1

To wszystko dla Ciebie!

Untitled design (35)

Cześć, usiądź wygodnie i uważnie przeczytaj, bo mam Ci do powiedzenia coś ważnego. Dziś po raz pierwszy odważyłam się napisać wprost do Ciebie, mojego czytelnika. To Ty jesteś tu najważniejszy, dlatego już najwyższa pora, żeby wyraźnie to podkreślić. Wszystko, co tu tworzę, tworzę dla Ciebie. Żeby miło Ci się czytało, żebyś miał z tego korzyść, żebyś tu wracał z przyjemnością.

Początki

Początki wbrew pozorom nie były trudne, najtrudniejsze było wymyślenie oryginalnej i chwytliwej nazwy. Zastanawiałam się nad nią dobre pół roku, myślałam o nazwach w stylu „Mamy cośtam” lub „Mamowe cośtam”. W końcu skapitulowałam, bo nie byłam w stanie sama siebie do nich przekonać. Któregoś dnia mój wspaniały mąż ze smykałką językową wymyślił mi moją Motheratorkę i następnego dnia blog już istniał. Stałam się Motheratorką, a ona mną.

Nie spodziewałam się i nie zakładałam tego, że w ciągu niecałego roku wszystko tak ładnie się rozwinie. Że będziesz tu wracać, czytać moje teksty i niejednokrotnie mówić mi, że czytam w Twoich myślach, że masz tak samo, że to dobrze, że nie boję się poruszać trudnych tematów. Takie informacje od Ciebie sprawiają mi dużą przyjemność i dają ogromną motywację do dalszej pracy, więc proszę, jeśli tylko masz ochotę – nie bój się do mnie napisać, powiedzieć mi co myślisz, podpowiedzieć ciekawych tematów. Czekam na Twoje wiadomości i komentarze!

Zmiany

Jeśli jesteś ze mną dłużej to wiesz, że niedawno blog przeszedł ogromną zmianę wizualną. Zmienił się szablon i logo, a to wszystko po to, żebyśmy oboje, Ty i ja, czuli się tutaj lepiej. Teraz jest dużo bardziej przejrzyście, dużo przyjemniej i dużo bardziej profesjonalnie. Tę metamorfozę przygotował dla mnie Jakub Kędziora, z którym przez kilka tygodni wspólnie wymyślałam całą identyfikację wizualną. Co to daje Tobie? Łatwiej mnie teraz kojarzysz, kiedy widzisz na facebooku moje charakterystyczne M z serduszkiem, a tu na blogu możesz sprawnie i wygodnie się poruszać. Mam nadzieję, że ułatwia Ci to dotarcie do wielu ciekawych wpisów.

Wpisy

Zatrzymajmy się na chwilę przy wpisach, bo to największa część mojej pracy. To, co widzisz na blogu, to jej efekt. Chcę tworzyć wartościowe treści dobrej jakości, więc proces ich powstawania jest często bardzo długi. Zaczyna się w mojej głowie, potem często urywki zdań i całe fragmenty lądują w notatniku w telefonie czasami na przestrzeni kilku dni, a czasem nawet miesięcy. Na koniec siadam przy komputerze, często późną nocą i łączę wszystko w całość, którą Ci potem przekazuję. Staram się pisać jak najwięcej i jak najczęściej, bo wiem, że na to czekasz. Staram się odpowiadać na Twoje komentarze i wiadomości, bo wiem, że tego potrzebujesz. Jeżeli czasami zapomnę – daj mi wtedy kopa i wybacz,  bo czasu mam jak na lekarstwo. Pewnie wiesz, że jestem mamą pracującą na etacie, więc liczę na Twoją wyrozumiałość.

Hejt

Praktycznie go tu nie ma i w tym miejscu chciałabym Ci za to bardzo podziękować. Widzę, że mój czytelnik to osoba, która nie traci czasu na coś, co nie ma sensu, a jednocześnie ma ochotę stworzyć tu ze mną sympatyczną atmosferę i otwarty dialog. To niesamowite! Jednocześnie chcę, żebyś wiedział, że jestem otwarta na krytykę, jeśli tylko jest ona konstruktywna. Powiedz mi: Hej, wydaje mi się, że to i to jest nie tak, może zrobisz to w taki sposób? Nie mów mi tylko co Ci się nie podoba, ale poradź też, jak mogłabym to zmienić. Takie uwagi są dla mnie naprawdę bardzo cenne.

