1

Za co kochamy Royal Babies?

Kochamy w Polsce monarchię, bo mamy do niej sentyment. W szkole na historii większość czasu spędzamy na nauce o polskich królach i wpaja się nam, że czasy świetności Polski przypadają właśnie na czasy ich panowania. Nic więc dziwnego, że z podziwem i szacunkiem patrzymy na monarchię brytyjską. Lubimy ten kraj, lubimy ten naród, w większości przypadków jesteśmy w stanie się z nimi dogadać, bo znamy ich język. Siłą rzeczy naszą uwagę przyciągają też członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, a zwłaszcza Royal Babies.

Nie ukrywam, że od dłuższego już czasu fascynuje mnie, jak doskonale budują oni swój obraz w mediach i w jak gładki sposób potrafią się podźwignąć nawet z największych kryzysów wizerunkowych. Natomiast od momentu ślubu Williama i Catherine nie przestaje mnie zadziwiać, jak sprawnie ta para odbudowuje zachwiane nieco od jakiegoś czasu wartości małżeńskie i rodzinne w brytyjskiej monarchii.

Oczywiście najwspanialsze są w tym wszystkim dzieci, bo jakżeby inaczej. Liczyłam bardzo mocno na to, że zostaną przez rodziców zabrane na wizytę do Polski i nie zawiodłam się. I od razu, kiedy zobaczyłam zachowanie niezawodnego w tej kwestii George’a na lotnisku, naszły mnie pewne refleksje.

Za co tak naprawdę kochamy Royal Babies?

Za to, że mają w nosie etykietę.

W fachowych artykułach czytam, że etykieta w odniesieniu do królewskich dzieci jest „elastyczna”. ELASTYCZNA??? Spójrzmy prawdzie w oczy: ona po prostu nie istnieje! Pokażcie mi dziecko, które nie strzeli focha w najmniej odpowiednim momencie, które nigdy nie rozpłacze się w miejscu publicznym, które będzie grzeczne wtedy, kiedy właśnie tego od niego wymagamy. Nie ma takiej opcji i nie ma takich dzieci, bo dziecko zawsze pozostanie tylko dzieckiem i to jest własnie w nim najwspanialsze.

Za to, że pokazują nam ludzką twarz „idealnych” rodziców.

Jak nikt inny, Royal Babies pokazują nam, że my, rodzice, wszyscy tak samo nie ogarniamy, mając swoje lepsze i gorsze chwile. Zwracamy dzieciom uwagę, przekonujemy je do swoich racji, tracimy cierpliwość, czasem podnosimy głos. Życie nie jest bajką i nawet tabun niań nie sprawi, że relacja rodzic-dziecko będzie lekka, łatwa i przyjemna. Owszem, będzie taka często. Ale nie zawsze.

Za to, że kojarzą nam się z Disneyem.

A przynajmniej mi się kojarzą. Całe dzieciństwo spędziłam na podziwianiu disneyowskich księżniczek i książąt. Chciałam być jak one, mieć takie same suknie i takie same przygody. Logiczną kontynuacja tych pozytywnych skojarzeń i ciągiem dalszym tych bajkowych marzeń są królewskie dzieci. To taki odpowiednik bajki dla dorosłych rodziców.

Za to, że możemy patrzeć, jak dorastają.

Patrzyliśmy już na Harry’ego i Williama. Na ich dojrzewanie, bunty, na ich wzloty i upadki. Na ich związki i szczęśliwe zakończenia. Lubimy widzieć jak ci, których podziwiamy, idą ludzką drogą. Nie wszyscy jesteśmy idealni, oni też nie są. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Royal Babies będą rosnąć na naszych oczach, a co za tym idzie, będziemy mogli porównywać je do naszych dzieci i czasem cicho pomarzyć o podmiance albo o zostaniu teściową księcia lub księżniczki 😉

Za to, że są dla nas czystą abstrakcją.

Dziecko, które zostanie kiedyś królem? Dla mnie to coś niesamowitego, zupełnie poza moją rzeczywistością. Nie wiem jak wychowywane są królewskie dzieci, nie wiem, co im się mówi i czego się ich uczy, ale już umieram z ciekawości jakie podejmą decyzje w niełatwym przecież życiu na królewskim dworze.

No i te ubranka!

Last, but not least. Kochamy Kate za jej styl i klasę. I uwielbiamy podglądać, jakie kolejne stylizacje mają na sobie George i Charlotte, począwszy od narodzin i chrztu, przez oficjalne wyjścia i zdjęcia z codziennych sytuacji. Sukienki, które zakłada Kate, na pniu znikają ze sklepu, w którym są dostępne. Śmiem twierdzić, że niedługo to samo będzie się działo z garderoba jej córki. W końcu co jak co, ale my, kobiety, potrafimy to docenić.

