1

Mam tak samo jak Ty, czyli Blog Fest w moim mieście

Śledząc od jakiegoś czasu poczynania i zamiary Flowmummy i Bakusiowej z wielką podnietą odnotowałam fakt, że dziewczyny knują coś bardzo fajnego. Knuły nie same, bo weszły w komitywę z Basią i Moniką ze Zrób to, no! oraz Emilką z Love2Work. Od razu wiedziałam, że słabo nie będzie, bo wszystkie organizatorki już od dawna są jakością samą w sobie.

Co mnie jednak zawiodło – na pierwszy rzut poszedł Wrocław. Patrzyłam,
liczyłam, kilometry, bilety, hotele – żadną siłą nie dało rady. Kiedy
pojawiła się Warszawa myślałam, że zabraknie mi na ten cel środków, ale w
ostatniej chwili wyskrobałam zaskórniaki i jest! Jadę!

Jak było?

Było FEST! Nazwa warsztatów nie wzięła się znikąd i odpowiada temu, co się na nich dzieje.
Po pierwsze, szanowne prowadzące zarażają pozytywną energią, motywacją i chęcią do działania i do zmian. U mnie trafiły wobec tego na bardzo podatny grunt.
Po drugie, atmosfera była niesamowita, bo żadna z prezentacji nie była suchym wykładem, ale otwartym dialogiem i przyjacielską rozmową. 
Po trzecie, otrzymałam solidnego kopa do działania wymierzonego mi po kolei przez każde słowo dziewczyn, które było świadectwem tego, że to, co robię ma sens.

Dlaczego warto uczestniczyć w Blog Fest?

Blog Fest to spotkanie dla osób, które myślą o założeniu bloga lub prowadzą go od niedawna. I bardzo dobrze, bo olbrzymia polska blogosfera nie bierze pod uwagę początkujących żuczków. A to duży błąd, bo drzemie w nas niewyobrażalna siła! Mam nadzieję, że pojawią się kolejne edycje w innych miastach, żeby mogło z nich skorzystać jak najwięcej osób. 
Blog Fest to również miejsce rozmów, wymiany opinii, miejsce gdzie nikt Cię nie ocenia, tylko daje Ci wiarę we własne możliwości. 
Nie ma jednego, gotowego przepisu na blogowy sukces i historie organizatorek potwierdzają tę tezę. Na Blog Fest warto wybrać się nie po to, żeby dostać jedną, gotową receptę. Blog Fest to zalecenia dobrego lekarza z powołaniem, który mówi Ci, co dla Ciebie dobre. A potem już tylko od Ciebie zależy, czy do tych zaleceń się zastosujesz.
Ja zamierzam!
Autorką zdjęcia tytułowego i czterech ostatnich jest przesympatyczna Kasia z bloga Kantorek Katjuszki.

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Matka – trzydziestolatka, czyli jak leczyłam swój styl

Będąc wielkim pociążowym wielorybem i odkrywszy u Marysi, że istnieje ktoś tak wspaniały jak Style Doctor, zakrzyknęłam do mojego męża i rodziców, że ja na trzydziestkę nie chcę nic innego jak tylko środki do szaleństwa na rzecz wymiany zawartości mojej szafy.

Urodziny przyszły, obiecany prezent otrzymałam i niezwłocznie zapisałam się na przegląd szafy z Kaliną.