Obecność

Zaczynałam od niczego. Pierwszymi moimi czytelnikami była rodzina i znajomi, a dzisiaj na fanpage’u i instagramie w sumie jest ze mną 7000 osób! Każda z tych osób ma dla mnie olbrzymią wartość, bo to ona przychodzi tu czytać to, co dla niej piszę. Chciałabym każdą z tych osób w jakiś sposób zobaczyć, to moje największe marzenie. Największym sukcesem byłoby 7000 komentarzy, ale wiem, że nie zawsze Ci się chce, że nie masz czasu, że może boisz się odezwać. Nie obawiaj się tego, bo bez Ciebie to wszystko jest bez sensu, to Ty sprawiasz, że mi się chce. Jeśli nie wiesz co napisać, możesz po prostu dać znać: Hej, jestem tu! Dobrze piszesz, rób tak dalej!.

Facebook

To trudny temat, bo wiem, że nie każdy mój post do Ciebie dociera. Czasem więc płacę za post sponsorowany, żebyś mógł go zobaczyć. Pewnie nie wiesz, że facebook obcina zasięgi i nie wyświetla wszystkim wszystkiego, bo zresztą kto by chciał to widzieć. Ale możemy sobie nawzajem pomóc – jeżeli będziesz klikać „lubię to” pod moimi postami, jeżeli będziesz je udostępniać tak, aby widzieli je również Twoi znajomi, facebook częściej będzie Ci je pokazywał, bo uzna, że są dla Ciebie interesujące. A skoro tu ze mną jesteś, to chyba znaczy, że są, prawda?

Przyszłość

Bardzo dużo robię w kierunku rozwoju blogowego. Jeżdżę na warsztaty, spotkania i konferencje blogowe, których nie opisuję tu na blogu, bo wiem, że dla Ciebie liczy się ich efekt, a nie przebieg. Razem ze zmianą wyglądu bloga przeniosłam się z platformy blogger na wordpressa, co bardzo ułatwia mi pracę na blogu. Nie jestem mistrzem fotografii i grafiki, ale staram się, żeby w tym względzie również było tu estetycznie. Mam nadzieję, że to widzisz?

Co nas czeka dalej? Ja nie zamierzam przestać pisać, bo mimo że wkładam w bloga ogrom pracy i wysiłku, a często robię to po godzinach i w nocy, to daje mi on mnóstwo satysfakcji. Mam nadzieję, że zostaniesz tu ze mną jak najdłużej. Jeżeli dzięki temu wpisowi zjawiłeś się tu po raz pierwszy, też super! Rozejrzyj się tu, przeczytaj kilka moich wpisów i daj mi znać, czy Ci się podoba. Będzie mi bardzo miło.

Dziękuję!

To nie jest dużo. Odezwij się do mnie czasem, skomentuj, polub, udostępnij. Co wolisz. Każdy Twój gest pokaże mi, że jesteś. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne! Dziękuję Ci za to wszystko z całego serca. To przyjemność pisać dla Ciebie i widzieć Twoją reakcję. Nie zawsze jest łatwo, ale kiedy widzę, że poświęcasz swój czas, żeby czytać to, co dla mnie jest takie istotne, lepiej mi na sercu.

Usiądź więc wygodnie, rozgość się u mnie i rozejrzyj. To co, porozmawiamy?




Pierwszy rok żłobka: fakty i mity

żłobek: fakty i mity

Kiedy rozpoczynaliśmy przygodę ze żłobkiem, robiłam to z ciężkim sercem. Byłam pełna obaw jak poradzi w nim sobie moje dziecko, bo jak każda matka uważałam, że przecież jest takie wyjątkowe, wrażliwe i wymagające szczególnej opieki. Owszem, jest, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny.

Ignaś chodzi do żłobka od początku października. O okresie pierwszej adaptacji pisałam dwa razy: tu i tu, rozważałam też różnice pomiędzy żłobkiem i nianią, pisałam o powrocie do pracy i rozterkach matki kończącej urlop macierzyński. Lada moment kończy się jego pierwszy żłobkowy rok. Czego mnie nauczył? Jakie powszechnie panujące opinie na temat żłobka, szczególnie państwowego, zweryfikowałam przez ten czas? Zapraszam dziś na fakty i mity dotyczące opieki nad małym dzieckiem w żłobku.

