1

Na blogach parentingowych wszystko już było.

Nikt nie czyta blogów. Blogi się kończą. Na blogach parentingowych wszystko już było! – słyszę te wyświechtane frazesy od 2015 roku, w zasadzie odkąd powstała Motheratorka.

Kiedy wkraczałam w świat blogowania, topowych blogerek parentingowych było dosłownie kilka. To był świat, w którym nie mówiło się o cieniach macierzyństwa, nie pokazywało się trudnych momentów. Blogerki pokazywały stylóweczki swoich dzieci, trochę skandynawskich wnętrz i gadżetów. Brakowało tematów trudnych i niewygodnych.

Wystarczy przeczytać wpis Tomka Tomczyka z, nomen omen, 2015 roku:

Dlaczego blogerki parentingowe nie poruszają tematów relacji rodzinnych, także tych trudnych? Dlaczego nigdy nie nakarmią dziecka hamburgerem? Wódeczki nie poleją? W kocyk nie zwiną? Ok, to może zbyt skrajne przykłady, ale jako szczęśliwy ojciec wszystkich swoich nienarodzonych dzieci, nie wytworzyłem w sobie jeszcze tych instynktów, automatycznie, włączających przycisk „stop” w głowie, kiedy chcę powiedzieć coś niepoprawnego o dzieciach.
Wszystkie blogerki parentingowe żyją z przyciskiem stopu w głowie. Która się wychyli, obrywa.

Niewiele by brakowało, a byłabym do nich podobna. Kiedy napisałam mój pierwszy wpis o depresji poporodowej, ze strachu opublikowałam go nie u siebie, lecz u Ani – Nieperfekcyjnej Mamy. Mój mąż mówił mi wtedy: „Nie publikuj takich rzeczy! Odstraszysz czytelniczki zamiast je przyciągnąć!”. A wpis okazał się, jak na tamte czasy, wiralem. Jakiś czas później odważyłam się opublikować go również u siebie i już wiedziałam, że to dobry kierunek.

O czym możecie przeczytać na blogach parentingowych?

Tematy szczepień, karmienia piersią lub butelką, porodu siłami natury lub cesarki, noszenia czapeczki, zakrywania wózka latem – chyba każda matka kiedyś w nie kliknęła. I one się będą cieszyć powodzeniem jak internet długi i szeroki, bo nowych matek przybywa, a każda z nich jest ich złakniona. Sama poruszyłam u siebie większość.

Ale klikalne ever greeny to nie wszystko.

Staram się nie wychodzić z założenia, że pozjadałam wszystkie rozumy tylko dlatego, że mam dziecko. Nikt jeszcze nie wymyślił i nie wymyśli uniwersalnej recepty na wychowanie i macierzyństwo. I to jest chyba podstawa myślenia, jeśli nie chcemy oszaleć w świecie blogów parentingowych. Nade wszystko potrzebny nam tu humor i dystans, bo inaczej wszyscy zginiemy. Od siebie samej zresztą ten dystans zaczynam, zwłaszcza dystans do krytyki. Bo nie każdy rozumie, że wojować to nie ze mną. Ze mną to tylko tęcze, miody i jednorożce.

Ja sama nie czytam innych blogów, a już zwłaszcza parentingowych.

Brzmi to zarozumiale i chamsko, ale powód jest zupełnie innej natury. Jest bardziej prozaiczny, niż wam się wydaje. Po pierwsze rzadko mam na to czas. I chociaż bardzo cenię sobie znajomości z dziewczynami z blogosfery i uważam, że piszą świetnie, to rzadko kiedy do nich zaglądam. Po drugie, co nie mniej ważne, boję się inspiracji i porównań. Nie chcę, nawet podświadomie, pisać tematów, które gdzieś zobaczyłam zamiast tych, które powstają w mojej głowie na podstawie codzienności.

Czy to, co ja piszę, jest inne?

Wy mi powiedzcie! Jeśli o mnie chodzi – nie sądzę. Nigdy tak nie uważałam. Zawsze gdzieś w internecie trafi się coś podobnego, co sprawi, że wcale nie będę wyjątkowa. Ale sami powiedzcie – czy nie jest tak, że często do bloga i jego mediów społecznościowych bardziej przyciąga was osobowość blogera niż jego treści?

Nieraz przywaliłam mocnym tematem jak łysy głową o betoniarkę. Czasem za mocnym, potem zmieniałam zdanie, ale już nic z tym nie zrobię. Poszło w eter, trudno.

Nie było mnie tu prawie dwa lata.