Nie ukrywam tego: marzyłoby mi się, żebyśmy i tutaj w Polsce mieli taką rodzinę królewską. Ale póki co musi mi wystarczyć, i będę to wspominać do końca moich dni, że widziałam księżną Kate na żywo. Ale dzieci niestety w tym czasie nie były z nią. Jak mogła mi to zrobić???!!!


Fotografia tytułowa: Bartłomiej Zborowski / PAP

Pozostałe zdjęcia: express.co.uk, telegraph.co.uk, dailymail.co.uk

Ostatnie zdjęcie mojego autorstwa.




Zabiegana mamo, nie masz czasu? Znajdę go dla Ciebie!

Wpis powstał we współpracy z marką Storytel.

Kiedy urodziłam dziecko, niesamowicie zaskoczyła mnie jedna rzecz i myślę, że nie byłam w tym osamotniona. Otóż okazało się, że nagle, z bliżej nieznanych mi przyczyn, nie mam czasu dosłownie na nic poza ogarnianiem dziecka, domu i (czasem) siebie.

To uczucie niesamowitego uwiązania i ograniczenia wolności towarzyszyło mi jeszcze długo… Ale w międzyczasie miałam swoje zrywy wybijania się na niepodległość i udowadniania sobie i innym, że kto, jak kto, ale ja znajdę czas dla siebie! Wrócę do dawnych zainteresowań i aktywności! Znów będzie tak, jakby dziecko absolutnie nie pochłaniało mojego czasu!

Bzdura. Nie da się. A już na pewno nie na 100%.

Co najbardziej na tym ucierpiało i cierpi do dziś? Czytanie.

Książki były w moim życiu zawsze. Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu regały wypchane były wszelkiego rodzaju pachnącymi starym papierem tomiszczami. A ja, pacholęciem będąc, paluszkiem, powolutku, powolutku, sobie te tomiszcza z tego regału wyłuskiwałam. A jak wyłuskałam jedno, to już potem reszta szła jak z płatka.

Potem przyszedł etap „Tato! Cytaj!” i maglowany na wszystkie strony „Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka”. I kiedy już tata przebrnął ze mną przez ten jakże wymagający od niego cierpliwości i wytrwałości etap, nadszedł wspaniały dzień, w którym zaczęłam czytać sama.

Bywało tak, że szło mi pod górę, zwłaszcza przy lekturach takich jak „Krzyżacy”, których mordowałam chyba ze 3 miesiące, albo „Dywizjon 303”, który tata musiał mi, jak za dawnych lat, przeczytać na głos, bo po każdym samodzielnie przeczytanym zdaniu dosłownie zasypiałam. Ale bywały też piękne chwile z „Lalką” Bolesława Prusa i kilkoma innymi lekturami, a przede wszystkim z całą „Jeżycjadą” Małgorzaty Musierowicz, która to, czytana namiętnie wieczorami pod kołdrą (bo trzeba już było spać, ale „jeszcze tylko jedną stronę! Do końca rozdziału!”) przyprawiła mnie o okulary, które noszę po dziś dzień.

Tyle tytułem wstępu. Wstyd się przyznać, ale od ponad trzech lat, czyli odkąd mam dziecko, można na palcach jednej ręki policzyć przeczytane przeze mnie książki. Czytałam głównie poradniki o blogowaniu i o dzieciach, natomiast ostatnią beletrystyką, której tknęłam, była cała „Gra o tron” przeczytana, kiedy byłam w ciąży.

Myślałam, że ta sytuacja się poprawi, kiedy po urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy. Nakupiłam ebooków, zapełniłam nimi czytnik (bo papierowe książki noszone w torebce za bardzo ją obciążały) i starałam się czytać w autobusie, a potem wieczorem w domu. Z tym, że w autobusie nie zawsze udawało się usiąść, a wieczorami wiadomo. Po prostu miałam ochotę zamknąć oczy.

Te ebooki nadal cierpliwie czekają na moim Kindlu i szczerze mówiąc nie wiem, kiedy się doczekają. Brak czasu im nie sprzyja, a zmęczenie tylko pogarsza tę sytuację.

I kiedy już całkiem zwątpiłam i pogodziłam się ze stagnacją mojego rozwoju intelektualnego, z pomocą przyszła mi firma Storytel, która zaprosiła mnie do przetestowania swojego rozwiązania.

Czym jest Storytel?

To strona internetowa i aplikacja na komórkę, która umożliwia słuchanie audiobooków na dowolnym urządzeniu, o dowolnej porze i w dowolnej ilości, zarówno będąc podłączonym do internetu, jak i offline (dzięki pobraniu audiobooka), za stałą miesięczną opłatę 29,90 zł, jednak nie od razu. Po zarejestrowaniu się na stronie, można to rozwiązanie na początku przez dwa tygodnie przetestować za darmo i przekonać się, czy nam ono pasuje.