Żłobek to zło konieczne

MIT

Już na starcie zaczynam od niesłusznego stwierdzenia wygłaszanego głównie przez zmartwionych dziadków, którzy nie mieli potrzeby oddawania nas, dzisiejszych rodziców maluchów, do żłobka, i generalnie wrogo do żłobków nastawionych lekarzy. W dzisiejszych czasach żłobek nie jest przechowalnią, w której malcy snują się od ściany do ściany z napompowanymi pieluchami i gilem pod nosem, lecz miejscem, gdzie dba się o ich rozwój, zapewnia wiele rozrywek i uczy samodzielnego funkcjonowania oraz poruszania się w grupie rówieśników. Moje dziecko przez ten rok stworzyło wiele wspaniałych prac plastycznych, brało udział w fantastycznych aktywnościach i z tygodnia na tydzień obserwowałam w nim zmiany, które nie następowałyby tak dynamicznie gdyby nie żłobek. Ja sama nie  byłabym w stanie zapewnić mu w domu tak urozmaiconego planu dnia.

Niania zadba o dziecko lepiej niż żłobek

MIT

Rodzice, którzy korzystają z usług opiekunki, na pewno powiedzą na jej temat same dobre rzeczy, i ja też nie będę mówić, że opieka niani nad maluchem to zło, bo tak nie jest. Ale też przekonałam się, że żłobkowe ciocie mają dla dzieci bardzo wiele serca i ciepłych uczuć, pocieszą i utulą kiedy trzeba, wytrą spłakany nosek i dadzą dodatkową porcję jaja na śniadanie. Dodatkowo w państwowym żłobku rodzic może mieć pewność, że zatrudnione opiekunki są w 100% sprawdzone, ponieważ normy do zatrudnienia wykwalifikowanej kadry określa ustawa z 2011 roku o opiece nad dziećmi w wieku do lat 3. Poza tym w tym miejscu muszę również podkreślić absolutny atut żłobka, którym jest psycholog dziecięcy. Sama doświadczyłam czujności i wrażliwości takiego psychologa kiedy pojawiła się potrzeba. Warto sobie z tego zdawać sprawę.

Dziecko rozwinie się lepiej w żłobku

FAKT

Prawda jest taka, że żłobek daje dziecku to, czego nie da mu nawet najlepsza niania czy babcia: możliwość przebywania wśród rówieśników. W takiej grupie dzieci uczą się patrząc na siebie nawzajem, co stymuluje ich rozwój społeczny i intelektualny. Ja na przykładzie mojego Ignasia widzę, jak bardzo stał się otwarty w stosunku do ludzi i do innych dzieci. Nie głupieje, kiedy dochodzi do interakcji pomiędzy nim a rówieśnikiem lub nawet dzieckiem starszym. Widzę, że zna reguły panujące w grupie i uwaga, teraz będzie herezja! Wrażliwi mogą dalej nie czytać. Kiedy w pojedynku o zabawkę moje dziecko zostało ugryzione przez przeciwnika, chwilę odczekało, popatrzyło, przeszło się kawałek, wróciło i… oddało! I tak, jestem z niego dumna.

Dziecko musi swoje odchorować

FAKT

Bez względu na to, czy dziecko rozpocznie swoją przygodę z przebywaniem w grupie rówieśników na poziomie żłobka, przedszkola, czy szkoły, będzie musiało swoje odchorować. Tak właśnie skonstruowany jest system immunologiczny człowieka, że odporność nabywamy poprzez przechodzenie kolejnych chorób i przeziębień. Oczywiście, że łatwiej jest przechodzić przez choroby z dzieckiem starszym, które rozumie już dużo więcej i można mu wytłumaczyć, że wyzdrowieje jeżeli weźmie lekarstwo, jednak nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie i tak nas to dopadnie. Żłobek w tej kwestii niczego nie zmienia.

Po okresie adaptacji nie ma już problemów

MIT

Cały okres, w którym dziecko chodzi do żłobka, to jeden wielki rollercoaster wzlotów i upadków. Oczywiście, że najgorsze będą początki, kiedy dziecko jest kompletnie zdezorientowane, ponieważ wyrywa się je spod bezpiecznych skrzydeł mamusi i domowego gniazda i przenosi pod opiekę obcych osób, w obce miejsce. Jednak nawet kiedy już wydaje nam się, że maluch zaakceptował nową sytuację, kiedy mamy już za sobą wiele przepłakanych (nieraz i przez bąbla, i przez mamę) poranków, kiedy wygląda na to, że już zawsze poranna żłobkowa rutyna będzie się opierała na zasadzie „wejdź, zdejmij kurtkę, załóż kapcie, zrób papa”, to okazuje się, że nagle przychodzi kryzys. U nas tak było i po obserwacji kolegów Ignasia wnoszę, że nasz przypadek nie był odosobniony. Zasada jest prosta: dziecko, tak jak i dorosły, ma prawo do gorszych dni, tygodnia, ba, nawet miesięcy. Trzeba to przeczekać, nie ma na to innej rady.