Jak zrewolucjonizowałam mój styl ubierania

1. Przegląd szafy

Moja szafa… No cóż, niewiele dobrego dało się o niej powiedzieć. Wystarczy nadmienić, że przez ostatnie dwa lata nie kupiłam sobie z ciuchów praktycznie nic poza kilkoma t-shirtami na wakacje i dresem po domu, a kilka miesięcy temu trzy czwarte szafy osobiście i bez zbędnych sentymentów w trzech wielkich worach wywaliłam na śmietnik.
Okazało się, że zadziałałam sama na swoją korzyść. Kalina określiła mój typ kolorystyczny (zimne lato) i moją sylwetkę jako typową klepsydrę, innymi słowy S, czyli szczupłą, wysoką, proporcjonalną (ramiona równe szerokości bioder), z pięknie zarysowaną talią. Co tu dużo kryć, laska ze mnie! No w każdym razie źle nie jest. Ale do rzeczy. Wiedząc na czym stoimy, zaczęłyśmy przeglądać moje ubrania. Wszystko co stare, zniszczone, co absolutnie wyszło z mody i w żaden sposób nie było uniwersalne, poszło do wora. Dzięki temu, że sama wcześniej to wszystko przejrzałam, poszło nam dość szybko. Najpierw buty (tylko trzy pary, tu odetchnęłam z wielką ulgą), potem kurtki i płaszcze (tu gorzej, bo wniwecz poszły… wszystkie), a na końcu ciuchy codzienne. Torebki na szczęście mam dwie duże, naprawdę dobre i nic z nimi nie trzeba było robić. Kalina skompletowała mi z tego wszystkiego kilka zestawów, z którego żadnego w życiu bym w ten sposób sama nie dobrała, mimo że doskonale do siebie pasowały. Ponadto dostałam nakaz wkładania koszul w spodnie i zawijania rękawów, co, jak widać poniżej, jest bardzo rozsądnym pomysłem (ten wór za mną to obraz zniszczeń, na który wyraziłam oficjalną zgodę!).

2. Dobranie bielizny

Zawartości mojej szafy zostało na tyle mało, że autentycznie nie wiedziałam w co się ubrać kiedy postanowiłyśmy, że od razu jedziemy na spontaniczne zakupy. To, o czym wiedziałam już wcześniej, okazało się być najprawdziwszą prawdą: żadne ubranie nie będzie dobrze wyglądało na kobiecie, która ma źle dobrany biustonosz. Mając to na uwadze, skierowałyśmy nasze pierwsze kroki do sprawdzonego już przez Kalinę na własnej skórze salonu z bielizną Satine, gdzie przesympatyczna właścicielka, profesjonalna brafitterka pani Monika, natychmiast określiła mój rozmiar i dobrała mi dwa fantastyczne biustonosze. Czasu i pieniędzy zabrało mi to naprawdę niewiele, a od razu zaczęłam lepiej się czuć we własnej skórze.
A to był dopiero początek.

 3. Zakup ubrań i okularów

Dalej było już tylko jeszcze milej. Nie będę się rozwodzić nad szczegółami konkretnych ubrań, które wybrała dla mnie Kalina, bo o tym zrobię oddzielny wpis opatrzony zdjęciami zestawów. Ten punkt to miejsce, w którym zamierzam rozpłynąć się nad kawałem solidnej, ciężkiej, a wręcz katorżniczej roboty, którą na takich zakupach wykonuje Kalina.
Po pierwsze, jako rasowa stylistka doskonale wie do jakich sklepów wejść tak, żeby dopasować się do budżetu klientki. Bez mrugnięcia okiem, niczym lew po klatce krąży wśród wieszaków dobierając najlepsze kroje i kolory. Mimo swojej drobnej postury cierpliwie nosi dziesiątki wieszaków, donosi do przymierzalni odpowiednie rozmiary, a w samej przymierzalni od razu na miejscu pokazuje jak łączyć ze sobą nowe ubrania. Nie jest przy tym nachalna. Bardzo umiejętnie, siłą perswazji przekonuje o tym, co dla Ciebie dobre, ale jeżeli w danym kroju czujesz się jak w trochę lepszym szlafroku lub jakbyś się przeniosła do czasów purytańskiej Ameryki, Kalina nie zmusi Cię do tego, w czym ewidentnie czujesz się źle.
Po drugie jeszcze raz napiszę tutaj to, co napisałam Kalinie po naszych zakupach. Takie zakupy to dla mnie dopiero początek, bo pozwalają one samodzielnie dobrać sobie kolory i fasony, wiedząc już gdzie i czego szukać. Dla mnie wcześniej była to wiedza tajemna i nieodgadniona, teraz już nie kręcę się po sklepie po omacku. Czuję się dużo bardziej pewna siebie i po prostu się sobie podobam, a powrót do pracy, który mam przed sobą, będzie dla mnie doskonałą okazją do tego, żeby przetestować wszystkie zestawy, które skomponowała mi Kalina.
Co więcej, sobota spędzona ze Style Doctor to jeden z najlepszych dni mojego życia i życzę sobie jeszcze wielu takich. Jako wisienka na torcie Kalina pomogła mi dobrać perfekcyjne oprawki okularów, które pokochałam miłością od pierwszego wejrzenia. Cierpliwie przymierzała ze mną kolejne sztuki w kolejnych salonach mówiąc co jest z nimi nie tak, aż w końcu, niczym przy wyborze sukni ślubnej, coś w nas obu podskoczyło na widok tych jedynych.
Myślę, że nie potrzeba już więcej słów. Kalina, jeszcze raz Ci bardzo dziękuję za drugie życie, które dałaś mi i mojej szafie!