Jakie ma zalety?

Każdy podobny do mnie pożeracz książek doceni tę kwotę. Ciężko jest za nią kupić choćby jedną książkę papierową, a niejednokrotnie i e-book. Nie wspominam już nawet o sytuacjach, w których kupujemy książkę, a po kilku stronach okazuje się, że jednak nie do końca nam ona odpowiada. No trudno, zapłaciliśmy, więc męczymy się i czytamy do końca. Storytel natomiast pozwala nam z niej z łatwością zrezygnować i przejść do innych tematów.

W bazie Storytel znaleźć można tysiące audiobooków, więc każdy znajdzie coś dla siebie – nie tylko dorosły, lecz również dziecko. Co więcej, mamy tam również książki w języku angielskim, co pozwala nam w wolnych chwilach szlifować język obcy. Zawsze obiecywałam sobie, że będę czytać po angielsku i zawsze ciężko było mi to zrealizować. Teraz już nie muszę, bo po prostu sobie słucham, nieświadomie wyłapując nowe zwroty.

Gdzie i kiedy można słuchać?

Wszędzie i zawsze, to zależy od was. Ja słucham w autobusie i w metrze, na rowerze, w domu podczas gotowania, w podróży, kiedy gdzieś idę. Czytać nie mogłabym idąc lub biegnąc, a słuchać mogę niemal w każdej sytuacji. Pamiętam, kiedy chodząc z wózkiem na spacery marzyłam o czytaniu książek na ławeczce, zazdrośnie patrząc na inne mamy, które tak robiły. Ja nie mogłam, bo ledwo posadziłam pół półdupka, moje dziecko od razu otwierało oko i nieznoszącym sprzeciwu tonem kazało mi zasuwać. Storytel jest więc doskonałym rozwiązaniem dla takich mam, jaką ja wtedy byłam.

Jeżeli tak jak mi brakuje wam książek i szukacie na nie czasu, Storytel będzie wam pasować. Ja już mam zakolejkowaną cała listę i nic, tylko słuchać. Polećcie mi też koniecznie jakieś ciekawe tytuły! Teraz mam na nie duuużo czasu. 🙂

 




Jak wybrać hotel na zagraniczne wakacje z dzieckiem

Letnia pora sprzyja wyjazdom z dziećmi, więc i my w tym roku skorzystaliśmy z oferty biura podróży i zdecydowaliśmy się na pierwszy zagraniczny wyjazd z dzieckiem. Jako kierunek wyjazdu wybraliśmy grecką Kretę. Okazała się ona, wraz z hotelem, w którym zatrzymaliśmy się z naszym trzylatkiem, strzałem w dziesiątkę.

Poniżej wymieniam kryteria, które braliśmy pod uwagę zadając sobie pytanie jak wybrać hotel na zagraniczne wakacje z dzieckiem. Wbrew pozorom jest ich niemało.

1. Kraj

Pierwszy wybór to kraj, do którego lecimy. Z oczywistych względów nie zdecydowaliśmy się na kraje arabskie. Nie braliśmy również pod uwagę Turcji i krajów zagrożonych terroryzmem, takich jak Francja czy Wielka Brytania. Zależało nam na ciepłym kraju należącym do Unii Europejskiej. To znacznie ułatwiło nam papierologię, ponieważ wyrobienie dowodu osobistego dla dziecka to jedynie koszt zrobienia zdjęcia.

Wybraliśmy Grecję, którą znaliśmy już z naszego ostatniego wyjazdu zagranicznego jeszcze z czasów bez dziecka. Jej dużym plusem jest fakt, iż lot trwa jedynie dwie godziny. Do minusów można zaliczyć to, że loty czarterowe często odbywają się o barbarzyńskich godzinach takich jak 4:00 nad ranem, czego niestety doświadczyliśmy.

Jeszcze jedno kryterium w tym punkcie to wybór miejscowości. Poprzednim razem byliśmy na Krecie w Hersonissos, miasteczku naszpikowanym turystami do tego stopnia, że aż ciężko się było mijać na ulicach, które z kolei naszpikowane były licznymi straganami z pamiątkami i dyskotekami. Tym razem wybraliśmy Iarapetrę, która jest wioską rybacką z kilkoma sklepami, bardzo spokojną i nie skomercjalizowaną do tego stopnia, co Hersonissos, co przy małym dziecku ma duże znaczenie dla naszego portfela.

