1

Przepis na dobre życie w trzech krokach

Przepis na dobre życie w trzech krokach

Kiedy ostatnio siedziałam przy recepcji w pracy i czekałam, aż rozgrzeje się laminator (brzmi fascynująco, czyż nie?), a mijająca mnie koleżanka w odpowiedzi na swoje „cześć” ujrzała mój szeroki uśmiech i zapytała dlaczego ja się tak uśmiecham, odpowiedziałam jej, że przecież nie mam się czym martwić, bo na to szkoda życia. Jej reakcją było postanowienie, że musi to również zacząć stosować w swoim życiu.

Ta wymiana zdań dała mi do myślenia, że ludzie często nie zdają sobie sprawy, że tak naprawdę wystarczy, że zrobią bardzo niewiele, a ich życie będzie lepsze, bardziej pozytywne i optymistyczne. Z tego też powodu postanowiłam, że przy najbliższej okazji podzielę się moimi trikami, które sprawiają, że życie jest odrobinę lżejsze i że mam odrobinę mniej zmartwień, a więcej okazji do uśmiechu. Ta okazja nadarzyła się właśnie dziś.

1. Nie zazdroszczę

Są takie sytuacje w życiu – ktoś ma lepiej, komuś się poszczęściło, podczas gdy my ciągle tkwimy w tym samym miejscu, długo już nie mamy sukcesów, coś nam stoi na przeszkodzie. Nie będę tu prawić farmazonów, że przeszkodą jesteśmy my sami, bo nie wierzę w takie górnolotne idee. Na drodze do celu istnieją różne przeszkody, czasami zależne od nas, czasami nie, ale nie to jest ważne. Ważne jest nasze podejście i to, co mówimy na głos, gdy ktoś mówi nam, że mu się udało. Często pierwszą rzeczą, nawet jeszcze przed gratulacjami, będzie „Ale Ci zazdroszczę!”. Stop. Ja się w tym momencie zatrzymuję. Dla mnie to negatywna energia, której nie ma sensu przekazywać dalej. Owszem, nie jestem hipokrytką, w skrytości ducha zdarza mi się zazdrościć. Ale na głos wolę pogratulować i ucieszyć się z sukcesu drugiej osoby, a chwilę potem wdrożyć działania mające na celu mój własny sukces, moje własne pozytywne zmiany. Zawiść jest często tym, co wstrzymuje nas w miejscu i powstrzymuje przed koncentracją na własnych czynach. Najlepsza rada, jaką mogę dać? Trzeba patrzeć na siebie, być punktem odniesienia do samego siebie i wyznaczać sobie własne wzorce. A negatywne myśli odrzucić jak najdalej.

2. Nie żałuję

Nie jestem ani staruszką, która wszystko już o życiu wie i wszystko przeżyła, ale nie jestem też niedoświadczoną nastolatką. Jestem natomiast trzydziestolatką, która pewne doświadczenia ma już za sobą i jedno wiem na pewno: każde z tych doświadczeń wniosło coś do mojego życia, więc żadnego nie żałuję. Nieudane związki nauczyły mnie czego chcę, a przede wszystkim czego nie chcę w tym idealnym (chociaż, jak wiadomo, ideały nie istnieją). Znajomości zakończone w przykry sposób nauczyły mnie, jakimi i iloma informacjami mogę dzielić się z ludźmi i w jaki sposób powinnam to robić. Samotne wyjazdy nauczyły mnie samodzielności i radzenia sobie w ekstremalnych warunkach. Z perspektywy czasu lubię wszystkie moje doświadczenia, bo to one czynią mnie tym, kim jestem dzisiaj.