 




Najlepsza dyniowa na jesienne dni

Dzisiejsza deszczowa pogoda skłoniła mnie do pierwszego jesiennego wpisu. Sezon na dynie właśnie się zaczyna i mogą z niego skorzystać rodzice dzieci w każdym wieku, bo warzywo to jest elementem rozszerzania diety niemowlęcia od samego początku.

Przepis na pyszny krem dyniowy mojego autorstwa znajdziecie na moim starym blogu, a dzisiaj chciałabym wam przedstawić inną wersję dyniowej. Ale od początku.

Co będzie wam potrzebne?

  • fragmenty indyka z kością (u mnie była to szyja i udko)
  • włoszczyzna (dwie marchewki, dwie pietruszki, kawałek selera i pora)
  • jedna cebula
  • jedna mała dynia
  • dwa małe listki laurowe
  • trzy ziarenka pieprzu
  • trzy ziarenka ziela angielskiego
  • sól do smaku

No to do dzieła!

Mięso myjemy, do dużego garnka wlewamy wodę tak, żeby zapełniła go do połowy (będzie musiała się tam jeszcze zmieścić cała włoszczyzna i cała dynia!) i, kiedy woda zaczyna się gotować, wrzucamy do niej mięso i zdejmujemy szumowiny. Zostawiamy mięso gotujące się na wolnym ogniu przez pół godziny. Wodę solimy według uznania, dla dziecka na pewno dużo mniej niż dla siebie.

W tym czasie obieramy włoszczyznę i cebulę (cebule przestałam opalać, szczególnie dla dziecka, od kiedy dowiedziałam się, że jest to bardzo rakotwórcze). Dorzucamy je do mięsa razem z przyprawami, całość gotujemy jeszcze godzinę. Obieramy dynię i kroimy ją na kawałki, dorzucamy ją do warzyw i wszystko razem gotujemy jeszcze pół godziny.

Po tym czasie zdejmujemy nasz dyniowy rosół z ognia, wywar możemy sobie odlać do zjedzenia z kluseczkami, bo jest przepyszny, słodziutki! No niebo w gębie. Część wywaru zostawiamy na dnie garnka, z którego wyjmujemy listki laurowe, pieprz i ziele angielskie, i całość blendujemy. Możemy do tego dorzucić kluseczki, kaszę lub ryż, co kto woli. Moje dziecko zajadało się taką zupką aż mu się uszy trzęsły! Mięsko wychodzi bardzo mięciutkie, więc starsze dzieci też na pewno zjedzą je ze smakiem.

Biegnijcie na pobliski stragan lub bazarek po dynię i dajcie znać jak wam wyszło i jak smakowało!

Życzę smacznego zarówno dzieciom, jak i rodzicom. 🙂




Matka – trzydziestolatka, czyli weź, chodź, zrób!

Gdzieś tuż przed tym całym szpitalnym zamieszaniem skończyłam trzydzieści lat. Bez zbędnych fajerwerków, ale też bez kryzysu, depresji i tym podobnym stanów powszechnie towarzyszącym takiej zmianie. Wręcz przeciwnie. Cieszyłam się (i nadal cieszę!) z tych urodzin, ponieważ jestem na dzień dzisiejszy życiowo spełniona. Mam wspaniałego męża, najwspanialsze na świecie dziecko, w miarę satysfakcjonującą pracę, do której, jak Bóg da, wrócę już niedługo. Jest OK.