Prywatny żłobek jest lepszy od państwowego

MIT

Nie miałabym czystego sumienia gdybym napisała, że którykolwiek z nich jest lepszy, czy gorszy. Każdy ma swoja plusy. W żłobku prywatnym grupa będzie mniej liczna, a wyposażenie często będzie nowsze i ładniejsze niż w żłobku państwowym. Jednak za tym drugim przemawia fakt zwiększonych kontroli, norm i standardów, do których się musi stosować, jak również cena. Dla przykładu, w mojej okolicy koszt prywatnego żłobka to około 1400 zł bez względu na to, czy dziecko chodzi, czy nie chodzi. Za żłobek państwowy płaciłam 400 zł w miesiącach, kiedy Ignaś bite cztery tygodnie w nim przebywał. Jednak bywały i miesiące, kiedy chodził kilka dni i wtedy opłata potrafiła wynosić 50 zł. Dla mnie to jest odczuwalna różnica.

Dziecko, które nie je w domu, w żłobku będzie chodziło cały dzień głodne

MIT

Ten mit zostawiłam sobie na koniec, bo dotyczy bodaj największego szoku, którego doznałam w momencie, kiedy moje dziecko poszło do żłobka. Ignaśko, który w domu jadł dość słabo, z naciskiem na dość, w żłobku stał się chodzącym przewodem pokarmowym (uścisk dłoni i mój szacunek dla osoby, która zgadnie z jakiego filmu jest to cytat!). Przez okrągły rok słyszałam, że różne bywają z nim problemy, ale najważniejsze są dwie rzeczy: ładnie je i śpi. Anioł, nie dziecko! Tym samym rozwiewam wątpliwości wszystkich rodziców niejadków: w żłobku wasze dziecko na pewno sobie nie pozwoli na zginięcie z głodu. Tam panują kompletnie inne reguły gry niż w domu.

Zdaję sobie sprawę, że dostając żłobek państwowy dla jedynaka złapałam pana Boga za nogi, ale właśnie dzięki temu złapaniu mogę dziś dać nadzieję innym rodzicom na to, że jest to możliwe, a taki żłobek wcale nie jest straszny. Wręcz przeciwnie, jest wspaniałym miejscem, w którym dziecko pięknie się rozwija i nawiązuje pierwsze relacje z innymi małymi ludźmi. 

A jakie są wasze doświadczenia ze żłobkiem?

Przeczytaj też:

Adaptacja w żłobku - tydzień drugi

Adaptacja w żłobku – tydzień drugi

Adaptacja w żłobku - tydzień pierwszy

Adaptacja w żłobku – tydzień pierwszy




Ojciec, tata, tatuś

Untitled design (28)

Kiedy dowiaduje się, że jego partnerka jest w ciąży, szaleje z radości. Kiedy okazuje się, że to syn, obala butelkę wina (trochę smuteczek, że robi to sam). Przez całą ciążę dba, martwi się, przeżywa. Jest na każdej wizycie lekarskiej. Bez niego nie wyobrażam sobie życia. Chcecie? Opowiem Wam dziś o ojcu mojego dziecka.

W moim rodzinnym domu nie było tematów tabu. Mogłam pytać o wszystko i zawsze otrzymywałam odpowiedź. Zawsze byłam blisko związana z rodzicami, a świat i jego funkcjonowanie objaśniał mi właśnie tata. Widziałam jednak, że u moich koleżanek nie było tak samo. Tym bardziej, już jako osobie dorosłej, zawsze leżało mi na sercu, żeby przyszły tata mojego dziecka był chociaż trochę podobny do mojego.

Nikt nie jest ideałem, każdy ma lepsze i gorsze dni, ale ważne w tym wszystkim, żeby się znać i wiedzieć o co chodzi, kiedy przychodzi burza. Akceptować wady, chwalić zalety. W dzisiejszych czasach narzeka się na mężczyzn i wrzuca ich do jednego worka stereotypów. Mówi się, że ojcowie się nie angażują, nic nie robią w domu, że matki nie mają przez nich czasu dla siebie, a przecież to nie prawda! Nie u nas i mam nadzieję, że u Was też nie. Uważam, że brakuje głosów podkreślających wagę roli ojca i chwalących go za cały jego wkład w wychowanie i opiekę nad żoną i dzieckiem.

Co robi w domu mój mąż? Wszystko. Nie żartuję. Nie ma takiej rzeczy, z którą by sobie nie poradził. Od samego początku, jak tylko Ignaś pojawił się na świecie, miałam pewność, że mogę ich we dwóch zostawić i poradzą sobie lepiej niż ja. Kiedy zdarza mi się wyjść na cały dzień z domu, po powrocie zastaję czyste i najedzone dziecko, zadowolonego męża i lśniące mieszkanie, czystsze niż przed wyjściem.

