1

Matka, której nienawidzę

Jest taka matka, której nienawidzę. Nie mogę na nią patrzeć, nie zgadzam się z nią i ona też mnie nie znosi. Na co dzień unikamy się jak ognia, ale kiedy nasze drogi się przetną, nie ma z tego nic dobrego.

Matka, której nienawidzę, jest leniwa. Nic jej się nie chce, nie ma motywacji, najchętniej nic by nie robiła. Jest zmęczona i przybita, bo rzeczywistość ją przerasta, stos brudów rośnie, nie ma kiedy wstawić pralki i zetrzeć piętrzącego się kurzu.

Matka, której nienawidzę, jest niecierpliwa i krzyczy. Nie umie przeczekać, nie umie spokojnie wytłumaczyć, nie ma siły i energii, żeby przetrwać spokojnie kolejne bunty.

Matka, której nienawidzę, jest zmęczona i narzeka. Wie, że inne mają gorzej, że powinna być szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że jej dziecko jest zdrowe, że mąż jej pomaga, że ma wszystko, czego potrzebuje, a jednak wiecznie jej czegoś brakuje, wiecznie chciałaby czegoś więcej.

Matka, której nienawidzę, poświęca za mało czasu swojemu dziecku, bo wiecznie ma za dużo do roboty. A nawet kiedy nie ma, szuka innych usprawiedliwień, zamiast tak naprawdę skoncentrować się na tym, co najważniejsze.

Matka, której nienawidzę, nie ogarnia. Zapomina o ważnych terminach, o załatwieniu ważnych spraw, o przypilnowaniu, żeby wszystko było tak, jak należy.

Matka, której nienawidzę, jest słaba. Poddaje się po pierwszych nieudanych próbach, nie ma w sobie wytrwałości niezbędnej przy niemowlaku, dwulatku, trzylatku… i pewnie osiemnastolatku też.

Matka, której nienawidzę, chciałaby trzasnąć za sobą drzwiami i przez jakiś czas nie wracać. Ma w głowie myśli, które są tam przez sekundę, a potem znikają, ale ona o nich pamięta.

Matka, której nienawidzę, ma pretensje do siebie i do całego świata. O wszystko i o nic. Zachowuje się jak zbuntowana nastolatka, która nie wie, czego chce. A potem okazuje się, że po prostu jest zmęczona.

Matka, której nienawidzę, jest sfrustrowana. Liczy w myślach swoje kolejne porażki i wydaje jej się, że wszystko robi nie tak.

Matka, której nienawidzę, obwinia wszystkich dookoła za swoje własne błędy, zamiast się na nich uczyć.

Matka, której nienawidzę, porównuje się do innych i w ogólnym rozrachunku wychodzi jej, że jest od wszystkich gorsza.

Tej matki nienawidzę, a jednocześnie kocham ją i rozumiem. Wybaczam jej wszystko i mówię jej, że ma do tego prawo. Wiem, że nie spotkam jej codziennie, a kiedy już spotkam, to przelotnie. Mam dla niej całe pokłady wyrozumiałości i chociaż ona wiecznie patrzy na mnie spode łba i w każdej chwili jest gotowa do ataku, to obie wiemy, że prędzej czy później ta walka skończy się rozejmem.

Bo ta matka to ja.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




A na jakiego ojca Ty wychowasz swojego syna?

dad_and_son_holding_hands

Kiedy z ciekawości kliknęłam kilka dni temu w artykuł, który udostępniła moja znajoma, myślałam, że się pomyliłam. Pomyślałam, że musi mi się właśnie śnić, że w XXI wieku, w czasach nowoczesnych, w czasach najlepszych technologii, rozwoju i rosnącej tolerancji i świadomości w zakresie związków partnerskich, uczy się nastolatków, że model, w którym padre leży i pachnie, a matka zasuwa ze ścierą, jest standardem.