3. Ludzie z założenia są dobrzy

To najtrudniejszy punkt, dlatego zostawiłam go na koniec. Zawsze uważałam, że dobro dane drugiej osobie do mnie wróci, że serdeczność, którą okazuje, wygeneruje również serdeczność z drugiej strony. To nie zawsze działa, ale też fakt ten nie sprawia, że moja wiara w ludzi podupada. Można to nazwać naiwnością, ale zawsze tak samo dziwię się, kiedy nagle okazuje się, że ktoś jest nieuczciwy, postępuje nieetycznie czy życzy drugiej osobie źle. A jednocześnie do samego końca w duchu usprawiedliwiam takie osoby. Kiedy w autobusie złodziej zerwał mi z szyi złoty łańcuszek, jedyną pamiątkę po babci i jedyną tego typu zawieszkę, którą kiedykolwiek na tej szyi nosiłam, w swojej rozpaczy i smutku mówiłam sobie, że może złoczyńca miał ciężką sytuację w domu, chorą matkę lub dziecko i desperacko potrzebował pieniędzy. I nawet wiedząc, że prawdopodobieństwo takich wydarzeń było nikłe, miałam poczucie, że świat nadal nie jest taki zły.
Łatwo jest zazdrościć, żałować, oskarżać i podejrzewać ludzi. Pozytywna energia i optymizm wymagają od nas więcej wysiłku. Ale kiedy już wdrożymy u siebie taki sposób funkcjonowania, kiedy takie reakcje wejdą nam w krew, zorientujemy się, że nie marnujemy już czasu na to, co zatruwa nam życie i będzie nam z tym dużo lżej. Serdecznie polecam!

 




Za dorosło, za krótko, za trudno

Za dorosło, za krótko, za trudno

Może jestem subiektywna. Nawet na pewno. Nie oszukujmy się – nie po to piszę bloga, żeby karmić moich czytelników suchymi obiektywami. No więc tak, na pewno jestem. Dla mnie lata dziewięćdziesiąte były dzieciństwem, wymianą karteczkami (pierwsze przebłyski Disneya i Zachodu – pamiętacie?!), walkmanem, dyskietkami, graniem na informatyce w Prehistoryka, gumą turbo i batonikami Kukuruku. Poza tym, że jestem blogerką i matką, jestem też nauczycielką z wykształcenia i powołania – najgorszy gatunek, najbardziej upierdliwy. W końcu – jestem rocznikiem 1985 – ostatnim, który przed reformą skończył ośmioklasową szkołę podstawową. I nikt mnie nie przekona, że to nie jest najlepszy system szkolnictwa.

Sentymenty na bok. To nie jest tekst polityczny czy propagandowy, daleka jestem od oceniania poprzedniej i obecnej partii. Jednak nic mnie tak w ostatnim czasie nie ucieszyło jak wiadomość, że moje dziecko nie będzie musiało chodzić do gimnazjum. Dlaczego? Już mówię.

Nagła dorosłość

Jak świat światem, zmiana szkoły, nowa rzeczywistość, nowe otoczenie, znajomi, nauczyciele – to wszystko oznaczało dla dziecka, że weszło w nowy etap. Nagle dziecko po szóstej klasie zaczęło myśleć, że oto dzieciństwo się skończyło, a zaczęła dorosłość. Wraz z domniemaną dorosłością przyszły problemy – bo przecież ani to dorosłość, ani wiek dojrzały, ani nawet jeszcze nie do końca samo dojrzewanie. Można się w tym wszystkim zagubić – papierosy, alkohol, pełen makijaż na co dzień – to, czego podstawówka zabraniała, nagle jest na wyciągnięcie ręki, w gimnazjum nagle staje się normą, a nauczyciele i szkoła niewiele mają do gadania. Wręcz przeciwnie – mają z tym jeden wielki problem. Bo nagle dziecko przestało być dzieckiem. Ale dorosłe też jeszcze nie jest, chociaż tak mu się wydaje.

Dziwny twór gdzieś pomiędzy

Kiedyś droga była prosta – w podstawówce praca na to, aby dostać się dobrego liceum. W liceum – przygotowanie do studiów, od których zależy cała przyszłość. Co zależy od gimnazjum? Kompletnie nic. Można się przez nie prześlizgnąć, nie potraktować go poważnie, bo przecież jakoś to będzie. Za chwilę w liceum wszystko się naprawi. Oceny, reputację, zachowanie.