Ale też przyszedł dla mnie czas refleksji, że może by tak coś zmienić. Trauma związana z przedłużającym się kończeniem chlubnego okresu edukacji minęła (dwa lata pisania magisterki daje się we znaki) i mam ochotę nauczyć się czegoś nowego. Mam ochotę się ruszyć, zrobić coś ciekawego ze swoim życiem, zmienić coś, mieć na coś wpływ, zrobić rewolucję! A jak? Już, już piszę.
Plan jest szeroko zakrojony i dalekosiężny, ośmielę się wręcz powiedzieć, że to taki plan maksimum na całe moje życie. Wygląda mniej więcej tak:

 

1. Blog

Tak, ten blog jest częścią mojego trzydziestkowego planu! Jako że z wykształcenia, przekonania i upodobania jestem humanistką i zawsze lubiłam pisać, a teraz tę miłość mogę połączyć z miłością do mojego dziecka, z połączenia tych dwóch pasji zrodziła się motheratorka. Chcę, żeby to miejsce było przyjazne i pomocne czytelnikom, chcę żebyście z przyjemnością tu wracali. Po prostu zróbcie mi taki urodzinowy prezent, a ja będę się odwdzięczać kolejnymi coraz lepszymi wpisami. Obiecuję! 🙂

 

2. Szycie

Pewnego pięknego dnia, zmotywowana informacją od mojej chrzestnej, że ma na zbyciu elektryczną maszynę do szycia, przypomniałam sobie, że jako mała dziewczynka szyłam na starym Singerze mojej babci sukienki dla lalek Barbie i że sprawiało mi to frajdę. Maszyna mi umknęła, bo zanim się zdecydowałam, ciocia oddała ją komu innemu, ale okazało się, że teściówka również jest w posiadaniu tego cudu techniki i tak oto weszłam w posiadanie pożyczonej na czas nieokreślony maszyny Jaguar Mate 383. Przy okazji okazało się, że ten model nie był dystrybuowany w Polsce, a żaden serwis nie posiada do niego instrukcji obsługi, która niedostępna była też w internecie. Znalazłam więc stronę japońskiego producenta, grzecznie poprosiłam o instrukcję i ją otrzymałam! Za darmo! Są jednak dobrzy ludzie na tym świecie, a Japończycy to solidny naród, jak się okazuje.
Ale do rzeczy. Jak do tej pory udało mi się uszyć dwie poszewki na poduszki z koszul mojego męża i serwetkę do koszyczka wielkanocnego z nienoszonej spódniczki. Dumna jestem niesamowicie, niemniej jednak brakuje mi umiejętności i plan jest taki, żeby w najbliższym czasie wybrać się na warsztaty i przeszkolić pod okiem fachowców, a w dalszej perspektywie szyć ubrania i kocyki dla Ignasia i znajomych. A może kiedyś i na sprzedaż?… Kto wie, nie boję się marzyć!

 

3. Tłumaczenia

Ta część planu trwa w zasadzie od początku moich studiów. Tłumaczyć lubię bardzo, sprawia mi to radość i satysfakcję, z jednym tylko zastrzeżeniem: nie mogę tego robić na etacie, bo umieram z nudów! Trzymam więc sobie tę pasję w odwodzie, nawiązuję kontakty ze zleceniodawcami i raz na jakiś czas się w tym zanurzam. Myślę, że to świetny plan na tak zwaną czarną godzinę, na co dzień w ramach odskoczni i na emeryturę, której, jak wiemy, na oczy raczej nie zobaczę. Ale wróćmy do pozytywnego myślenia!