A jednak okazuje się, że to prawda, chociaż w moich oczach brzmi to jak bardzo mało śmieszny żart. Bo nie wiem jak inaczej nazwać zadanie na próbnej maturze (która w swoim założeniu jest egzaminem dojrzałości), w którym pokazuje się uczniom zdjęcie przedstawiające ojca pochylającego się nad wózkiem, zadaje pytanie „Rozstrzygnij, czy zdjęcie ilustruje tradycyjny model rodziny. Swoje zdanie uzasadnij, odwołując się do fotografii.”, a jako jedyną prawidłową odpowiedź uznaje, że „to nie jest rodzina tradycyjna”, gdyż „opieka nad dziećmi jest zadaniem kobiety”.

W takim razie rozumiem, że właśnie na takich przyszłych ojców my, matki i ojcowie dzisiejszych czasów, powinniśmy wychowywać naszych synów? Że właśnie taki model rodziny powinniśmy im pokazywać? Rodziny, w której wszystko, cała organizacja życia codziennego, zakupy, gotowanie, sprzątanie, pranie, zawożenie i odbieranie dziecka, itd. itp. jest tylko i wyłącznie na głowie matki?

Rodzina tradycyjna, inaczej patriarchalna, to rodzina, w której opieka nad dziećmi jest zadaniem kobiety. Natomiast mężczyzna zapewnia byt materialny i reprezentuje ją na zewnątrz.

Powyższe zdanie jest uzasadnieniem jedynej prawidłowej odpowiedzi we wspomnianym zadaniu. Kiedy je czytam, mam wrażenie, że cofam się tak najmarniej jeden wiek wstecz. To tak, jakbym wzięła, stary, pożółkły podręcznik dla panienek z dobrych domów, przywdziała krynolinę i nie mogła wyjść z domu na ulicę bez odpowiedniego towarzystwa, niczym w „Karolci” Marii Krüger. Ciemność, widzę ciemność.

Bardzo pociesza mnie fakt, że w przytaczanej w artykule klasie żaden uczeń nie udzielił prawidłowej odpowiedzi. Brawo, młodzieży! Jestem z was dumna i dajecie mi nadzieję! Macie w sobie resztki podstawowej inteligencji i wiary w to, że świat się zmienia!

Nie wiem, kto był odpowiedzialny za to pytanie i za ustalenie prawidłowej odpowiedzi na nie i chyba nie chcę tego wiedzieć. Wiem natomiast, że to na nas, rodzicach, spoczywa obowiązek pokazania dziecku jaki model rodziny najlepiej funkcjonuje. To z relacji między ojcem a synem wynika bardzo mocno, jakim ojcem w przyszłości ten syn będzie. To poprzez bliskość między nimi i wspólne spędzanie czasu zbuduje się identyfikacja chłopca i siła jego charakteru. Jak więc możemy stworzyć partnerską rodzinę, jeżeli szkoła nauczy nasze dzieci, że jedyną prawidłową opcją jest patriarchat?

Bądźmy wzorem dla naszych dzieci, nauczmy je, że w domu sprzątnąć może zarówno mama, jak i tata. Że na zakupy może pójść ojciec z synem lub córką. Że żona wstawi pranie, a mąż je wywiesi. Że to się da podzielić, ale też że nie ma na to jednego sposobu, jednej definicji. Bo wszystko zależy od nas.

Bądźmy też konsekwentni, nauczmy dzieci stawać w obronie słabszych, dawajmy im poczucie bezpieczeństwa i pozwólmy zrobić własne błędy, żeby się na nich uczyły. A nade wszystko dbajmy o relacje między sobą, między dorosłymi, bo to one będą stanowiły budulec dla podejścia syna do kobiet, a córki do mężczyzn.

Pokazujmy naszym dzieciom przykłady takich zachowań, jakie sami chcielibyśmy w przyszłości obserwować w społeczeństwie. Niech to nie szkolny przedmiot o nazwie wiedza o społeczeństwie będzie ich odnośnikiem, tylko my, rodzice.

Uczmy od początku jak podejmować decyzje, rozsądnie przydzielajmy zadania i obowiązki, nie zapominając jednocześnie o nagrodach i o słowach uznania. Słuchajmy uważnie naszych dzieci, a będziemy wiedzieć jak możemy reagować na ich potrzeby.