Blokowała mnie myśl, że nikt nie będzie klikał w moje tematy. Nie przeczyta, nie zostawi lajka. Że spadną zasięgi, followersi odejdą, zostanę z tym sama. Że nie znajdę się w rankingu, że nikt mnie nie doceni. Paraliżowały mnie te myśli. Aż dotarłam do momentu, że albo w jedną, albo w drugą. Albo zamykam to wszystko w cholerę, nie płacę za serwer i hosting, usuwam konta na Facebooku i Instagramie, albo pcham w ten wózek dalej. I pomogło mi tylko jedno: zaczęłam mieć w dupie, co myślą ludzie. Piszę tematy, które mi leżą, coraz częściej niezwiązane z macierzyństwem. Bo przecież w życiu nie jestem tylko matką.

Nie moge wiecznie się zastanawiać co napiszą hejterzy, nie przewidzę każdego ich ruchu. I nie zamierzam wiecznie się przejmować, że ktoś gdzieś już kiedyś napisał to, co ja. Pewnie, że napisał. Ale nie był mną, nie myślał tak, jak ja, nie ubrał tego w takie słowa, jak ja.

Mam jedno marzenie.

Chciałabym, żeby moi czytelnicy mówili: Fajnie, że jesteś. Ufam Ci. Dobrze, wiedzieć, że nie tylko ja tak mam!

I chcę, żebyśmy poprawiali sobie nawzajem korony i szanowali swoje poglądy, nawet zupełnie odmienne, zamiast wbijać sobie nawzajem noże w plecy.

Cześć, nazywam się Magda Rogala. Jestem blogerką parentingową. I kocham to, co robię.

P.S. Dlatego zostaw mi pod tym wpisem lajka 😉




Przedszkole – oczekiwania a (smutna) rzeczywistość

jak wybrać przedszkole

Pamiętam jak dziś ten dzień, w którym żegnałam się z paniami w żłobku, do którego chodziło moje dziecko. „Pani Magdo, pani wie, że jemu nigdzie nie będzie lepiej niż tutaj”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam.

To był państwowy żłobek, w którym nie zawsze wszystko było idealnie, ale miałam poczucie bezpieczeństwa. Zdarzyło się raz, że moje dziecko ze żłobka do domu wróciło w dwóch pieluchach, co do dziś traktuję bardziej w kategoriach anegdoty niż zarzutu. Bo podziwiałam ciężką pracę odwalaną tam przez żłobkowe ciocie, którym zwyczajnie się chciało. Chciało im się nakarmić, zorganizować czas, miały ogrom serca i cierpliwości. Serce mi się krajało i miałam łzy w oczach, kiedy dziękowałam im za ten czas, bo udało się szybko znaleźć przedszkole.

Pierwszy rok żłobka: fakty i mity

Państwowy żłobek – syf i patologia???

Przedszkole miałam upatrzone już od dawna.

W idealnym miejscu, ze świetnymi opiniami. I mimo że chciałabym wam dziś opowiedzieć i dać rady jak wybrać przedszkole, to wolę opowiedzieć moją prywatną historię. Prawda jest taka, że nie wybierałam zbyt długo, więc raczej mam nadzieję, że nauczycie się na moich błędach.

Przez pierwszy rok było super.

Nauczycielki były niezwykle pomocne, wspierały mnie nawet w odpieluchowaniu, okres adaptacji przeszedł stosunkowo bezboleśnie. I jakoś tak ten pozytywny początek sprawił, że później przymykałam oko na wiele rzeczy, na które dziś bym już nie przymknęła. O co dokładnie chodziło?

Moje prośby były ignorowane.

A może nie tyle ignorowane, co po prostu kontakt z nauczycielkami i z dyrekcją praktycznie nie istniał. Niby wspierały, niby były zebrania i rozmowy, ale pani dyrektor zawsze wychodziła z pozycji „ja wiem wszystko lepiej”. W przypadku konfliktów między dziećmi brakowało wyraźnej interwencji i zmian. Sugestie wszelkich ulepszeń w przedszkolu były ignorowane. Każdy dzień przedszkolny kończył się tylko suchym „wszystko w porządku”.

Nie wiem na ile takie unikanie odpowiedzialności i uciekanie przed konfrontacją jest standardowym zabiegiem przedszkoli, jednak tu z perspektywy kilku lat wiem, że na pewno coś nie grało. I chyba nie było to tylko moje wrażenie, bo przez 3 i pół roku przedszkolne opiekunki mojego dziecka zmieniały się praktycznie co roku.

Były mi wmawiane problemy.