2. Położenie hotelu

Przy wyborze hotelu kierowaliśmy się jego położeniem. Miał być usytuowany w spokojnym miejscu na uboczu z dostępem do podstawowych potrzeb, ale w odległości spaceru od najbliższego miasteczka. Hotel miał być bez bezpośredniego dostępu do straganów z pamiątkami, z dala od ruchliwych ulic, nie za daleko od lotniska (transfer trwał 1,5 godziny), za to z bezpośrednim dostępem do morza i plaży.

To, o czym nie pomyśleliśmy, ale co miło nas zaskoczyło na miejscu, to usytuowany w okolicy hotelu nadmorski deptak, gdzie można było spacerować po posiłkach, a nawet przejechać się na rowerach. Dużym plusem była też płaska okolica, bez terenów górzystych i wzniesień, pod które dziecku trudno jest wchodzić, a rodzicowi pchać wózek.

3. Udogodnienia hotelowe

W hotelu warto wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim dobrze jest wybrać hotel nastawiony na dzieci i przygotowany na ich przyjęcie pod wieloma względami. Warto, żeby miał zaplecze medyczne lub chociaż punkt pierwszej pomocy. Ubezpieczenie to jedno, ale kiedy potrzebna jest nagła pomoc, takie udogodnienie może być na wagę złota.

Kolejna kwestia to teren hotelu. Zadbajmy, aby był płaski, ogrodzony i aby łatwo się było po nim poruszać z wózkiem.

No i w końcu to, co wydaje mi się oczywiste, czyli atrakcje dla dzieci: oddzielny płytki brodzik ze zjeżdżalniami i innymi obiektami, w których dzieci pod okiem rodzica będą mogły się bawić, animacje w języku polskim (zwłaszcza dla starszych dzieci, które same już dużo mówią i robi im to różnicę), zacieniony plac zabaw na zewnątrz i sala zabaw w środku, baby club, w którym można zostawić dziecko pod okiem animatora. Niektóre hotele, tak jak nasz, dysponują również nianią, którą można opłacić na kilka godzin jeżeli bardzo nam zależy na spokojnym wieczorze.

Miłym i atrakcyjnym udogodnieniem hotelowym może być również opcja wynajęcia rowerów z fotelikami dla dzieci.

4. Udogodnienia w pokoju

Wybór pokoju to oddzielna kwestia. Często nie stać nas na wyższy standard i decydujemy się na pokój w najniższej cenie, a potem w opiniach na temat danego hotelu można przeczytać, że przedstawiona oferta nie zgadza się z rzeczywistością. No pewnie, że się nie zgadza, bo hotel nigdy nie pochwali się na swojej stronie najprostszym standardem pokoju, tylko standardem junior suite lub wyższym. Już po pierwszym naszym zagranicznym wyjeździe, jeszcze zanim zostaliśmy małżeństwem, obiecałam sobie, że choćby nie wiem co, zawsze dopłacę do wyższego standardu i ta strategia popłaca.

W tym roku wybraliśmy właśnie standard junior suite, co było tym łatwiejsze, że przy trzylatku płaciliśmy tylko za jego przelot. Pokój był duży, z łazienką wyposażoną w prysznic z bardzo wysokim brodzikiem, z oddzielną strefą sypialnianą dla rodziców i umieszczonym tuż obok za przesuwanymi drzwiami pokojem dla dziecka. Hotel miał do dyspozycji dla rodziców łóżeczka turystyczne (my akurat wzięliśmy swoje, bo nasze dziecko w obcych odmawia spania), nocniki i nakładki na sedes oraz wanienki, gdyby były potrzebne.

5. Jedzenie

Kolejna kwestia to wyżywienie. Oczywiście wszystko zależy od budżetu, jakim dysponujemy, jednak moim zdaniem przy dziecku warto rozważyć opcję all inclusive, bo daje ona dużą swobodę. Jednak w zależności od hotelu może to wyglądać różnie, więc warto zawsze sprawdzić, czy daje nam ona nieograniczony dostęp do jedzenia i picia oraz posiłki dodatkowe poza posiłkami głównymi (u nas były to posiłki serwowane od rana do wieczora przy basenie). Są one serwowane tak, aby nie trzeba się było przejmować, że dziecko głodne między posiłkami nie będzie miało co zjeść. Fajną opcją jest również duży wybór owoców i lody.

Ostatnia rzecz, którą dobrze jest sprawdzić w odniesieniu do wyżywienia, są posiłki przygotowywane specjalnie z myślą o najmłodszych i udogodnienia w restauracji. W naszym hotelu był w niej wydzielony specjalny kącik, gdzie dzieci mogły same sięgać i nakładać sobie jedzenie, dostępne dla wszystkich krzesełka do karmienia oraz miejsce, gdzie dla niejadków puszczana była niepedagogiczna bajka, która wspomagała proces karmienia.