I weźmy poprawkę na szkołę. Ona nie zawsze ma rację. A mówię to ja, nauczyciel.


Jeżeli czytasz mojego bloga i choć trochę podobają Ci się moje wpisy, poświęć, proszę, dosłownie chwilkę na wypełnienie ankiety (KLIK). Pomoże mi ona w poznaniu Ciebie i Twoich preferencji oraz w rozwijaniu i ulepszaniu bloga. Dziękuję!




6 mitów dotyczących dbania o mleczaki

Wydaje nam się często, że skoro nasze dzieci mają mleczne zęby stosunkowo krótko, bo w końcu czym jest te 5 – 6 lat w stosunku do całego życia, to dbanie o nie nie jest aż tak ważne. Jednak specjaliści coraz częściej mówią o tym, że to „przejściowe” uzębienie ma duży wpływ na to, jak później wyglądać będą zęby stałe. Oto 6 mitów dotyczących dbania o mleczaki, które chciałabym obalić, ponieważ przekonanie, że są prawdziwe, wciąż pokutuje wśród wielu rodziców.

MIT: Mleczaki nie są takie ważne

Mleczne zęby są słabsze i mniej zmineralizowane niż zęby stałe, ale to nie czyni ich mniej ważnymi. To dzięki nim dzieci uczą się jeść, to one stanowią podstawę struktury twarzy, czyli wpływają na wygląd naszego dziecka. To one przecierają szlak dla zębów stałych i, co dla mnie jest ich najważniejszą funkcją, to właśnie one decydują o rozwoju mowy u dziecka. Co więcej, jeżeli zaniedbamy dbanie o mleczaki naszego malucha, jego szczęka i żuchwa nie rozwiną się prawidłowo.

MIT: Ząbkowanie może powodować choroby

Owszem, efektem ząbkowania mogą być biegunka, wymioty, lekkie podwyższenie temperatury i wiele innych symptomów. Jednak kiedy u dziecka pojawiają się takie objawy jak naprawdę wysoka gorączka lub silny kaszel (nie należy pomylić go z lekkim kaszelkiem związanym z zachłyśnięciem się nadmiarem śliny, która w tym czasie występuje w obfitych ilościach), należy niezwłocznie udać się do lekarza.

MIT: Mleczaki można myć raz dziennie

Czas, który jest potrzebny, aby warstwa bakterii powodująca ubytki pokryła płytkę zębową, to 24 godziny  i niemożliwe jest, aby dziecko (lub nawet dorosły) usunęło ją jednym szczotkowaniem na dobę. Optymalna ilość myć zębów mlecznych to dwa razy dziennie, chociaż oczywiście najkorzystniejsze dla każdych zębów mycie ich po każdym posiłku. Co równie ważne, zanim w ogóle u dziecka pojawią się zęby, warto czyścić same dziąsła, ponieważ na nich również osadzają się bakterie. Można przy tym użyć tej samej techniki, co w przypadku mycia zębów: małą ilością pasty wykonywać koliste ruchy wzdłuż linii dziąseł.

MIT: Dziecko nie może myć zębów pastą z fluorem do drugiego roku życia

Już od pierwszego zęba możemy stosować przy myciu mleczaków pastę z fluorem. Najnowsze badania pokazują, że jeżeli rodzice sprawują kontrolę nad dzieckiem w trakcie mycia i mają wysoką świadomość higieny jamy ustnej, to od pierwszego zęba lub od 6. miesiąca można stosować pastę z zawartością 1000 ppm fluoru w ilości śladowej porównywalnej do muśnięcia włosa. Jeżeli natomiast rodzice mają obawę, że dziecko mogłoby ją połykać, zaleca się stosowanie pasty o zawartości 500 ppm. W drugim przypadku ilość pasty, którą należy nałożyć na szczoteczkę do zębów, to wielkość ziarna groszku.