I to nie byle jakie, bo zdrowotne. Na podstawie codziennych obserwacji panie stwierdziły, że moje dziecko ma poważny problem logopedyczny. Wysłały mnie do foniatry i kazały sprawdzić struny głosowe twierdząc, że Ignaś mówi za cicho i się zacina, czego, uwaga, my jako rodzice nie zaobserwowaliśmy w najmniejszym stopniu. Dziś już wiem, że nikt nie wziął pod uwagę wrażliwości mojego dziecka, które nie lubi być tłamszone i zakrzykiwane. A to właśnie miało miejsce i właśnie to zasugorewoała foniatra podczas obserwacji mojego dziecka w gabinecie, nie znajdując żadnych zdrowotnych przyczyn tych reakcji.

Krzyk to oddzielny temat.

Moje dziecko nieraz skarżyło się w domu, że pani w przedszkolu krzyczy. Temat poruszony został na zebraniu i odpowiedzią nauczycielki było zaaranżowanie scenki, w której to rodzice mieli mówić wszyscy jednocześnie, a ona w tym czasie próbowała do nas mówić. Trochę mało przekonujące w kontekście tego, że największym lękiem mojego dziecka przed pójściem do szkoły była nie zmiana otoczenia, nie nowe dzieci, nie nowi nauczyciele, lecz to, że pani będzie krzyczeć.

Karanie dzieci za zachowania dla nich naturalne…

…i odpowiedzialność zbiorowa. O to chyba mam największy żal. W każdy piątek dzieci mogły przynieść własną ulubioną zabawkę. Jednak kiedy według pani dzieci były za głośno, cała grupa karana była zakazem przyniesienia zabawki. Nie byłam w stanie wytłumaczyć mojemu dziecku dlaczego za to, że kilkoro dzieci jest według pani „niegrzeczne” obrywają wszyscy. I dlaczego kara jest za coś, nad czym dziecku bardzo ciężko jest zapanować, bo jest to zachowanie dla niego naturalne.

Brak pożegnania.

A może szerzej: podołanie tematowi pandemii. Od marca do sierpnia 2020 siedzieliśmy wszyscy w domach. Przedszkola nie działały zupełnie, a potem tylko dla wybrańców. Mimo to w przedszkolu mojego dziecka odbyło się dosłownie kilka krótkich spotkań na Teamsach z paniami, które nie wysiliły się zanadto, żeby podtrzymać relację z dziećmi. A jako wisienka na tym torcie w czerwcu, wypowiadając umowę, bo moje dziecko szło do szkolnej zerówki, usłyszałam, że nie będzie żadnego zakończenia, nawet drobnostki na pamiątkę przedszkolnych lat. A w szafce czekają rzeczy, które mogę sobie zabrać w dowolnym momencie.

Jestem rozgoryczona i mam żal.

Żal do siebie, że te wszystkie oznaki nie dały mi do myślenia wystarczająco szybko, żeby przedszkole zmienić. I gdzieś tam pomiędzy porannymi płaczami mojego dziecka, że on nie chce do przedszkola, nie zorientowałam się, że to nie jest jego fanaberia. Boli mnie brak wrażliwości przedszkola, brak wyczulenia na indywidualne potrzeby. I mam do siebie pretensje, że jako osoba niedoświadczona niektóre rzeczy przyjmowałam jako normalne i nie reagowałam.

Muszę jednak oddać jedną sprawiedliwość miejscu, w którym moje dziecko spędziło ponad trzy lata. Ignaś wyszedł z przedszkola naprawdę dobrze przygotowany do zerówki. Jestem wdzięczna za ogrom pracy edukacyjnej, jednak jest to dla mnie gorzka pigułka. Bo nauka to tylko część tej układanki, tylko element.

Wiem, że przeczytają ten wpis nauczycielki różnych przedszkoli.

Kochane dziewczyny i panie, mam do was ogromną prośbę: słuchajcie rodziców. Wchodźcie z nimi w dialog. Bądźcie uważne i wyczulone na potrzeby dzieci i ich indywidualne cechy. Te przedszkolne grupy to nie jest stado bydła (przepraszam za określenie, ale po tych kilku latach miałam wrażenie, że właśnie tak traktowane są dzieci w przedszkolu mojego dziecka). To nie jest zbiorowa masa. Każdy z tych maluchów to oddzielna istota ludzka, która z przedszkola pójdzie dalej świat z bagażem. I to od was w dużej mierze będzie zależeć, co ten bagaż pomieści.


Przeczytaj również:

10 największych prawd i mitów na temat przedszkoli

Glut w przedszkolu wasza mać.




Jako matka, straciłam czas.