6. Przelot

Ostatni punkt nie jest bezpośrednio związany z hotelem, jednak niejako wpływa na nasz komfort podróży i pobyt. W przypadku wakacji wykupionych w biurze podróży warto sprawdzić jakimi liniami będziemy lecieć i skontaktować się z nimi bezpośrednio, aby dowiedzieć się jaka ilość bagażu i kilogramów przysługuje nam i naszemu dziecku. Warto również dowiedzieć się jakie są warunki przewozu wózka i/lub łóżeczka turystycznego. My lecieliśmy liniami Travel Service, które wózki i łóżeczka przewożą nieodpłatnie jeżeli dziecko jest na liście pasażerów. Jeżeli jednak tak nie jest, a dziecku przysługuje bagaż główny, można to rozwiązać zastępując jedną z walizek wózkiem lub łóżeczkiem.

Czytajcie też uważnie opinie w serwisach takich jak tripadvisor i strona biura podróży, z którego lecicie. Na uwagi typu nieuprzejmy personel bym nie patrzyła, bo to kwestia indywidualnego odbioru, natomiast w wielu opiniach znajdziecie cenne informacje pozwalające wam sprawdzić punkty, które wymieniłam. Dobrze, kiedy hotel ma opinię nie gorszą niż 4/5 przy dużej ilości ocen – tylko wtedy jest to miarodajne.

Mam nadzieję, że moje rady pomogą wam podjąć decyzję co do hotelu na zagraniczne wakacje z waszym dzieckiem. Hotelem, na który my zdecydowaliśmy się w tym roku, jest Petra Mare w miejscowości Iarapetra na Krecie. Serdecznie polecam.




Trzy(nasto)latek – 23 TYPOWE cechy, z którymi na bank się zgodzisz

Amerykańskie określenie tego okresu rozwoju to threenager i doprawdy nie wiem, czy istnieje lepsze określenie lub chociaż jego odpowiednik w języku polskim. Na swoje własne potrzeby nazwałam go trzy(nasto)latkiem i tego się trzymajmy, bo bunt trzylatka w pewnym momencie po prostu nie wystarcza.

Jaki więc jest nasz typowy trzy(nasto)latek? Przyjrzyjmy mu się uważnie. Albo chociaż na tyle uważnie, na ile pozwoli nam jego ruchliwość.

  1. Nagle ma swoje zdanie. NA KAŻDY TEMAT. I jakimś cudem to zdanie w 99% przypadków jest inne od Twojego.
  2. Jedzenie ma być podane w BARDZO KONKRETNY SPOSÓB. Bo inaczej jest afera.
  3. Reakcja na Twoje „nie”? Jest afera.
  4. To, co trzy(nasto)latek robił dziś w swojej opinii w przedszkolu niekoniecznie pokrywa się z prawdą. Może obejmować swoim zasięgiem dzień wczorajszy. Albo nawet zeszły tydzień.
  5. „A dlaczego?” „A po co?” „Dlaczego?” „Po co?” – i tak w kółko. Tłumaczysz podstawy tego świata, a to i tak wiecznie jest za mało i rodzi kolejne pytania…
  6. Twoje słodkie buziaczki nagle zaczynają być „Ble, mama, fuuuj!”
  7. Zgubiona zabawka, która potrzebna jest AKURAT W TEJ SEKUNDZIE? Jest afera.
  8. Padają dziwne słowa. W dziwnych kontekstach. U nas nadużywane jest „ponieważ”, „no komedia!” i „mam już dość”.
  9. Wózek to obciach. Przejść gdzieś dalej na własnych nogach? Mowy nie ma. Ale za ciężkie już to to, żeby je nosić. I dramat gotowy. Albo afera.
  10. Mówi, co myśli. „Nie śpiewaj, mama!”, „Mam tu gluta na palcu!”, „Chyba idzie kupa!” – to tylko kilka przykładów wygłoszonych, a jakże, w miejscach publicznych…
  11. Sedes i nocnik. Temat wiecznie żywy. I nie daj Bóg toaleta poza domem. TYLKO NICZEGO NIE DOTYKAJ! Czy zadziałało? A skąd. Jak zwykle musiał dotknąć WSZYSTKIEGO.
  12. Jest jedno zdanie, które wywołuje histerię: „Już pora wracać”. I afera.
  13. Wieczorne kładzenie się do łóżka jest procesem. Długim procesem. I jest to właśnie czas najpiękniejszej i najgrzeczniejszej zabawy. No aniołeczek po prostu.
  14. Wychodzenie trwa wieczność. A to siusiu. To może jeszcze kupa. Buty się zgubiły. Gdzie jest ten !@#$%^& szalik?! To jeszcze wybór zabawki. Ta za duża. Pluszak wystarczy jeden. I tak w nieskończoność…
  15. Sam trzy(nasto)latek bywa w pewnych sytuacjach niezwykle wolny, a jego uwagę rozprasza milion jakże arcyciekawych rzeczy. Jednak kiedy to on czegoś chce? Ma być NATENTYCHMIAST. Bo inaczej afera.
  16. Kiedy trzeba iść przed siebie, zmęczenie odbiera mu władzę w nogach. Jednak postaw na horyzoncie dowolnie wybrany atrakcyjny obiekt w rodzaju automatów na dwuzłotówkę. Dzieje się magia!
  17. Posiłek w restauracji to oddzielny temat. Zamówionego posiłku z menu dla dzieci nie ruszy. Ale kiedy nie dostanie niczego, zje Ci z talerza wszystko do ostatniego okruszka.
  18. Nagle staje się niezwykle samodzielny i za nic w świecie nie da sobie pomóc, choćby nie wiem jak bardzo sobie nie radził. No chyba, że właśnie przyjdzie moment afery o to, żeby wszystko robić za niego.
  19. Nagle zaczynają się dziwne lęki. „Mama, chcę traktor!” „To idź do swojego pokoju i go przynieś…” „Nie mogę, boję się, tam jest pająk!”…
  20. Dowolna część ubioru, która jeszcze wczoraj była wygodna, leżała jak ulał, zupełnie w niczym nie przeszkadzała, dziś nagle kuje, uwiera i parzy. No za nic w świecie nie da się jej założyć.
  21. Drzemka staje się wrogiem publicznym numer jeden. Do momentu położenia się do łóżka i zorientowania się, że jednak te oczy same się zamykają.
  22. Uciekanie przed rodzicami w miejscach publicznych. To pozostawię bez komentarza, bo inaczej wyrażę się niecenzuralnie.
  23. Negocjacje trwają godzinami, niczym starcie z wytrawnym prawnikiem-wyjadaczem. I trzeba mieć w garści naprawdę solidne argumenty. Bo inaczej afera.