MIT: Niemożliwe, aby dziecko miało ubytki w mleczakach

Badania wykazują, że dzieci, które mają ubytki w zębach mlecznych, są trzy razy bardziej narażone na prawdopodobieństwo psucia się zębów stałych. Praktyka, której możemy uniknąć, aby maksymalnie zapobiec psuciu się ząbków u maluchów, to podawanie im przed snem lub w nocy soków i mleka modyfikowanego. Mitem jest natomiast, że taki sam wpływ na mleczaki ma karmienie piersią. Tak długo, jak długo niemowlę karmione jest wyłącznie mlekiem mamy, nie trzeba mu czyścić dziąseł i zębów, ponieważ nie wpływa ono na nie w żaden sposób negatywnie.

MIT: Nie trzeba z dzieckiem chodzić do dentysty do 3. roku życia

Najnowsze badania w tym zakresie pokazują, że z dzieckiem należy się udać na pierwszą wizytę u dentysty w momencie, kiedy pojawią się pierwsze ząbki lub najpóźniej w okolicach pierwszych urodzin, chociażby po to, aby dowiedzieć się od specjalisty jak prawidłowo dbać o mleczaki. Potem takie wizyty należy powtarzać regularnie co pół roku lub według zaleceń dentysty. Warto również pokazywać dziecku, że samemu chodzi się do stomatologa, a także zabierać je na badania do gabinetu dostosowanego do potrzeb dzieci, tak, aby odciągnąć ich uwagę od faktu, że może to być w jakikolwiek sposób nieprzyjemne.

W napisaniu powyższego postu posiłkowałam się pomocą Ani Adamczyk, czyli mamy stomatolog. Jej bardzo pomocne konta na instagramie i facebooku znajdziecie tutaj i tutaj.

Grafikę dostarczyła mi niezastąpiona Ania z Jeden Ryzunek Dziennie.

Pozostałe źródła, z których czerpałam wiedzę, to książki:

  • „Zapobieganie i leczenie choroby próchnicowej u dzieci” pod red. Doroty Olczak-Kowalczyk i Leopolda Wagnera, Warszawa 2013
  • „Zarys współczesnej ortodoncji” autorstwa Hanny Bielawskiej-Victorini, Izabelli Doniec-Zawidzkiej i Ireny Karłowskiej
  • „Stomatologia wieku rozwojowego” pod redakcją Marii Szpringer-Nodzak i Magdaleny Wochny-Sobańskiej
  • „Stomatologia dziecięca” pod redakcją Angusa C. Camerona i Richarda P. Widmera

a także artykuły internetowe:


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




7 komentarzy, których nie chce usłyszeć rodzic jedynaka

stocksnap_d3src48tzw

Rodzicami jedynaka można być z wielu powodów. Jedni świadomie podejmują decyzję o tym, że nie będą mieć więcej dzieci. U innych okazuje się to niemożliwe. Zdarza się też, że nie nadchodzi dobry moment, a czas, jak wiadomo, nie stoi w miejscu. Jak by na to nie patrzeć, rodzice jedynaków zawsze będą krytycznie oceniani przez otoczenie, bo każdemu będzie się wydawać, że ewidentnie coś zrobili nie tak. Przecież ich dziecko nie ma rodzeństwa!

Dziś, z perspektywy i doświadczenia matki jedynaka, przygotowałam skrupulatnie zapisywane komentarze, na dźwięk których włos mi się na głowie jeży i mam ochotę po prostu wyjść z pomieszczenia. Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy powiedzieć je rodzicom jedynaka, proszę: ugryźcie się w język.

Ależ on jest rozpieszczony!

Prawda jest taka, że co by rodzice jedynaka robili, żeby tego uniknąć, nigdy w 100% nie dadzą rady wyeliminować syndromu jednego wychuchanego dziecka. Jednak z tego, co mi wiadomo, wkładają bardzo dużo siły i energii w to, żeby w jak największym stopniu tego rozpieszczenia uniknąć. Z drugiej strony ma ono też swoje pozytywne aspekty, bo badania pokazują, że takie dzieci w dorosłym życiu są pewne siebie i swoich możliwości, a nawet dłużej żyją. Całkiem nieźle, jak na rozpieszczonych maminsynków.