Wiecie, jak szybko zlatują pierwsze miesiące i lata macierzyństwa. Gdzieś pomiędzy butelkami z mlekiem, brudnymi pieluchami, zmęczeniem większym niż cokolwiek innego i życiem, które dzieje się gdzieś obok nas. Decyzja o pierwszym dziecku podejmowana jest zupełnie bez wiedzy o tym jak to wygląda, a potem już zanurzamy się w tym zapominając co było wcześniej, nierzadko ponosząc trudne konsekwencje.

Hormony pociążowe, depresja poporodowa. U mnie trwała dwa lata. Przez dwa lata uważałam, że moje życie się skończyło. Każdy dzień traktowałam jak przymus, myśląc tylko:

Byle dalej, jakoś to przeżyć.

Niech urośnie, niech już będzie starszy, niech więcej rozumie.

Dlaczego nie myśli logicznie?

Nigdy nie będzie jadł kawałeczków!

Nigdy nie będzie chodził!

Dlaczego jeszcze nie raczkuje?

Zamartwiałam się…

…nie wykonując jednocześnie żadnego wysiłku, żeby szukać radości w danej chwili, w teraźniejszości. Za mało byłam obecna, za mało cieszyłam się tymi ulotnymi momentami, wiecznie dążąc do czegoś lepszego.

Wszystko działo się gdzieś obok mnie. Miałam świadomość, że moje dziecko rośnie, że za moment już będzie zupełnie inne, a mimo to pozwalałam, żeby zmęczenie i frustracja brały nade mną górę.

Usłyszałam kiedyś od bardzo toksycznej osoby, że moje dziecko jest nieutulone, bo przeszłam depresję poporodową. Nie wiedząc o mnie niczego, nie znając mojego dziecka podsumowała mnie właśnie takim stwierdzeniem.

A ja walczyłam.

Walczyłam o siebie, o bycie lepszą matką, biłam się z rzeczywistością i z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok poruszałam się w tym coraz sprawniej.

To jest cholernie trudne.

Dziś moje dziecko ma siedem lat. Patrzę jak rośnie jak szalony, jak wypadają mu mleczne zęby, a na ich miejsce rosną stałe. A przecież tak niedawno przeżywałam ząbkowanie! Patrzę jak jego stopa przekracza kolejne rozmiary. Na suszarce wieszam coraz większe ubrania. Z synka tatusia stał się już dużo bardziej mój. Często przychodzi się przytulić, mówi, że mnie kocha i że jestem jego ukochaną mamusią. Tak długo na to czekałam!

Wiele emocji mnie to kosztuje. Mam świadomość ile przeszłam jako matka. Ale płacząc nad tym, co przeszłam, i nad upływem czasu wiem, jak wiele tego czasu straciłam. Wiem jak mało cieszyłam się niemowlęcym okresem, a jak dużo w tym czasie wylałam łez.

Jako matka, straciłam czas.

Straciłam czas na zamartwianiu się.

Straciłam czas na płakaniu.

Straciłam czas na patrzeniu w przód, zamiast być tu i teraz.

Straciłam wiele momentów.

Przegapiłam wiele ostatnich razów.

Ale wiem, że dzięki temu, co straciłam, dziś jestem silna. Tamten czas sprawił, że dziś mam świadomość relacji, o którą tak bardzo walczyłam. Relacji z moim dzieckiem.

Mam fantastycznego syna. Zdolnego, mądrego, błyskotliwego. Jestem z niego cholernie dumna i dla niego skoczyłabym w ogień. Straciłam wiele czasu kiedy się urodził, ale teraz wiem, że tego czasu będziemy mieć jeszcze bardzo dużo.

Nie powiem Ci, żebyś nie traciła czasu.

Wręcz przeciwnie. Strać go tyle, ile potrzebujesz, żeby być w dobrym dla siebie i swojego dziecka miejscu. 5 lat temu napisałam:

Z najbardziej zbuntowanych matek wyrastają te, których macierzyństwo jest dojrzałe, przemyślane i świadome.

Byłam już wtedy pod koniec tego najczarniejszego okresu w moim matczynym życiu. Tak naprawdę byłam na samym początku mojej drogi. Gówno wtedy wiedziałam o macierzyństwie, ale wiesz co? W tym jednym miałam cholerną rację.


Wpisy, które wymieniłam w tym tekście, są dla mnie bardzo ważne. Przeczytaj je:

Nigdy nie wiesz kiedy zrobisz to ostatni raz (ostatnie razy matki)

Moje dziecko woli tatę. Czy jestem gorszą matką?