Nie muszę tego mówić, bo wydaje mi się to oczywiste, ale może nie jest takie dla wszystkich: tata kąpie Ignasia co wieczór od samego początku, do mojego powrotu do pracy ani razu jeszcze nie zrobiłam tego sama. Kiedy tylko może, urywa się wcześniej z pracy żeby zawieźć nas do lekarza lub odebrać małego ze żłobka, a zwolnieniami na dziecko dzielimy się po połowie.

To on pilnuje domowych finansów, to on naprawia wszystko i konstruuje przeróżne ułatwienia. Wieczór w wieczór i noc w noc potrafi ślęczeć nad własnoręcznej roboty olbrzymią zabawką dla synka, bo chce sprawić mu radość. Jestem pod wrażeniem tego, ile potrafi i ile umie, i jak bardzo chce to wszystko przekazać temu dwuletniemu brzdącowi.

A nasze wieczory? Jestem zazdrosna, bo Ignaś zapomina o mnie w sekundzie, kiedy tata wraca z pracy do domu. Przytula się do niego, rozmawia z nim, wisi na nim, bawi się z nim. To ich wspólny czas i staram się nie wtrącać. Cieszę się, kiedy widzę, jaka bliskość ich łączy i wiem, że ta więź zaowocuje na resztę życia dla nich obu.

W dzisiejszych czasach, kiedy rola ojca zyskuje coraz bardziej na znaczeniu, warto ją podkreślać. To ojciec stanowi dla dziecka silny autorytet, to on wyznacza granice, to on potrafi być stanowczy będąc jednocześnie w pełni obecnym w życiu dziecka, wspierając je, pokazując mu świat i hierarchię wartości, okazując mu czułość i tłumacząc co jest czym we wszystkim, co nas otacza. To my, matki, musimy się martwić, że kiedyś nasze dziecko powie, że ma silniejszą więź z ojcem, bo jego zaangażowanie sprawiło, że się wycofałyśmy. Właśnie to zaangażowanie jest dla mnie motywacją, żeby nie odpuszczać, żeby tak samo starać się o względy mojego dziecka, których nie biorę za pewnik. Nie uważam, że są mi dane raz na zawsze, bezwarunkowo. I cieszę się, że mam w tym wsparcie ojca mojego dziecka, że tą drogą idziemy równym krokiem. Bo przed nami jeszcze długi maraton.

 




Moje dziecko – moje lustro

Untitled design (27)

Kiedyś w teorii wiedziałam wszystko, bo przecież ciężarne i bezdzietni uważają, że w temacie dzieci pozjadali wszystkie rozumy. Też taka byłam. Wiedziałam, że dziecko odziedziczy moje geny, a przynajmniej ich część. Że ja jako rodzic będę dla niego przykładem. Że niczym w amerykańskim filmie akcji wszystko, co powiem, będzie mogło być wykorzystane przeciwko mnie. Ale kiedy urodził się mój synek i na żywo zobaczyłam, że ma moje palce u nóg i rąk, że ma twarz i włosy swojego taty, że tak samo jak ja jest ostrożny, a na traktor mówi kakuk, wszystkie te banały się skonkretyzowały i dotarły do mnie ze zdwojoną mocą.

Dziś, po ponad dwóch latach, z każdym dniem coraz mocniej przekonuję się o tym, że każdy mój gest, każde moje słowo, każdy mój błąd, a przecież robię ich całą masę, odbije się w moim dziecku jak w lustrze, jak w tafli wody. Gdzie ja, tam on. Moja emocja – jego emocja.

Nie ma mnie – nie ma jego

Zawsze kiedy wracam później, kiedy dużo pracuję, kiedy wyjeżdżam, a Ignaś spędza czas z tatą i babcią czuję, że oddala się ode mnie. Mnie nie ma fizycznie, a on emocjonalnie jest ode mnie o kilometry świetlne. Czuję to, kiedy wracam. Nie chce się przytulić, nie chce, żebym go przebrała, zamyka mi drzwi przed nosem, obraża się. To boli, bo jako matka muszę chodzić na kompromisy pomiędzy miłością do dziecka, a pracą i zainteresowaniami. Każda nieobecność to potem tygodnie i miesiące wspólnego wysiłku, jego i mojego, żeby to odrobić, płaczu, nerwów i często niepotrzebnego krzyku. Żeby znowu przytulenie i buziak nie były wymuszone, żeby cały nasz wieczorny rytuał – kolacja, kąpiel, bajka – należał tylko do nas, żeby znowu wspólne chwile nie były trudne. Moja nieobecność odbija się w moim dziecku i na moim dziecku. Wiem to i cierpię, a jednocześnie nie umiem inaczej. Czy to czyni ze mnie gorszą matkę? A może jednak dzięki temu kiedyś pokażę mu, że warto robić w życiu coś więcej, wnosić wartość dodaną gdzieś jeszcze poza najbliższym otoczeniem, mieć pasje i zainteresowania? Chciałabym, żeby tak to widział, ale póki co staram się być sobą, być obecna tam, gdzie chcę i powinnam być obecna, i nie oszaleć.