Nie wiesz nic o rodzicielstwie jeżeli masz tylko jedno dziecko!

Być może nie zmagam się z takimi samymi problemami jak mama dwójki lub trójki dzieci, ale to nie odbiera mi prawa do bycia rodzicem w pełnym tego słowa znaczeniu. Tak samo jak inni rodzice przechodzę przez wszystkie stadia ciąży, okresu noworodkowego i niemowlęcego, a potem przez kolejne bunty. To, że przechodzę przez nie jeden raz nie sprawia, że jestem matką, której czegokolwiek brakuje.

Bycie rodzicem jedynaka to egoizm!

To jedna z rzeczy, którą w głębi ducha przyznaje każdy rodzic jedynaka, ale powiedzenie mu tego w twarz zaboli go w sposób okrutny. Jasne, posiadanie jednego dziecka jest bardzo wygodne. Jest mniej wydatków, mniej wysiłków związanych z wożeniem do szkoły i na zajęcia dodatkowe, można się skoncentrować na wychowaniu i rozwoju tylko tej jednej osoby, nie trzeba dzielić swojej uwagi i miłości. Ale ze względu na to, że rodzice jedynaków nie zawsze są nimi z wyboru, w tym momencie również lepiej zamilknąć niż powiedzieć o jedno słowo za dużo.

Przecież on jest taki samotny!

Jakby wyrzutów sumienia było jeszcze za mało, dochodzi jeszcze i to. Po pierwsze „sam” i „samotny” to dwie różne rzeczy i warto tę różnicę wziąć pod uwagę. Po drugie w czasach, kiedy pod ręką mamy kluby malucha, place zabaw, żłobki, przedszkola, szkoły i multum zajęć dodatkowych, dziecko zwyczajnie nie ma czasu czuć się osamotnione. Pewnie, posiadanie rodzeństwa ma masę zalet, w tym właśnie towarzystwo do zabawy i wspólnego brojenia, ale gdy go brakuje, jest bardzo dużo możliwości, aby zastąpić ten brak innymi aktywnościami.

Z jednym dzieckiem jest tak łatwo!

Mój ulubiony komentarz. Tak samo trudno i tak samo łatwo może być z jednym dzieckiem, z dwójką i trójką. Zdarzają się dzieci bardzo grzeczne i ciche, które nie wchodzą nam na głowę, a zdarzają się hiper wymagające high need babies, i nie mamy na to wpływu. Czasami jedno dziecko daje rodzicom popalić tak, jakby było tych dzieci nie wiadomo jak dużo, a czasami to rodzice nie czują się na siłach, żeby podjąć się wychowania kolejnego dziecka, bez względu na charakter pierwszego dziecka. „Łatwo” to w przypadku dzieci pojęcie naprawdę względne.

To kiedy drugie???

To pytanie z gatunku zadawanych przy okazji serdecznych życzeń na wigilii „No i żebyś w tym roku kogoś poznała!” składanych singielce i pytania „To kiedy ślub?” zadanego osobie, która od miesiąca jest w związku. Nie wiem, kiedy drugie. Może za chwilę, może kiedyś, a może nigdy. Życie układa się tak różnie, że akurat na to pytanie chyba nikt nie zna odpowiedzi, no chyba, że ma dar jasnowidzenia.

A co, jeśli nie będzie miał dzieci i nie zostaniesz babcią?

Równie dobrze mogę mieć trójkę dzieci, z których jedno zostanie księdzem, drugie będzie bezpłodne, a trzecie nigdy nie pozna partnera, z którym mogłoby się związać i mieć dzieci. I też nie zostanę babcią. A może to jedno dziecko, które mam, będzie miało trójkę lub czwórkę dzieci? Nie warto się tym przejmować, ale i nie warto zadawać rodzicom jedynaków takiego pytania, bo, jak widać, wszystko jest możliwe.