Zbuntowana matka – historia prawdziwa




Jak szybko i naturalnie nauczyć dziecko języka obcego?

dwujęzyczna niania warszawa

Osiemnaście lat uczyłam się języka angielskiego. Dziesięć lat uczyłam się francuskiego. Jestem z wykształcenia tłumaczką i nauczycielką tych dwóch języków. Mimo że nie pracuję w zawodzie, to uważam, że nie ma w życiu cenniejszej umiejętności. Jako rodzic dbam o nią od najmłodszych lat. Dziś opowiem wam co robię, aby moje dziecko lubiło języki obce i aby były one dla niego naturalne. A także co wy możecie w tym celu zrobić. Dwujęzyczna niania Warszawa

Sposobów jest kilka. Oczywiście najlepszym jest naturalna dwujęzyczność od urodzenia. Jednak ja nigdy nie czułam się komfortowo z tym, aby jako nie-native mówić do mojego dziecka w obcym języku. Idealna sytuacja jest taka, w której dla jednego z rodziców językiem ojczystym jest język inny niż polski. Ale w takiej sytuacji nie jestem ani ja, ani większość z was, więc dziś nie będziemy sobie o niej mówić.

1. Naturalne otoczenie językiem w domu

Odkąd Ignaś się urodził, puszczałam mu piosenki po angielsku. Zdarzało mi się również czytać mu po francusku do momentu, kiedy zaczął narzekać, że nic nie rozumie. Oglądał i do dzisiaj (ma 7 lat) ogląda bajki po angielsku, bo niektóre z nich na Netflixie dostępne są tylko w tym języku. Często słuchamy wspólnie anglojęzycznej muzyki i moje dziecko słyszy też często jak po angielsku rozmawiam przez telefon. Ten język jest od samego początku naturalnym elementem jego świata.

2. Lekcje online

Od pewnego czasu korzystaliśmy i korzystamy z lekcji online języka angielskiego. Dzięki nim dziecko ma kontakt z native speakerem, uczy się przez zabawę, dość szybko zaczyna mówić pełnymi zdaniami. Pandemia trochę ułatwiła i przyspieszyła przesunięcie dodatkowych lekcji języków obcych z klas do domu. A to bardzo pomaga zaoszczędzić czas i pieniądze.

3. Obecność języków obcych w szkole i przedszkolu

Wybrałam dla mojego dziecka przedszkole, w którym w ramach czesnego były dwie godziny tygodniowo języka angielskiego. Prowadziła je pani, która mówiła do dzieci tylko w tym języku, a dodatkowo można było wykupić jeszcze dwie godziny. W tej chwili Ignaś chodzi od roku do szkoły, gdzie już w zerówce miał 3 godziny języka angielskiego i dwie godziny języka hiszpańskiego. Od pierwszej klasy ilość godzin angielskiego zwiększa się do pięciu. Od czwartej klasy ruszy z językiem niemieckim.

Widzę, z jaką łatwościa i przyjemnością przychodzi mu powtarzanie słówek. Widzę, że te lekcje z przedszkola, chociaż były tak naprawdę tylko zabawą, dały mu naprawdę wiele. Teraz bez obaw, za to z dużą swobodą bierze udział w lekcjach angielskiego w szkole.

I teraz wisienka na torcie dla rodziców takich jak ja, jak i dla tych, którzy szukają innych dróg nauki języków obcych dla swoich dzieci. Dla rodzin jedno i wielojęzycznych.

4. Dwujęzyczna niania Warszawa

To rozwiązanie dla rodziców dzieci najmłodszych i dzieci w wieku wczesnoszkolnym, które jeszcze trzeba odbierać z placówki. Dla najmłodszych dzieci z przyczyn oczywistych jest to doskonała alternatywa dla żłobka lub przedszkola. W przypadku dzieci starszych, dwujęzyczna niania może pomóc w odbieraniu i opiece nad dzieckiem w domu, po przedszkolu.

Kiedy odezwała się do mnie Justyna, współzałożycielka portalu Say Nanny, bardzo spodobał mi się ten pomysł. Opowiedziała mi o dużym wyzwaniu, jakim było dla niej samej znalezienie dwujęzycznej niani dla swojego dziecka.  Jej próby znalezienia niani poprzez wyszukiwarkę Google były bezowocne, ponieważ na hasło  “dwujęzyczna niania Warszawa” wyszukiwarka nie podpowiadała żadnych wyników.