Wszędzie za krótko

Każdy etap edukacji w obecnej formie jest w moim odczuciu za krótki. Sześć klas szkoły podstawowej, gdzie ledwo skończy się nauczanie początkowe, a już trzeba zacząć pełną parą przygotowania do pierwszego prawdziwego egzaminu w życiu, to stanowczo za mało. Trzyletnie gimnazjum, też krótkie, nijakie. Pół biedy jeżeli uczeń kontynuuje naukę w przylegającym do niego liceum. A trzyletnie liceum, w którym ledwo się wystartuje, a już trzeba zdawać maturę? Komos, dla mnie niewyobrażalny.

Wszystko to jest za krótko na zrealizowanie przez nauczycieli programu, który w naszych polskich realiach jest wiecznie i wciąż niedostosowany, bo z każdym kolejnym etapem zaczyna się tak naprawdę od nowa. Ile razy zaczynaliście naukę historii od czasów starożytnych? No właśnie.
Za krótko jest na prawdziwe przyjaźnie, na zżycie się uczniów ze sobą i z nauczycielami, za krótko na to, by nauczyciel mógł poznać ucznia na tyle, by mu pomóc, dotrzeć do niego, zyskać jego zaufanie i szacunek. Krótkotrwałość etapów nauczania spłyca relacje i sprawia, że zarówno jednej, jak i drugiej stronie mniej na nich zależy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przygotowanie na studia. Wiele razy słyszałam opinie wykładowców z politechnik i kierunków ścisłych, że przez cały pierwszy rok studiów muszą ze studentami po nowej maturze nadrabiać program liceum, który już dawno powinni byli znać. A to już ewidentnie oznaka, że jednak tego czasu trochę brakuje.

Najtrudniejszy wiek

Ja wiem, że zawsze będzie trudny wiek, że nawet rozbicie go na dwie szkoły tego nie zmieni. Ale zebranie go w jednym miejscu, w jednej szkole, na pewno nie pomoże. We wcześniejszym systemie zasady były jasne: przez część czasu uczeń był najstarszy w szkole, w znajomym otoczeniu, z utwierdzoną pozycją i w poczuciu bezpieczeństwa, a następnie zaczynał drugi etap nauki, który poprzez jedną konkretna zmianę przygotowywał go do dorosłości i kompleksowo przeprowadzał przez okres dojrzewania, aż do matury i etapu końcowego.

Wiem też, że istnieją badania przeczące szkodliwości gimnazjów i wiem, ze reforma będzie kosztowna. Ale w mojej diagnozie patrzę przede wszystkim na nasze polskie realia, w których realizacja programu szkolnego zajmuje zawsze bardzo dużo czasu, bo program jest ambitny, a my mamy aspiracje do bycia jednym z najlepiej wyedukowanych narodów w Europie. Patrzę też na więzi i relacje międzyludzkie, którym sprzyja czas. A z perspektywy tego czasu mogę powiedzieć, że najtrwalsze przyjaźnie to w moim życiu właśnie te z ośmioletniego okresu szkoły podstawowej, która dała mi bezpieczne, harmonijne i wyważone przygotowanie do pozostałej części edukacji. I wspaniałe wspomnienia. Mój wniosek jest więc jeden: warto stworzyć ku temu warunki.




Za co kocham moje miasto

 Za co kocham Warszawę

Jesienią zawsze myślę o latach
Tak starych, jak te kamienice
Jesienią o zmroku przechodzę z tobą
Przez pełne kasztanów ulice

 

Warszawa to moje miasto rodzinne. Tu się urodziłam, tu się wychowałam, stąd pochodzą moi bliscy. Tak się zdarzyło, że jednocześnie jest stolicą i miastem budzącym wiele kontrowersji, sprzecznych opinii, często niestety krzywdzących i niesprawiedliwych. A przecież to miasto da się kochać, a ta miłość wcale nie jest trudną relacją! Wystarczy wiedzieć gdzie i kiedy patrzeć, wystarczy nauczyć się go słuchać. Z wyrozumiałością i czułością.

Za co więc Warszawa da się lubić?