Moje nerwy – jego nerwy

Pozostając w temacie szaleństwa, wiem też doskonale, że moje dziecko ZAWSZE odbije moje nerwy. Każde podniesienie głosu, każdy nerwowy ruch, każde zniecierpliwienie momentalnie przeradza się w jego reakcję. Dziecko chłonie jak gąbka dosłownie wszystko, a często są to zwykłe reakcje łańcuchowe. Ja nie rozumiem jego potrzeby lub zachowania, on się irytuje. Kiedy się irytuje, ciężko mu cokolwiek wytłumaczyć. Kiedy nie umiem wytłumaczyć, zaczyna we mnie wzbierać fala zdenerwowania. Ja się denerwuję – on się denerwuje jeszcze bardziej. Stop. Powinniśmy się zatrzymać tu, albo dużo wcześniej. I nie oboje, tylko ja powinnam się zatrzymać, bo on ma tylko dwa lata. Próbuję to sobie wytłumaczyć, liczyć do dziesięciu, pięćdziesięciu lub stu, nie zawsze pomaga. Ale krzyk też nie pomaga. Skąd wiem? Sprawdziłam. Totalny absurd.

On płacze – ja płaczę

Od ponad dwóch lat ja i on płaczemy bardzo dużo. Kiedy był malusieńki i płakał z niezrozumiałych powodów, ja płakałam razem z nim. Kiedy był zmęczony i płakał, ja też płakałam ze zmęczenia. On łzami komunikował, że coś jest nie tak, mnie łzy oczyszczały i pozwalały dojść do siebie. Do dzisiaj płaczę dużo i często, chociaż już dużo rzadziej niż jeszcze rok temu. Płaczę ze zmęczenia, ze smutku, z rozczarowania samą sobą, ze wzruszenia. Płaczę, kiedy oglądam jego zdjęcia z okresu niemowlęcego, kiedy przypominam sobie moją walkę i zdaję sobie sprawę jak wiele jeszcze nauki i walki przede mną. Wiem, że być może powinnam mówić, że macierzyństwo jest dla mnie łatwe i piękne, bo często tak jest. Ale bywa też trudne i brzydkie, a ja nie jestem mamusią z reklamy mleka modyfikowanego. Więc owszem – denerwuję się i płaczę, a moje dziecko mi wtóruje. Czy dzięki temu coś tracimy? Łudzę się, że nie. Uczymy się emocji.

Ja się śmieję – on się śmieje

Ale, mój Boże, zgrzeszyłabym mówiąc, że to tylko lustro w jedną stronę. Przecież moje dziecko jest najcudowniejsze na świecie! Wasze też? To się dobrze składa! Moja radość jest jego radością i odwrotnie. Łaskoczę go, a on wchodzi mi na głowę. Powiem coś, jakieś dziwne, nieznane mu słowo, a on pęka ze śmiechu, a ja razem z nim. „Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat” – znacie to? No pewnie. Dobry, stary Korczak oczywiście miał rację. Kocham ten dziecięcy, nieskrępowany chichot z niczego, ten śmiech do rozpuku, bez granic i bez powodu. Cholera, najśmieszniejsze jest to, że płaczę, kiedy to piszę, głupia ja. Bo przecież powinnam się śmiać! I już teraz wiem, że za kilka – kilkanaście lat to właśnie tego najbardziej mi będzie brakować. Ale z drugiej strony – może jeszcze nieraz się razem pośmiejemy? Trzymam za to kciuki!