Tak właśnie zrodził się pomysł na otwarty niedawno portal Say Nanny. Jest to miejsce, w którym rodzice sprawnie mogą znaleźć opiekunkę dla swojego dziecka, która mówi po angielsku, rosyjsku, hiszpańsku, francusku czy niemiecku. Obecnie portal funkcjonuje w Warszawie, jednak niebawem będzie się otwierał również na inne miasta.  Korzystając z dostępnych na portalu filtrów możemy przeszukiwać profile niań i kontaktować się z tymi, które spełniają nasze wymagania (więcej informacji TUTAJ).

dwujęzyczna niania warszawa

Na Say Nanny w łatwy i intuicyjny sposób mogą założyć konto zarówno rodzice, jak również osoby,  które poszukują pracy jako dwujęzyczna opiekunka do dzieci.

dwujęzyczna niania warszawa

Jeśli chodzi o konto dla niań, jest ono w pełni darmowe. Nianie nie płacą za dostęp do serwisu. Dla rodziców natomiast mamy dwie opcje: w darmowej wersji mają oni dostęp do skróconych profili niań i mogą sprawdzić ich ogólne oceny, natomiast w wersji płatnej Parent Silver dostęp ten jest kompleksowy. Pozwala na przeglądanie pełnych profili niań, kontakt z wybranymi nianiami za pośrednictwem komunikatora, czy porównywanie wybranych profili (więcej na temat oferty można przeczytać TUTAJ). Jeśli macie ochotę przetestować możliwości tego pakietu, w tej chwili jest na niego super promocja.

Napiszcie mi jakie są wasze sposoby, żeby zaszczepić w swoim dziecku miłość do języków obcych!




Czasami po prostu mi się nie chce.

nie chce mi się

Ciężko jest przyznać, nawet przed samą sobą, że coś jest nie w porządku. Jestem mistrzynią udawania, że jest w porządku. Zakładania maski codzienności, wychodzenia do ludzi, bycia osobą towarzyską. I zawsze, kiedy powiem na głos, że od marca zeszłego roku nie czuję się ok, znajdzie się ktoś, kto powie: przecież nie jesteś pielęgniarką lub lekarzem. Ci to dopiero mają ciężko. Nie masz prawa narzekać.

A właśnie, że mam. Każdy z nas ma. Nie dajmy sobie wmówić, że musimy czuć się dobrze tylko dlatego, że ktoś ma gorzej.

Myślałam, że z pandemii wyszłam zwycięsko.

Że mnie to nie dotknęło, bo przecież mam pracę na etacie, rozwijam bloga, zoskałam nową niezależność i elastyczność. Nie muszę wstawać przed świtem, ciągle pędzić, rano do biura, po pracy do szkoły po dziecko, potem do domu robic obiad, kolację, non stop zasuwać. Zwolniłam, wyluzowałam. Piekłam chleb, cieszyłam się domem, ogródkiem, obecnością mojego dziecka i męża. A jednak kropla za kroplą, z dnia na dzień ten kielich coraz bardziej sie napełniał, skała coraz bardziej się drążyła. Aż pękła.

Mój blog odżył, nagle miałam więcej energii, motywacji, wszystkiego miałam więcej. Zaczęłam łapać dziesięć srok za jeden ogon. Zaczęła mi się lać fontanna pieniędzy, kolejne współprace, kolejne pomysły. Czułam, że żyję. Moje życie było w miarę uporządkowane, znów zyskało swój rytm, znów wszystko miało swoje miejsce.

I nagle jeb.

Wszystko się posypało jak domek z kart.

Nie wiem co mi jest, nie umiem tego zwalczyć. Ale chcę, żebyście wiedzieli, dlaczego czasami jest mnie mniej. I po cichu myślę sobie, że może wśród was są osoby, które czują podobnie. I chciałabym, żeby te osoby wiedziały, że to jest zupełnie normalne. Że w tym niedobrym miejscu jest nas więcej.

Motywacja?

Przychodzi falami, a potem równie szybko odlatuje. W myślach i marzeniach osiągam szczyty moich możliwości, a potem dzień za dniem mijają godziny i tygodnie, terminy przelatują, a ja stoję w miejscu. Wszystko odkładam na później, na jutro, na ostatnią chwilę. A jutro nigdy nie nadchodzi.

Prokrastynacja to moje drugie imię. Całe życie tak robiłam i nienawidziłam tego w sobie. Nauka do egzaminów dzień przed, prace oddawane na ostatni dzień, magisterka obroniona rok po skończeniu studiów.

Obok mnie leży książka, którą chcę przeczytać, a ja zamiast tego scrolluję media społecznościowe, w których ciągle jest to samo. Wpisy blogerów parentingowych, jakieś portale macierzyńskie, pudelek, wp, onet. Statystyki koronawirusa. Leżę i tępo się w nie wpatruję, zamiast robić w życiu kolejne kroki do przodu. Zamiast założyć firmę, zebrać się w sobie, wykrzesać z siebie ten potencjał, na który mnie stać. Do cholery, wiem, że mnie na to stać.