1. Za historię

Ludzie patrzą na eklektyczny zlepek architektoniczny, jakim jest Warszawa, twierdząc, że jest brzydki i szary. A przecież przed wojną to miasto nazywane było Paryżem Europy! Wciąż są dzielnice, gdzie wystarczy pójść w piękny dzień na długi spacer, aby poczuć tamten klimat. Zagłębić się w Starą Pragę, Saską Kępę czy Żoliborz, które wiosną i latem są pełne zieleni, a jesienią i zimą oferują przytulne ciepło małych knajpek i kawiarni. Nie da się na Warszawę patrzeć inaczej niż przez pryzmat historii miasta skrzywdzonego i zniszczonego. Starówka, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Śródmieście – to wszystko było jedną wielką ruiną, a dzisiaj na powrót dumnie reprezentuje stolicę. Stolicę, którą kocham również za moją własną, osobistą historię. Na Pradze się urodziłam i przez lata mieszkałam, tam wyszłam też za mąż. W Śródmieściu pracuję, tu z XX piętra mam widok na wszystko, co jest mi bliskie. Tu studiowałam, skończyłam żoliborskie liceum. Ta historia jest częścią mnie – jak mogłabym jej nie kochać?

2. Za światła miasta

Nie da się nie zakochać w Warszawie, kiedy po raz pierwszy zobaczy się ją w nocy. Jest miastem światła, neonów, latarń, lampionów, reflektorów, dzięki którym tak naprawdę nigdy nie zasypia. Mamy listopad, zbliża się czas Bożego Narodzenia, kiedy miasto wyjątkowo dba o to, żeby krótsze dni mniej dawały się mieszkańcom we znaki, a wręcz sprawiały im przyjemność. Lada moment ulice rozświetlą świąteczne dekoracje świetlne, które z roku na rok są coraz bardziej niesamowite. W tym roku już mój synek jest na tyle duży i rozumny, że będę mogła pokazać mu park świateł w Wilanowie, co niezmiernie mnie cieszy. A kiedy będzie starszy sam na pewno również doceni tętniące życiem nocne, również imprezowe życie stolicy. I pokocha je tak samo jak ja.

 

3. Za ludzi

Mówi się, że ludzie są tu opryskliwi, nie mają na nic czasu, że Warszawa bywa niebezpieczna. Pewnie bywa, jak wiele innych miast. Nikt mi natomiast nie powie, że ludzie są tu nieżyczliwi. Przykład pierwszy: pokazuję nieznajomej Ukraince drogę do przystanku, pogubiła się, pomyliła części miasta. Na rozstaju dróg dziewczyna dziękuje mi mówiąc, że tutaj wszyscy są tacy pomocni! Że kogo nie zapyta, zawsze służą jej dobrą radą. Przykład drugi: dawniejsze czasy, liceum. Jedziemy rozbawione z koleżankami na starówkę, mijamy pomnik Poległych i Pomordowanych na Wschodzie (do dzisiaj jeden z moich ulubionych). Odzywa się do nas starsza pani: Pamiętajcie dziewczynki, jak was kiedyś zapytają, żebyście wiedziały. Przyszli do nas z dwóch stron, zaatakowali, zaszczuli. Nigdy o tym nie zapomnijcie. Nie zapomniałam. Czasami wystarczy posłuchać ludzi, dać im szansę. Kiedy tracą swoją codzienną anonimowość okazuje się, że są prawdziwą wartością tego miasta.

 

4. Za wszechstronność i dostępność wszystkiego

Lubię Warszawę za to, że mam tu wszystko, czego potrzebuję do życia. Sklepy są na wyciągnięcie ręki, dojazd do każdego punktu miasta ułatwia rozbudowana sieć komunikacji miejskiej (mamy już dwie linie metra i bądźmy z nich dumni!), przychodnie i szpitale są dość gęsto rozsiane, ilość pracodawców jest w pełni zadowalająca. Tutaj nie można się nudzić – atrakcje takie jak kina, teatry, muzea, wszystko to czeka na gości, miejscowych i przyjezdnych. Jest mi bardzo wygodnie z tym, że cokolwiek chcę załatwić, nie muszę się długo zastanawiać gdzie mam jechać. Więc po co jeszcze doszukiwać się jakichkolwiek wad?