4. Metamorfoza

To mój ulubiony punkt, bo kobieta zmienną jest i próżną. Otóż będąc wielkim ciążowym wielorybem dowiedziałam się o istnieniu style doctor i poinformowałam męża, że na trzydziestkę nie chcę już dostać nic innego, jak tylko przegląd szafy i zakupy, żeby wreszcie wyglądać jak człowiek. Moje marzenie się spełniło i już 5 września będę przeglądać tę moją nieszczęsną szafę, a potem wreszcie zaznam przyjemności kupowania ciuchów, której tak naprawdę odmawiam sobie w tym właśnie celu od prawie dwóch lat. Czyste szaleństwo, można by powiedzieć, ale tak właśnie dążę do realizacji wyznaczonych celów – konsekwentnie!
A jako taki mały wstęp do metamorfozy całkiem niedawno odważyłam się po raz pierwszy zmienić delikatnie kolor włosów i na mojej głowie zagościło trochę blondu. Odmłodniałam w trzy sekundy i czuję się z tym świetnie, polecam! Powyżej efekty w postaci super seksi-flexi selfie tuż po wizycie u fryzjera.

5. Zdrowie

To będzie długi punkt. I bardzo poważny.
Pierwsza sprawa to badania. Trzeba się badać, musimy się badać. To nie jest wybór, nie fanaberia. To imperatyw. Chcesz żyć? Rób badania. Cytologia, USG piersi, mammografia. Badałam się tuż po porodzie, teraz mam termin do mojego ginekologa na 26 września, ostatnio robiłam też morfologię.
Anielno w swoim ostatnim wpisie nawołuje w ten sposób:
Zakupy niedługo odhaczę, cytologię też. A Ty?
Następna sprawa to moja cera. Walczę z niedoskonałościami w zasadzie od zawsze, ale mam wrażenie, że do tej pory byłam w tym niekonsekwentna, więc najwyższa pora zastosować konsekwencję. Dermatolog, badania (znowu badania!), kosmetyczka, dobre kremy, oczyszczanie. Muszę to wreszcie zrobić, bo ileż można dojrzewać, co nie?

Dalej – coś od siebie. Jestem zarejestrowana w bazie szpiku Poltransplant, pod koniec ciąży oddałam też włosy w akcji Fundacji Rak’n’Roll Daj Włos. I na pewno zrobię to jeszcze nieraz.
Teraz czas na kolejne wyzwania: rejestrację w DKMS i jako dawca organów, będę też oddawać regularnie krew. Tyle z siebie dam, ile mam.
I ostatnia sprawa, równie istotna – zdrowie fizyczne. Jak na razie jestem dumna z tego, że schudłam po ciąży do wagi nawet niższej niż tuż przed. A musicie wiedzieć, że nie żartuję mówiąc, że byłam wielorybem. Przytyłam 21 kg. Na dzień dzisiejszy super się czuję we własnej skórze, ale czuję też, że muszę zadbać o kręgosłup poprzez pilates i basen i trochę nadać rzeźby żeby za rok na wakacjach wyglądać w bikini ciut lepiej niż w tym roku. Chodakowska? Czemu nie. Mam też na dole w bloku siłownię i fitness, więc bliżej już się nie da. Koniec wymówek!

No, to biorę się do roboty!

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Termy Mszczonów – moja słodko-gorzka recenzja

Untitled design (36)

Ostatnie upały mocno dają nam się we znaki i w momencie, kiedy cień parkowych drzew przestał nam wystarczać, postanowiliśmy z synkiem skorzystać z propozycji dziadków i wybraliśmy się popluskać na basenach w odległym o 50 km od Warszawy Mszczonowie.

W samej Warszawie niestety brakuje takich większych odkrytych kąpielisk, z bardziej znanych kojarzę tylko Moczydło, ale tam z maleńkim dzieckiem raczej bym się nie wybrała.

 

Co do samego Mszczonowa, moje skojarzenia poprzez słowo „termy” powędrowały do Bukowiny – miejsca super zadbanego, czystego, bardzo dobrze utrzymanego. Mszczonów niestety aż tak dobrym poziomem nie może się pochwalić. Ale od początku.

 

Najpierw powiem co dobrego.