To nie jest tak, że nie planuję.

Wręcz przeciwnie. Codziennie zasypiam z myślą, że jutro będzie inaczej. Codziennie budzę się z myślą, że to właśnie dziś jest ten dzień, kiedy zrobię wszystko to, co sobie założyłam. A ten dzień nie nadchodzi. Dopada mnie rutyna i robię tylko to, co niezbędne. Wyprawiam dziecko do szkoły, od 9:00 do 17:00 siadam do komputera, żeby pracować. Robię jedzenie, żeby przeżyć.

Tyle matek, moich czytelniczek dziękuje mi za to, że pokazuję prawdziwe macierzyństwo. Ale już czas powiedzieć nie tylko o byciu matką, lecz również o byciu człowiekiem. O tych ciężkich chwilach, które zdarzają się większości z nas.

Mój mąż jest świętym człowiekiem.

Jego cierpliwość do mnie, wyrozumiałość do moich słabszych chwil zaskakuje czasami mnie samą. Gdyby nie on, to wiele razy nie dźwignęłabym się w górę. Gdyby nie on, ten blog już by nie istniał. Co ja mówię. Gdyby nie on, ten blog w ogóle by nie powstał.

Jestem zmęczona.

Mam lepsze i gorsze dni. Czasem trzymam to wszystko w kupie, czasem się rozwalam na milion kawałków. Czasem duszę to wszystko w sobie, czasem wylewam całym potokiem. Walczę z demonami przeszłości i sprawami, które wracają do mnie w najmniej spodziewanych momentach. Czasami docieram do naprawdę ciemnych miejsc, z których chcę jak najszybciej uciec. Nadprzyrodzonym wysiłkiem jest dla mnie czasem zwykłe wyjście z domu po kilku dniach nie ruszania się nigdzie.

To brzmi miejscami strasznie, ale tak naprawdę na co dzień pcham to wszystko do przodu. Dzień za dniem, czasem bezmyślnie, bez większej refleksji, bo tak jest łatwiej. Czasem szukam rozwiązań, odskoczni – to pomaga. Rozmowa z koleżanką, z przyjaciółką. Kilka odcinków serialu, dobra książka (jeśli schowam do szuflady smartfona) czy nawet zwykłe wyjście do biura.

I właśnie rozmawiając z bardzo bliską mi osobą zorientowałam się, że ona jest w tym samym miejscu, co ja. Objaw za objawem, porównałyśmy wszystko. I jestem pewna, że nie jesteśmy same. Jeśli czytasz to i odnajdujesz się w tym, to wiedz, że to jest normalne. Mamy cholernie ciężkie czasy. Czasy nieodwracalnych zmian i burz, po których już nic nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej. Jeśli to czujesz, to wiedz, że całym sercem jestem z Tobą.

Udostępnij ten wpis, żeby Twoi znajomi, którzy też być może nie mówią o tym głośno, przekonali się, że nie są sami. Ja nie jestem. I Ty też nie jesteś.




Moda na brzydotę – dlaczego Agnieszka Kaczorowska robi krzywdę kobietom?

moda na brzydotę

W słoneczną niedzielę, kiedy nikt się tego nie spodziewał, na instagramowym koncie @agakaczor spadła bomba. Twierdząc, że lubi czasem wbić kij w mrowisko, jego autorka wbiła kobietom nie kij, lecz nóż. Prosto w plecy.

Wpis Agnieszki zaczął się niewinnie i, do pewnego stopnia, dość akceptowalnie. Napisała, że taniec ukształtował w niej miłość do piękna. Że jest estetką. Że lubi piękno kryjące się pod wieloma aspektami. I tu powinna była się zatrzymać, bo dalej jedzie już ostro po bandzie.

Kiedy przebrnęłam przez prawie całe cztery akapity jej wypowiedzi, dotarłam do określeń, które uderzyły we mnie najbardziej. Otóż aktorka (?) i tancerka określiła akceptację, dystans i prawdę mianem „błotka” i „maski”. I dała nam świetną radę, że powinniśmy sami kolorować swój świat.

Droga Agnieszko, chciałabym zobaczyć jak radzisz osobom z depresją, chorym na raka i inne nieuleczalne choroby, osobom niepełnosprawnym, zakompleksionym nastolatkom z trądzikiem, aby pokolorowały swój świat. Zamiast tego wylałaś pomyje na całą ciężką pracę, którą w mediach społecznościowych wykonują osoby takie jak Janina Bąk, Qczaj czy Celeste Barber. Wykorzystujesz swój zasięg nie po to, aby promować piękno. Promujesz brzydotę myślenia. I płyciznę moralną.