 

5. Za tempo życia

Tak, właśnie za słynne tempo życia również kocham moje miasto. W tygodniu bardzo szybkie – dom-przystanek-praca-przystanek-dom. Nie rozglądam się dookoła siebie, przemykam od punktu do punktu, nie potrzebuję się na dłużej zatrzymywać. Każdy pędzi w swoją stroną, bo gdzieś na końcu trasy ma ten punkt, w którym już pędzić nie musi. A najlepszy czas to ten, kiedy w weekend można zwolnić tak całkowicie, bez konsekwencji i bez stresu. A jeszcze lepsze od weekendów są okresy świąteczne, kiedy miasto pustoszeje, w parkach przemykają tylko nieliczne wiewiórki, a na ulicach i chodnikach nieliczni przechodnie relaksują się od samego patrzenia na ten wyludniony krajobraz. Wtedy Warszawa oddycha pełna piersią, na chwilę się zatrzymuje i przygotowuje do powrotu do swojego codziennego szybkiego rytmu. Kto nigdy nie widział tej wolnej Warszawy, ten nigdy nie doceni w pełni jej piękna.

Jest mi przykro gdy od ludzi, czy to miejscowych, czy przyjezdnych, słyszę, że nie lubią Warszawy. Jest mi przykro, bo utożsamiam się z nią, tu jest moje miejsce na ziemi i trudno mi wyobrazić sobie przeprowadzkę do jakiegokolwiek innego miasta na świecie. Moja babcia, która pochodziła z Powązek, po wyzwoleniu obozu w Ravensbrück mogła wybrać do mieszkania jakiekolwiek miejsce na świecie, ale wróciła tutaj, na ruiny i zgliszcza. Warszawa to dziedzictwo, którego nigdy się nie wyrzeknę. Proszę Was więc z całego serca – spróbujcie mieć do niej tę samą miłość, wyrozumiałość i czułość. Bo w pełni na nie zasługuje.


Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje
To kocham to miasto, zmęczone jak ja
Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje
Gdzie wiosna spaliną oddycha


T.Love – „Warszawa”



Dlaczego nie obchodzę Halloween?

little-girl-holding-halloween-candle-holder-picjumbo-com

Odkąd tylko sięgam pamięcią, 1 listopada rodzice zabierali mnie na groby bliskich. Pobudka wcześnie rano, żeby uniknąć tłumów, dosypianie w samochodzie, kupowanie kwiatów, palenie zniczy, potem często jeszcze pańska skórka i obwarzanki, a po powrocie do domu gorąca herbata i odsypianie.

Taką tradycję przejęłam i ja, w tym roku po raz kolejny wybiorę się z moim mężem i z moim dzieckiem, aby na chwilę się zadumać, pomyśleć o naszych bliskich zmarłych, pomodlić się za nich. Wiem, że to niemodne i wstyd się w dzisiejszych czasach przyznawać – jesteśmy ludźmi wierzącymi. Nie walczącymi pod krzyżem fanatykami i nie babciami w moherowych beretach, po prostu wierzącymi. Może dlatego nasze polskie, katolickie tradycje są nam tak bliskie i jesteśmy do nich przywiązani, bo kształtowały i spajały nas w rodzinnych domach, a teraz są budulcem rodziny, którą wspólnie tworzymy.
Od kilkunastu lat w ten spokojny, pełen refleksji okres przełomu października i listopada szturmem wdarła się też inna tradycja, przez wielu nazywana również świętem – amerykańskie Halloween. Tradycja bardzo radosna i śmieszna, połączona z zabawą i przebieraną imprezą – czymś, co zawsze uwielbiałam. Co więc mi w niej przeszkadza? Co w końcu może być irytującego w nieszkodliwym sposobie na umilenie sobie jesiennych dni?
Pech chciał, że święto Wszystkich Świętych koliduje w czasie z Halloween. Że wszystkie te na pewno fantastyczne i przezabawne przebierane imprezy organizowane są dokładnie w weekend, który w moim zamyśle zawsze był weekendem pełnym wyciszenia, zamyślenia i refleksji.
Pełgający ogień zawsze oznaczał dla mnie palące się na grobach znicze, a nie wydrążoną dynię z wyrytym na dyniowej twarzy grymasem (chociaż akurat ten aspekt Halloween uważam za najbardziej sympatyczny i klimatyczny). Zmarli kojarzyli mi się z moimi bliskimi, których już z nami nie ma, a nie z kościotrupami i zakrwawionymi monstrami, za które można się w tych dniach przebrać. Słodycze w tym czasie były dla mnie wspomnianą pańską skórką czy ryżową kulką pod cmentarzem, a nie cukierkami rozdawanymi od domu do domu w ramach trick or treat.
Nie neguję i nie potępiam tych, którym Halloween sprawia radość i którzy z ekscytacją w oczach co roku tę dynię wydrążają (masa roboty swoją drogą, podziwiam!), przebierają się i rozdają cukierki (to chyba bardziej pozostawia się dzieciom?). Ja nie umiem się do tego przekonać. Nie potrafię pogodzić wieczorno-nocnej imprezy z wczesno-porannym wyruszeniem na cmentarz następnego dnia, tak jak nie potrafię pogodzić hucznej muzyki i imprezowego nastroju z modlitwą i zadumą. Nie dla mnie takie przeskoki.
Od dłuższego już czasu zastanawiam się też, co zrobię, kiedy za kilka lat moje dziecko poprosi mnie o uszycie lub kupienie kostiumu i zaopatrzenie w torbę cuksów, bo kolega, przedszkole lub szkoła organizuje Halloween. Nie sądzę, żebym potrafiła mu odmówić, bo też nie uważam, żeby miała to być zbrodnia przeciwko ludzkości. Ale wiem, że czeka mnie wtedy wyzwanie, któremu do tej pory nie umiałam sprostać: pogodzenia tradycji z nowoczesnością, akceptacji zmian i utraty cząstki duszy i tożsamości na rzecz obcych mi wartości.
Czy podołam? Zapewne rzeczywistość nie pozostawi mi wyboru. Albo, tak jak wielu innych rzeczy, nauczy mnie tego moje dziecko.
candle-1216603