Jest masa zalet życia z trzylatkiem i osobiście jestem wielką fanką tej magicznej granicy wiekowej, kiedy rodzic wreszcie zaczyna sobie przypominać, co oznacza prawdziwy odpoczynek z przespanymi nocami, bez pieluch i nieustannego lęku o różne pierdoł, które zaprzątały jego głowę w okresie niemowlęcym. No i jest to czas słodkich wyznań typu „Mamusiu lubię Cię! Kocham Cię! Moja kochana mamusia!”, które absolutnie uwielbiam.

Ale cierpliwość? Moja nadal wystawiana jest na ciężkie próby. A jego nadal nie istnieje. 😉

Źródło wpisu: Buzzfeed.com. Wszystkie przykłady i cytaty: z życia wzięte.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Niech pierwsza rzuci kamieniem matka, która…

matka która ocenia

Zajrzę Ci do wózka. Tylko luknę na chwileczkę. Przykryte? Ja bym nie przykryła. Ma czapeczkę? Ja bym nie założyła. Za grubo ubrane. Moje by się tak nie zachowało. Ja bym na to nie pozwoliła. Moje w życiu by tak nie zrobiło.

Znacie to? Słyszałyście? A może zdarzyło wam się tak powiedzieć lub pomyśleć? Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która… jest niewinna. Która nigdy nie osądziła, nigdy nie dała dobrej rady, za każdym razem powstrzymała się przed komentarzem.

My, matki, uwielbiamy oceniać.

Głównie inne matki. Przyznaję się bez bicia, sama to robię, niejednokrotnie wbrew sobie i chyba się nie pomylę ryzykując stwierdzeniem, że wy też. Patrzymy i porównujemy. Podsłuchujemy, podpatrujemy i bardzo szybko mamy gotowy wniosek. I jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze to my jesteśmy lepsze od innych.

Co takiego w nas jest, że nie umiemy się powstrzymać? Dlaczego uważamy, ze zostając matkami zyskujemy status wszechwiedzących i dostajemy monopol na bycie wyrocznią?

Jechałam ostatnio pociągiem w jednym przedziale z matką z dwójką dzieci. Ja tym razem bez dziecka. Podroż trwała ponad trzy godziny i była to najdłuższa podróż, jaką w życiu odbyłam. Bynajmniej nie dlatego, że nigdy nie jechałam dłużej niż trzy i pół godziny. Przez ten czas zdążyłam dojść do wniosku, że nie znoszę dzieci innych niż moje własne (nihil novi), że moja kruszyna jest aniołem w ciele trzyletniego chłopca (będącego nomen omen w szczytowym momencie galopującego buntu trzylatka), że gdyby moje dziecko biegało po całym pociągu w te i nazad, wchodziło innym ludziom na kolana i na głowę, deptało po nich, darło się wniebogłosy i biło w co popadnie, to albo ja bym oszalała, albo robiła wszystko, żeby je jakkolwiek opanować, albo, co ani chybi nie dałoby mi tytułu matki roku, zamknęłabym je w pociągowej toalecie (just kiddin’).