To, co pokazujemy na zdjęciach, to tylko obrazek.

Możemy się pokazać umalowane lub bez makijażu. Możemy wciągnąć brzuch do zdjęcia lub pokazać, że mamy boczki. Możemy pokazać, że zawsze mamy siłę, albo przyznać się do słabości. Ale za zdjęciem stoi coś więcej. Wiem coś o tym, bo po drugiej stronie moich zdjęć i mojego bloga, mojego Facebooka i mojego Instagrama stoją moje czytelniczki. Żywe osoby z krwi i kości, w większości matki. Często po przejściach, takich jak ja – po depresji poporodowej, zmęczone, ze zmienionym przez ciążę ciałem, z problemami hormonalnymi, przeczołgane przez życie. Mogłabym im pokazywać tylko to Twoje „piękno”. Czy w zamian otrzymałabym od nich setki podziękowań i dzielenia się swoimi historiami? Czy dałabym im szansę na poznanie prawdziwej mnie? Czy przeczytałabym tak często w komentarzach „Super, że o tym piszesz, bo nikt inny nie mówi o tym na głos”? Raczej nie. Za to byłabym piękna i miała pokolorowany świat.

Wpis Agnieszki krzywdzi kobiety.

Jest napisany z wyższością, z perspektywy osoby zdrowej, zamożnej i średnio znającej życie i problemy. Jest zły na tak wielu poziomach, że nie wiem od któego miałabym zacząć. Może najlepiej będzie od ogółu do szczegółu.

To robi kobieta kobietam

Bez świadomości, akceptacji i pojęcia o fakcie, że po drugiej stronie jej pięknego Instagrama są niepewne siebie kobiety, matki, żony, nastolatki, cała wielka grupa, której nagle wmawia się, że mają być zawsze piękne i zawsze silne, bo bycie nie w kanonie i okazywanie słabości jest lamerskie.

Zero refleksji

To przecież musiało chwilę zająć, prawda? Napisanie tych słów, sprawdzenie literówek, wybranie zdjęcia, opublikowanie? To było aż tak bezmyślne, że aż boli, czy jednak był to przemyślany ruch z premedytacją?

Budowanie zasięgu

Chyba tylko to było celem, bo jedyny inny, jaki widzę, to podkopanie poczucia własnej wartości tych wszystkich zagubionych w swojej codzienności kobiet. Kobiet, które porównują się do autorki posta i zastanawiają się co do cholery jest z nimi nie tak, skoro ich świat nie jest zawsze taki kolorowy.

Przeprosiny

A raczej ich brak. Bo przeprosinami nie można nazwać zdania „Jeśli ktokolwiek poczuł się urażony (…), to szczerze przepraszam”. KUŹWA. „JEŚLI”????? JEŚLI ktokolwiek poczuł się urażony??? Fala reakcji i odpowiedzi, jaka wylała się w internecie, była gigantyczna. Ludzie murem stoją w obronie braku perfekcji, „mody na brzydotę”, ciałopozytywności, a jedyne, co otrzymują w zamian, to przeprosiny warunkowane.

W śmiesznych czasach żyjemy. W jednym tygodniu Janina Bąk udziela niesamowitego, monumentalnego wywiadu na temat swojej choroby, w kolejnym tygodniu pani @agakaczor niemal wprost pisze, że ma to gdzieś. Żyjemy w czasach, w których my, kobiety, ciągle czujemy się niewystarczające. Od kilku lat ludzie mediów tradycyjnych i społecznościowych robią wiele, aby pokazać nam, że jesteśmy super, dobre, mądre i piękne dokładnie takie, jakie jesteśmy. I nagle pojawia się taki post, który ma nam udowodnić, że jednak jest inaczej.

Dlaczego mam prawo czuć się wzburzona i obrażona?

Mam prawie 36 lat, bliżej mi już do czterdziestki niż trzydziestki i mówiąc kolokwialnie – jestem starą babą. Starą babą, która dopiero niedawno, po wielu latach ciężkiej pracy i kompleksów nauczyła się patrzeć w lustro na swoją twarz bez makijażu i z przebarwieniami, na swój odstający brzuch, na swoje szeroko rozstawione i płaskie piersi, i mówić sobie: jest dobrze tak, jak jest. Lubię siebie taką, jaką jestem. To jestem ja, inna nie będę. Jestem wystarczająca. Jestem dobra, mądra i piękna. I wy też takie jesteście. Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej!