 2 czy 3, wszyscy żyją i żyć będą. A może nawet będą szczęśliwi! 😉