Tak czy inaczej: WSZYSTKO zrobiłabym inaczej niż moja towarzyszka podróży. Co nie zmienia faktu, że bardzo możliwe, iż dokładnie wszystko zrobiłabym tak samo jak ona.

Dlaczego to sobie robimy? Dlaczego robimy to innym?

Bo szlag nas trafia. Trafia nas, bo my NA PEWNO nie dopuściłybyśmy do sytuacji, która razi nas i kuje w oczy u drugiej matki. Porównujemy się do niej z pozycji wyższości, bo w tej akurat chwili to ona ma przerąbane, a nie my.

Bo mamy krótką pamięć. Szybko zapominamy, że kiedy to my mamy przerąbane, dookoła nas siedzą równie nam życzliwe mamusie, które tylko czekają na nasze potknięcie, żeby szybciuteńko podbudować swoje nadwątlone ego.

Bo idealizujemy własne dzieci. No same powiedzcie, która tego nie robi, zwłaszcza kiedy nie ma ich obok nas? Której chociaż raz nie przemknęło przez myśl, że w danej sytuacji jej dziecko NA PEWNO zachowałoby się inaczej?

I w końcu: bo lepiej się widzi cudze błędy, niż własne. Znacznie lepiej i znacznie wyraźniej.

Najchętniej i z najlepszymi skutkami wychowywałybyśmy cudze dzieci. Daleko szukać nie muszę, sytuacja z dzisiaj. Plac zabaw, siedzę na ławce, moje dziecko wesoło biega korzystając z różnych przyrządów. Klasyka gatunku. W pewnym momencie słyszę jego rozdzierający płacz. Taki że, wiecie, jestem pewna, że solidnie się rąbnął, bo o byle co nie robi awantury. Zrywam się, biegnę, pytam co się stało, gdzie się uderzył, ale oczywiście totalnie zapłakany nie odpowiada mi ani słowem. Zamiast niego odzywa się stojąca obok kobieta. Inna matka. Że zwróciła mu uwagę, bo po zjeżdżalni się nie wchodzi, bo jej akurat córka chciała zjechać, a ona ją uczy, że po zjeżdżalni się nie wchodzi. W tym momencie ani dla mnie, ani dla niej, ani dla was kompletnie nie powinno mieć znaczenia to, czy ja również w ten sposób uczę moje dziecko, czy też nie.

Pół godziny uspokajałam synka, któremu było zwyczajnie przykro, bo nic złego nie zrobił, a zupełnie obca osoba postanowiła go sobie wychować. A na moją uwagę, że sobie tego nie życzę i bardzo proszę, aby wychowywała swoje dziecko, a moje zostawiła w spokoju usłyszałam jeszcze jedną radę: żebym za swoim po placu chodziła, bo ona tak robi.

Dziewczyny, mamy: nie róbmy sobie tego. Nie róbmy tego naszym dzieciom. Nie oceniajmy, nie doradzajmy, nie wtrącajmy się. Niech każda robi jak uważa. Ugryźmy się w język kiedy najdzie nas na to ochota, bo nie warto. Ja się tego uczę i coraz lepiej mi to wychodzi. Czego i wam z całego serca życzę.

A życzliwym paniom z placu zabaw mówię: na pohybel.




Matka nie ma siły. Matka jest u kresu!

matka nie ma siły

Zaczyna się od tego, że mówisz „nie” albo „nie teraz” albo „nie mam tego, o co prosisz”. Wariantów jest wiele. Reakcja? Płacz, krzyk, ryk, bicie, kopanie, rzucanie, odwracanie się, uciekanie, trzaskanie drzwiami. Możesz wybrać dowolną kombinację elementów. Każda próba negocjacji kończy się porażką. Kary coraz mniej skutkują, granice się przesuwają i sama już tak naprawdę nie wiesz czy i gdzie istnieją. A wiesz, że przecież muszą istnieć.

Brakuje Ci argumentów, bo w jaki sposób można odpowiedzieć na totalny brak logiki, na pojawienie się której wciąż czekasz z utęsknieniem, a tu ani widu, ani słychu. Brak Ci słów, opadają ręce, nie masz siły i energii, żeby walczyć, a krzyk / ryk / płacz wciąż trwa, niezmiennie i nieustająco, wibrując Ci w uszach i przeszywając na wskroś. Pół biedy, jeżeli scena ma miejsce w domowym, nomen omen, zaciszu.