Traktujmy rodziców jedynaków normalnie, jak każdych innych rodziców. Bo przecież właśnie nimi są.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Przeczytaj też:

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

10 rodzajów matek, które ZAWSZE mają lepiej

10 rodzajów matek, które ZAWSZE mają lepiej




10 rodzajów matek, które ZAWSZE mają lepiej

stocksnap_p9i1hdm3vw

Jak nikt inny na świecie, matki patrzą na siebie nawzajem i porównują się jedna do drugiej. Jesteśmy specjalistkami od twierdzenia, że to właśnie my wiemy najlepiej, my robimy najlepiej i to nasze dziecko jest najlepiej karmione, ubierane i wychowane. A jednocześnie, paradoksalnie, zawsze to ta inna matka ma lepiej!

Mam jedno dziecko? Jestem taka umordowana! Lepiej ma matka dwójki dzieci, przecież one się sobą zajmą, a ona w tym czasie może wypocząć. Tak ciężko jedynaka nauczyć, żeby się dzielił, a przy dwójce jakoś samo to idzie z rozpędu!

Mam dwójkę dzieci? Lepiej ma matka jednego dziecka! To były czasy… Cisza, spokój, sto procent uwagi tylko na jednym maluchu, nie trzeba się było dwoić i troić. Ona nie wie co mówi, nie docenia swojego świętego spokoju!

Mam trójkę dzieci? Te z dwójką dzieci lub z jedynakiem nie wiedzą nic o macierzyństwie! Jak one mają dobrze, nie wiedzą co to znaczy mieć na głowie trójkę urwisów, wtedy to już w ogóle nie da się odpocząć! Że niby trzecie wychowuje się samo? Wolne żarty!

Jestem samotną matką? Niech mi ktoś tylko spróbuje powiedzieć, że mam lepiej! Wszystko na mojej głowie, pomocy znikąd, litości znikąd, to ja mam najgorzej, w ogóle nie ma dyskusji.

Jestem matką ze wsparciem partnera? Samotne miewają lepiej! Nie musi gotować mężowi obiadów, ma miłość dziecka tylko dla siebie, nikt jej nie zostawia brudnych skarpetek na kanapie! Już nie wspominając o tym, że wciąż ma jeszcze szansę na nowe motylki w brzuchu… Ech, kiedy to było…

Jestem matką chłopca? No chyba ze mnie żartujesz, że mam lepiej. Dziewczynki są grzeczne, można je ślicznie ubierać, robić im słodkie fryzury, nie sprawiają żadnych problemów!

Jestem matką dziewczynki? Każdy oczekuje, że moje dziecko będzie grzeczne, a kiedy mała robi histerię w sklepie, wszyscy patrzą na mnie z wyrzutem! Powinna być księżniczką, a jest chłopczycą. Powinna być aniołkiem, a jest diabełkiem. Oszaleć można!

Jestem matką po dwudziestce? Każdy myśli, że mam niewyczerpane pokłady sił i jestem w idealnym wieku, żeby mieć dziecko. Nie mam prawa do zmęczenia. Ale może mam prawo do rozczarowania, że dziecko pojawiło się za szybko, a ja nie zdążyłam się wyszumieć? Też nie?

Jestem matką po trzydziestce? Nikt nie ma gorzej ode mnie. Już trochę dla mnie za późno, więc oczywiście obawiałam się, czy dziecko będzie zdrowe. Jednocześnie każdemu wydaje się, że trzydziestka to nowa dwudziestka, a ja się nie starzeję. No i ciągle bym poimprezowała, a tu już nie zawsze się da…

Jestem matką po czterdziestce? Bez komentarza. Ludzie patrzą na mnie czasem jakbym była babcią własnego dziecka. Już nie mówiąc o tym, jak szybko się męczę. Młodsze mają lepiej!

Można tak w nieskończoność. Urodziłam naturalnie lub przez cesarkę. Karmię piersią lub butelką. Stosuję albo nie stosuję BLW.