10 moich domowych trików i tajemnic

water-kitchen-black-design

Każda pani domu ma swoje własne sposoby i tajemnice pomagające jej w prowadzeniu domu. Ja również lubię ułatwiać sobie życie i pomyślałam, że mogę przecież zdradzić kilka trików, z których korzystam na co dzień. Dzisiaj przedstawiam więc dziesięć moich największych odkryć i przyzwyczajeń, które sprawiają, że ogarnianie otaczającej mnie rzeczywistości jest trochę mniej uciążliwe.

1. Dwa rodzaje ręczników papierowych

Jak większość gospodyń, używam ręczników papierowych. Wcześniej jednak wydawałam na nie sporo pieniędzy i musiałam je dość często kupować, bo szybko się kończyły. Od jakiegoś czasu natomiast robię to mniej więcej raz w miesiącu, kupując w Biedronce dwa rodzaje takich ręczników: jedną dużą rolkę Sweep i podwójne opakowanie ręcznika Queen. Wielka rolka służy mi kiedy potrzebuję większej ilości ręcznika na przykład do przetarcia plamy na podłodze lub blatu, natomiast mniejszych rolek używam kiedy potrzebuję ręcznika grubszego i w mniejszej ilości, dajmy na to do przetarcia kuchenki indukcyjnej. Ta duża rolka jest dodatkowo wyjątkowo godna polecenia. Przetestowałam takie rolki również z Rossmanna i Lidla, i tylko ta biedronkowa jest wystarczająco solidna jak na moje potrzeby. Nie drze się i nie strzępi.

2. Ocet + soda oczyszczona

Jeśli kiedykolwiek natknęliście się na Perfekcyjną panią domu, pewnie znacie już ten sposób, ale wielce prawdopodobne, że w duchu go wyśmialiście. Ja też tak robiłam, aż kiedyś postanowiłam zaryzykować, bo nie byłam w stanie domyć piekarnika. Spalony tłuszcz jest ciężkim przeciwnikiem. Jedyny sposób, który okazał się skuteczny, to właśnie ta kombinacja. Dla ładnego zapachu można dodać trochę płynu do mycia naczyń i/lub soku z cytryny. Działa cuda!!!

3. Oszczędzanie wody

Naprawdę, kiedy tylko się da, wyłączam wodę. Autentycznie mam przed oczami dzieci w Afryce i akcje PAHu z budowaniem tam studni. Pomijam zupełnie kwestię rachunków, bo to chyba oczywiste. Wyłączam więc wodę kiedy tylko się da: w trakcie mycia zębów, mycia głowy, mycia naczyń, w zmywarce włączam tryb eko. Myślę, że warto o tym pamiętać.

4. Cargo

Na etapie planowania mebli w kuchni powiedziałam, że mogę zrezygnować ze wszystkiego (poza zmywarką ;-), ale cargo muszę mieć. Nie wiem jak na to wpadłam, ale to był genialny pomysł. Ten rodzaj szafki mieści wszystkie moje zapasy przypraw, mąk, ryżów, makaronów, wszystkie te podręczne pierdółki przydatne w codziennym pichceniu są pod ręką. Nie muszę szperać po szafkach, kręcić się w prawo, w lewo, nie ma takiej potrzeby, bo wszystko mam w jednym miejscu. Warte każdych pieniędzy!

5. Filtrowanie wody

Odkąd tylko mieszkam na swoim, wlewam do czajnika filtrowaną wodę. Co mi to daje? Czajnik prawie w ogóle nie zachodzi kamieniem i bardzo rzadko muszę go z niego czyścić. Co więcej, kiedy kończy mi się woda mineralna, mogę po prostu napić się tej przefiltrowanej, bez obawy, że będzie mnie po niej bolał brzuch. No i przy dziecku to też bardzo dobra sprawa. Wszelkie zupki gotuję synkowi właśnie na filtrowanej wodzie, nie ryzykując podawania maluchowi twardej miejskiej kranówy. Polecam!

6. Wygodne worki na śmieci

Brzmi śmiesznie, ale długo szukałam worków idealnych do dwóch koszy na śmieci VARIERA z Ikei, które posiadam. W końcu znalazłam wiązane 60-litrowe worki Sandom z Lidla, które są wystarczająco elastyczne, żeby je naciągnąć na śmietnik i potem wygodnie zawiązać. Dodatkowo, co jest fantastycznym pomysłem mojego męża, kiedy trzeba wyrzucić dwa lub trzy worki naraz (segregujemy śmieci), korzystamy z wygodnego plastikowego uchwytu na torby. Świetna sprawa.

7. Cif

Autentycznie uwielbiam ten środek czystości i używam go w dwóch odsłonach. Cytrynowego mleczka od dawna używam do mycia wanny, brodzika prysznicowego i umywalki, natomiast Cif przeciw kamieniowi (wcześniej nosił nazwę Cif Power Cream) jest jedynym środkiem na rynku, który daje radę kamieniowi na drzwiach do prysznica. Psikasz, chwilę czekasz, zmywasz gąbką, dzieje się magia. Cudne!

8. Plastikowy sorter na reklamówki VARIERA

Kolejny raz kłania się Ikea, nic na to nie mogę poradzić. Szwedzi są geniuszami jeżeli chodzi o tanie i proste rozwiązania domowe, które czynią życie nieco mniej upierdliwym. Kiedy zobaczyłam ten sorter u koleżanki, tak długo wierciłam mężowi dziurę w brzuchu, aż w końcu po niego pojechaliśmy. Kosztuje jakieś 5 zł, a sprawia, że wszystkie małe siatki i reklamówki lądują w jednym miejscu, do którego łatwo je wsadzić i potem wyjąć. Powtórzę to jeszcze raz, bo to rozwiązanie na to zasługuje: genialne!!!

9. Chusteczki pochłaniające kolor

Niejednokrotnie miałam dylemat, kiedy wrzucałam do pralki po raz pierwszy nowe ubrania o intensywnym kolorze. Zdarzało mi się również, że dwukolorowe ubranie, z których jeden był kolorem białym, farbowało samo siebie. Na oba te problemy jedyną słuszną odpowiedzią okazały się chusteczki absorbujące kolor. Co więcej, ostatnio odkryłam, że nawet z zafarbowanego ubrania wyciągają one niepożądany barwnik. How cool is that?!