Mój spokój – jego spokój

I wreszcie prawda do obrzydliwości uniwersalna. My, rodzice, wszyscy ją znamy. Inna sprawa, że nie zawsze stosujemy, ale tym, co stoi nam do niej na przeszkodzie, jesteśmy my sami. Czyli tak naprawdę coś nie do przeskoczenia. Spokój generuje spokój. Cierpliwość generuje cierpliwość. Twoje lustro odbija to, co w danej chwili masz na twarzy i w sobie. Uwielbiam te chwile satysfakcji, kiedy spokojem udaje mi się osiągnąć szybkie uśpienie małego, przezwyciężenie jego zdenerwowania i wspólnego braku zrozumienia. Jestem zwycięzcą kiedy umiem sobie wytłumaczyć, że to tylko dziecko, że widzi świat inaczej niż ja, że to ja jestem dla niego przykładem. Nie zawsze mi to wychodzi, bardzo dużo czasu straciłam na denerwowaniu się i patrzeniu, jak moje nerwy niszczą naszą relację. Ale jednocześnie wyciągam wnioski i uczę się, z każdym dniem coraz lepiej opanowuję trudną sztukę spokoju.

I codziennie patrzę w najdroższe lustro świata, ale ani przez moment nie żałuję, że tyle w nie zainwestowałam.




Jak przetrwać z dzieckiem w szpitalu

Untitled design (26)

Był taki czas, że dość niespodziewanie zdrowie mojego synka zaczęło wymagać hospitalizacji. W związku z tym spędziliśmy we dwójkę tydzień na oddziale pediatrycznym w szpitalu na ul. Niekłańskiej w Warszawie i, ku mojemu naiwnemu zdziwieniu, wyszliśmy stamtąd w zasadzie z taką samą wiedzą i stanem zdrowia, z jakim tam weszliśmy.

Po kilku dniach od powrotu do domu cała nasza rodzina nadal miała problemy z powrotem do codzienności i normalności, bo, jak wiadomo, takie przeprawy nie należą do przyjemnych. Dziś na podstawie moich doświadczeń chciałabym przedstawić mały poradnik, który pomoże takim kompletnie zielonym jak ja (przed wizytą) przeżyć szpital dziecięcy i wyjść z niego (prawie) bez szwanku.

1. Asertywność przede wszystkim

Trzeba się nauczyć bić o swoje, domagać wyjaśnień, badań, informacji. Osoby z natury asertywne mają w tym miejscu dużą przewagę. Osoby mniej pewne siebie muszą się tego nauczyć. Plus jest taki, że matkom często włącza się w takich sytuacjach tryb lwicy – zrobią wszystko, aby ochronić swoje małe, posuwając się wręcz do ataku.
A dosłownie? Mówię o takich sytuacjach, w których lekarze nie przekazują pielęgniarkom i sobie nawzajem odpowiednich informacji, dziecko jest leczone nieefektywnie, z badań nic nie wynika albo lekarz mówi do was takim medycznym bełkotem, że po rozmowie z nim jedyne, co odczuwacie, to ból brzucha. Ja tak miałam. Udało mi się skonfrontować z lekarką prowadzącą raz jeden jedyny, co przyniosło krótkotrwały skutek, a potem już nie miałam siły i na szczęście pomogli mi mój mąż i mama. Warto mieć w odwodzie taką właśnie asertywną osobę, która w razie czego zadziała za was. Bo część niestety bywa tak, że szpital zamiast leczyć, osłabia.

2. Osoby bliskie. W dużych ilościach.

Mąż, mama, rodzeństwo, koleżanka, ktokolwiek. Wsparcie psychiczne to jedno, ale dobrze mieć kogoś, kto zrobi wam zakupy, coś do jedzenia, co będzie miało ciut lepszy smak i ilość niż legendarny szpitalny wikt, przypilnuje waszego brzdąca żebyście spokojnie mogły (lub mogli) wziąć w tym czasie kąpiel lub wyjść na chwilę ze szpitala odetchnąć mniej lub bardziej świeżym powietrzem i zobaczyć, że gdzieś na zewnątrz wciąż istnieje prawdziwy świat. Regulamin szpitala (i mam nadzieję, że wszędzie tak jest) nie nakazuje, aby jedyną osobą opiekującą się dzieckiem była matka. Rodzić może wyznaczyć kogokolwiek. A więc do dzieła! Warto czasem wyjść, a ja miałam ten komfort, że mogłam to zrobić codziennie i bardzo mnie to ratowało. Polecam!