Ja jestem lepsza, ale ona ma lepiej. Ja jestem taka, ona jest inna. Stop. Zastanówmy się po co i do kogo się porównujemy? Dla mojego dziecka to ja jestem najlepszą matką. Nie muszą nią być dla nikogo innego, a już na pewno nie dla innych matek. We wszystkim jestem sama dla siebie punktem odniesienia, porównuję się sama do siebie i sama ze sobą toczę walki.

A Ty?



Tej jednej rzeczy NIGDY nie mów zmęczonej matce!

pexels-photo-192474

Pamiętam ten moment. Mam go przed oczami jakby to było wczoraj. Moje dziecko ma kilka miesięcy, śpi za ścianą pilnowane przez moją mamę lub męża, a ja stoję pod strumieniem gorącej wody pod prysznicem i myślę, że już nigdy nie będzie dobrze. Myślę, że już nigdy nie wypocznę, już nigdy nie będę wiedzieć jak to jest się wyspać.

Wraz z gorącą wodą wodą pulsuje we mnie zmęczenie tak gigantyczne, że nie zrozumie go nikt, kto nigdy nie miał pod opieką niemowlaka.

Gdyby ktoś powiedział mi wtedy to jedno zdanie, strzeliłabym go w twarz, albo wyśmiała.

Nie uwierzyłabym.

Pamiętam te noce, kiedy walczyłam z karmieniem piersią, które musiało być co trzy godziny, a po każdym karmieniu zalecone przez doradcę odciąganie laktatorem i może godzina snu, która zostawała do następnego karmienia. Pamiętam te nieprzytomne pobudki nad ranem, majaczące gdzieś w oddali na macie edukacyjnej dziecko, w tle program śniadaniowy i kawa, która spod półprzymkniętych powiek wyglądała jak napój bogów.

Pamiętam te automatyczne czynności wykonywane jak przez sen: ubieranie, przewijanie, usypianie, kolejne drzemki. Ja w tym czasie albo spałam, albo jadłam, albo po prostu oddychałam. Ciąg kolejnych dni, które zlewały się w jedno i weekendów, które od dni powszednich różniły się tylko obecnością męża w domu. Wakacje, które wakacjami były tylko z nazwy, bo niewiele różniły się od dni powszednich i weekendów spędzonych w domu.

Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że będzie lepiej, zamordowałabym na miejscu.

Nie mówcie umordowanym matkom małych dzieci, że będzie dobrze, że kiedyś odetchną i wypoczną. Nie mówcie im, że dziecko urośnie i nagle z dnia na dzień weekendy i wakacje faktycznie pozwolą im odpocząć, a wszystko przestanie się zlewać w jedną całość.

Nie mówcie zmęczonym matkom, że kiedyś wyjście bez dziecka nie będzie się już wiązało z wyrzutami sumienia, a pieluch będzie mniej i w końcu w ogóle znikną. Nie dobijajcie ich stwierdzeniem, że coraz starsze dziecko będzie coraz bardziej samodzielne, i coraz częściej grzeczne i nie angażujące. Że nauczy się mówić i wyrażać swoje potrzeby w inny sposób niż płaczem, jękiem i zawodzeniem. Że będzie się samo bawić, a w tym czasie będzie można zrobić coś innego niż koncentrowanie na nim 100% swojej uwagi, sił i energii.

Nie mówcie zaspanym matkom, które codziennie nie budzą się, a zmartwychwstają, że się wyśpią, że w końcu prześpią całą noc. Nie obiecujcie im, że nagle ten dziki pęd zamieni się w normalność i nawet nie zauważą, kiedy wszystkie ich plany przestaną być uzależnione od dziecka. Nie mamcie ich wizją tego, że cierpliwości można się nauczyć i chociaż nie jest łatwo, to efekty będą coraz piękniejsze.

Tak będzie. Ja to wiem i wy to wiecie, ale im na razie tego nie mówcie. Nie uwierzą wam, bo to dla nich czysta abstrakcja. Pozwólcie im przekonać się o tym na własnej skórze. Będą wam za to wdzięczne.

Wiem coś o tym.

Pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy, kiedy wczoraj stałam pod prysznicem.

Wypoczęta.