10. Mop parowy

Na koniec zostawiam jak zwykle mojego faworyta. I nie chodzi mi o mopy ciśnieniowe, których używa się na przykład do mycia samochodu. Mop parowy wyrzuca z siebie parę wodną pod stosunkowo niewielkim ciśnieniem, a para ta działa cuda. Najbardziej lubię korzystać z tego rozwiązania przy myciu szafek na wysoki połysk (plus polerka mikrofibrą) i do mycia podłóg, zarówno drewnianych, jak i kafelkowych. Dlatego warto zainwestować w opcję, która będzie w sobie łączyła mopa i myjkę. Oszczędzamy w ten sposób czas i pieniądze. Moje ulubione połączenie!
Jako bonus dla wytrwałych na koniec mam jeszcze jeden trik: worki próżniowe. Można je dostać w regularnej ofercie w Ikei i w ofertach tygodniowych w Biedronce lub Lidlu. Efekt oszczędności miejsca jest oczywisty, ale spróbujcie do nich włożyć świeżo wyprane poszewki i wyjąć je na przykład po pół roku. Nadal będą pięknie pachnieć!

A co wam ułatwia życie w stawianiu czoła domowym obowiązkom? Z chęcią się dowiem!




Czym jest normalność?

Dziecko rośnie, poznaje świat, zwiększa swoją świadomość, buntuje się. Nastolatek chce wolności, samodzielności, niezależności, buntuje się. Dorosły kończy studia, zaczyna pracę, zakłada rodzinę, dowiaduje się jak wygląda życiowy znój i trud, buntuje się.


Na każdym etapie naszego życia w pewnym momencie mamy problem z zaakceptowaniem nowo zastanej rzeczywistości. Nie godzimy się na zmiany, chcemy, żeby znowu było normalnie, a potem nagle orientujemy się, że nie wiadomo kiedy już jest normalnie, że przywykliśmy, że zaakceptowaliśmy. I chwilę potem, całkiem jak w filmie „W głowie się nie mieści”, nasze kolejne fundamenty upadają tylko po to, aby ich miejsce zastąpiły nowe. Dlaczego tak się dzieje?
Osobiście największy bunt przechodziłam nie jako dziecko i nie jako nastolatka, ale właśnie wkraczając w dorosłą samodzielność. Odkąd tylko zaczęłam dążyć do wyprowadzki od rodziców, mówiłam sobie:

Jeszcze tylko chwila. Wytrzymaj. Za chwilę będzie normalnie.

Po zamieszkaniu na swoim nagle się zdziwiłam. No bo jak to, nie ma pieniędzy na narty co roku i letnie wakacje co roku? Musimy spłacać kredyt? Nie mogę sobie kupić wszystkich zachcianek, bo priorytetem jest utrzymanie domu i nas przy życiu?

To przejściowe, to się zmieni. Jeszcze będzie normalnie.

Na nartach nie byłam od ponad pięciu lat.
Chwilę potem urodził się nasz synek. Ledwo zaakceptowałam wszystkie te braki i ograniczenia, pogodziłam się z nimi, nie wiedzieć kiedy polubiłam ten stan, a tu nagle kolejna rewolucja na skalę tej francuskiej. Wszystko runęło, posypało się, poszło w przysłowiowy piździec. Trzeba się było od nowa uczyć rzeczywistości, nie bez buntu, nie bez pretensji do życia, nie bez żalu. I teraz znowu, nie wiedzieć kiedy, nauczyłam się tej rzeczywistości, przeprosiłam się z nią i zaprzyjaźniłam. I znowu czeka mnie zmiana, bo ja do pracy, a dziecko do żłobka. I znowu pewnie będę psioczyć, będę się złościć, będę chciała, żeby moja normalność wróciła. Aż w końcu zastanie mnie ta nowa. Też pewnie do czasu.

Czym więc jest normalność? Czy mamy ją w życiu jedną, niezmienną, niezastąpioną? Powoli dochodzę do wniosku, że tych normalności jest cała masa i tylko my sami musimy się nauczyć otwierać im drzwi i przyjmować pod swym dachem nie jak chwilowego gościa, lecz jak domownika. I każda kolejna zmiana uczy nas czegoś nowego, daje nam mądrość i doświadczenie. Tak to właśnie fajnie i rozsądnie zostało gdzieś przemyślane.

Odezwę się do Was przy następnej rewolucji. Zobaczymy, czy wtedy też będę taka mądra.

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!