Wychodzisz do pokoju obok, żeby nie pokazać swojej bezradności i braku cierpliwości, która jedzie już absolutnie na ostatnich oparach. I wtedy czujesz jak w Tobie narasta: to już nie jest złość, ani nawet wściekłość. To totalny brak zrozumienia, krzyk rozpaczy, poszukiwanie pomocy, która nie nadchodzi. Wszystko w Tobie słabnie, kulisz się, zapadasz w sobie, a w okolicach oczu powoli robi się ciepło i jedna za drugą płyną łzy. Ile razy Twoje dziecko widziało jak płaczesz, bo już po prostu nie wiedziałaś co robić i mówić?

Byłam i jestem tam z Tobą.

Ile razy jako matka byłaś w takiej lub podobnej sytuacji? Ile razy po prostu się poddałaś, żeby samo minęło, a skruszony delikwent przyszedł ze swoim pokutnym „psieplasiam”? Ile razy odpuściłaś i uległaś, dla świętego spokoju dałaś mu to, czego chciał, bo wiedziałaś, że konsekwencje każą Ci się zastanawiać czy to egzorcyzm, czy tylko reakcja na Twój sprzeciw? Ile razy w myślach, lub nawet na głos głośno przyznawałaś się do tego, że jesteś terroryzowana, a na samą myśl o kolejnej dziecięcej Hiroszimie boisz się wrócić do domu czy po prostu wejść do dziecięcego pokoju?

Byłam i jestem tam z Tobą.

A potem dowiadujesz się w przedszkolu, że Twoje dziecko jest trudne, że przechodzi ciężki okres, że nie chce współpracować. Padają podejrzenia, że nic nie robisz, że wychowujesz małego, rozpieszczonego potworka, któremu wszystko wolno. A Ty po prostu masz tego dość, bo czujesz, że dotarłaś już do kresu i więcej nie dasz rady. A potem po raz kolejny przekonujesz się, że znowu jednak dasz, że znowu stał się cud, a Ty przetrwałaś. Bogatsza o kolejne nowe doświadczenie i kolejne siwe włosy.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Kiedy ktoś pyta się jak się masz, odpowiadasz, że w porządku. Bo przecież przez większość czasu kochasz swojego małego aniołka, który jest grzeczny, radosny, pięknie się bawi i nikt postronny nie widzi, do czego jest zdolny w tych krótkich chwilach, które dla Ciebie są wiecznością. Masz poczucie, jakbyś siedziała na huśtawce – od skrajności w skrajność. W jednej chwili radość z rodzinnego szczęścia, wspaniale spędzony czas na zabawach, śmiechu i innych atrakcjach, a po chwili, czasem zupełnie znikąd, płacz, bunt, atak. Jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Jak miłość i nienawiść.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Macierzyństwo to najcięższa robota świata. Nikt nam za nią nie płaci, nie dziękuje, nikt nam nawet nie jest za nią wdzięczny. A my, matki u kresu, wciąż przekonujemy się, że się do tej roboty kompletnie nie nadajemy, tylko po to, aby chwilę później trwać w przekonaniu, że jednak coś w tym wszystkim nam wychodzi. Robimy błędy i czasem je naprawiamy. Krzyczymy, tracimy cierpliwość, za cholerę nie jesteśmy doskonałe. Ale po burzy wychodzi słońce. I tych chwil trzeba się trzymać jak kotwicy, traktować je jako kompas w chwilach zwątpienia.

Kiedy moje dziecko miało ciężki okres („miało” jest w tym kontekście lekkim przekłamaniem…) podczas porannej zmiany w szatni kapci powiedziało „A dzisiaj będą pyszne kanapeczki!”, co usłyszała inna matka. Jej reakcja była totalnym wiadrem zimnej wody na głowę, a jednocześnie balsamem na moją zbolałą duszę. Co powiedziała? To było dosłownie kilka słów.

Gdyby moje dziecko chociaż raz tak powiedziało!

Tak. Właśnie tak. W codziennej walce zapominamy, że inni wcale nie mają lepiej. Że nasze dziecko wcale nie jest gorsze. Że nie jest trudne. I my też nie jesteśmy zwyrodnialcami, ofiarami losu ani nieporadnymi, zahukanymi sierotkami, które jako jedyne nie wiedzą co robić.

Żadna z nas nie ogarnia. Mniej lub bardziej. I wszystkie mamy tak samo przerąbane. Ja, matka, jestem dziś u kresu. Ale wiem, że to minie. To minie.


Przeczytaj też:

Egoistyczna lambadziara – to ja, matka jedynaka

Mamo, masz gorszy dzień? Przeczytaj ten wpis!


Chodź na mój Instagram