Na pewno plusem jest bardzo duży trawnik z ładnie utrzymaną trawą, leżakami, zacienionym parasolami fragmentem, szafkami na kluczyk, w których można zostawić cenniejsze rzeczy, i sporym placem zabaw. Byliśmy w tygodniu, więc miejsca było wystarczająco, dużo wolnych leżaków, ale szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tej przestrzeni w weekend. Jak spory by ten trawnik nie był, to podejrzewam, że w sobotę i niedzielę nie da się tam szpilki wetknąć między ludzi.

 

Nam trawnik przysłużył się bardzo kiedy synka trzeba było uśpić w wózku poprzez delikatne bujanie. Bujało a i owszem, a i chodzić było gdzie.
Same baseny są dość spore i dość czyste, przy czym słowo „dość” jest tu słowem kluczowym. Do dyspozycji gości jest na zewnątrz duży basen sportowy, duży basen rekreacyjny z dwiema zjeżdżalniami, dyszą tryskającą wodą pod dużym ciśnieniem, bąblami, na których można siedzieć o ile jakieś towarzystwo nie okupuje ich permanentnie, dwoma jacuzzi obwarowanymi tymi samymi warunkami co bąble, strefą niewielkich fontann dla dzieci, brodzikiem z małą zjeżdżalenką i basenem termalnym, znajdującym się częściowo na zewnątrz i częściowo w środku.

 

Dla zgłodniałych do dyspozycji jest dwuczęściowy bar – w jednym można kupić, frytki, hamburgery, zapiekanki i chyba nawet jakieś ryby, w drugim smakołyki z grilla oraz oczywiście zimne napoje. Co ciekawe, na całym terenie basenów jest zakaz spożywania własnych posiłków (ekhem.). Ceny dość przystępne, 5 zł za frytki to raczej nie majątek.

 

Przed wejściem głównym można też kupić pompowane zabawki dla dzieci i klapki, jakby ktoś zapomniał (jest obowiązek zmiany obuwia).

 

A jakie minusy?

Pierwszy i, jak dla mnie, największy: smród. Nie da rady tego owijać w bawełnę, bo tam po prostu śmierdzi, najbardziej tym, czego ciężko uniknąć w dużych zbiorowiskach, gdzie wiele dzieci kąpie się w jednym miejscu, a których rodzicom ciężko kontrolować ich pęcherze. Śmierdzi też stęchlizną przy brzegach basenów, z kratek, do których odpływa nadmiar wody, a gdzie czasami człowiek lubi sobie usiąść żeby pomoczyć nogi.

 

Co więcej? Plac zabaw, tak jak zresztą widać na powyższym zdjęciu, które pozwoliłam sobie pożyczyć z oficjalnej strony mszczonowskich term, jest totalnie cały w słońcu. Zero drzewka albo okolicznego budynku, które chociaż dawałyby szansę na cień. Chyba jasne, że w takich warunkach plac raczej nie cieszył się dużym powodzeniem.

 

Kolejna sprawa to kolor wody w basenie termalnym, który był mocno nieciekawy, ale może taki powinien być, a ja się nie znam. Według mnie wyglądał jakby ktoś do niego wycisnął stare brudne skarpety. No nie bardzo ma się ochotę wchodzić do tej wody.

 

Ostatni punkt to ilość ludzi w basenach. Byłam w Mszczonowie w tygodniu (czwartek), a w wodzie i tak nie można było się czuć komfortowo, bo pluskanie się polegało głównie na obijaniu się łokciami o pozostałych pływaków. Nie wiem jak rozwiązane jest to w weekend – być może wpuszczana jest tylko konkretna ilość osób, a spóźnialscy muszą czekać, aż korzystający z uroków kąpieliska zakończą korzystanie? Mam nadzieję, bo jeżeli takiego ograniczenia nie ma, to biada weekendowym gościom.

 

Podsumowując – spędziłam tam 4,5 godziny, bawiłam się nie najgorzej, zrelaksowałam się, skorzystałam z basenów, moje dziecko popluskało się w brodziku, o to nam chodziło. Czy wrócę? Nieszybko, bo jednak lubię spędzać czas w zgodzie z moim powonieniem. Ale spróbować warto.