3. Tak dużo komfortu, na ile możesz sobie pozwolić

Brzmi dziwnie, ale szpitale w Polsce poza krzesełkiem przy łóżku dziecka nie oferują rodzicowi dosłownie nic. Proszę o wyprowadzenie z błędu jeżeli w którymkolwiek mieście jest jakaś bardziej hojna placówka. W obliczu takich warunków należy sobie zorganizować życie tak, aby było jak najmniej uciążliwe. Spania na podłodze i siedzenia przez cały dzień na twardym zydelku pomoże nam uniknąć na przykład składany na trzy materac (można z niego zrobić coś à la fotel). Poza materacem życie ratował mi również termos, torba termiczna, własny kubek i sztućce, wygodne ubrania i buty, poszewka na poduszkę uszyta z koszuli męża i telefon z internetem. Dla was to może być cokolwiek innego i nie wahajcie się wziąć tego ze sobą, bo może się okazać, że właśnie ta jedna jedyna rzecz poprawiła wam humor w najczarniejszych momentach.

4. Dystans, cierpliwość i wyrozumiałość

Do własnego dziecka owszem, ale przede wszystkim do cudzych, i to w dawce dwa lub trzy razy większej niż na co dzień. Serio. Rzadko się zdarza pojedyncza sala, ja byłam na trzyosobowej. I, jak (nomen omen) pragnę zdrowia, nic mi tak w życiu nie pomogło docenić własnego dziecka, jak przebywanie z cudzymi, i to w tak trudnych warunkach.
Kiedy do dyspozycji masz jeden mały pokój i krótki korytarz, nagle okazuje się, że nie bardzo jest gdzie uciec w poszukiwaniu chwili spokoju. Najtrudniejsze są wieczory, bo każde dziecko ma inny rytuał i godziny zasypiania, a najtrudniej będzie miało to, które normalnie zasypia najwcześniej (czyli moje!). Kiedy z dnia na dzień wieczór wygląda coraz gorzej, może nas uratować tylko spokój i poczucie humoru. Czasem można, a nawet trzeba się wypłakać, to bardzo oczyszczające.
W szpitalu przy małym dziecku potrzebna jest ogromna wewnętrzna siła i energia, ale nie pytajcie mnie w jaki sposób się w nie zaopatrzyć, bo do dzisiaj się nie nauczyłam. Są chwile lepsze i gorsze. Na te gorsze trzeba się uzbroić w cały arsenał potęgi i mocy. Te lepsze, kiedy wasze dziecko pięknie się śmieje i bawi, spokojnie siedzi w swoim łóżeczku lub po prostu ładnie je, przygotują was na te gorsze. Trzeba się nauczyć ładować baterie, a potem rozsądnie tym zapasem gospodarować. Wiem, łatwo powiedzieć.

Podsumowując, nasza batalia jeszcze się nie skończyła, ale mam ogromną nadzieję, że nie trafimy już na tak długo do szpitala. Bo, jak mawia stare porzekadło, żeby chorować w Polsce, trzeba mieć zdrowie.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




5 rzeczy, które miałam robić inaczej niż moja mama

Untitled design (22)

Pół życia obiecywałam sobie, że będę inna. Że nie wejdę w te same schematy, nie pójdę tymi samymi ścieżkami, że podbiję świat w zupełnie inny sposób. Jak bardzo się myliłam! Wszystkie moje obietnice rozeszły się po kościach i dzisiaj łapię się na tym, jak bardzo jestem podobna do mojej mamy. Na pięć różnych sposobów.

1. Tłukę schabowe i lepię mielone

Miałam być wielką szefową kuchni, próbować wszystkich smaków świata trzymając się z dala od polskich niedzielnych obiadków. Miałam podbijać master chefy i codziennie próbować nowych przepisów, bo przecież nie będę powielała stereotypów mojej babci i mamy. Skutek jest taki, że tłukę te schabowe, lepię te mielone, gotuję ten rosół, a potem z przyjemnością patrzę jak mojemu mężowi trzęsą się uszy, kiedy te wszystkie klasyki zajada. I bądź tu człowieku odkrywczy…

2. Nie rozpieszczam mojego dziecka

W dzieciństwie, kiedy rodzice nie pozwalali mi na wszystko i nie kupowali wszystkich zachcianek, obiecywałam sobie w duchu, że ja swojemu dziecku pozwolę na każdą głupotę, będę na każde jego skinienie, kupię mu każdą zabawkę jaką tylko zachce… Podsumuję to tak: Ha ha ha ha HA HA HA!!! Tak mogło pomyśleć tylko dziecko. Jakże niewinne i urocze były te plany, pełne dziecięcej fantazji. Nie pamiętam czego konkretnie dotyczyły, ale pamiętam, że wielokrotnie powtarzałam sobie w głowie te przysięgi. I co? Dzisiaj w sklepie jestem stanowcza, potrafię powiedzieć „nie” kiedy trzeba, wyznaczam granice i nie zgadzam się na wszystko. Chociaż może świat byłby odrobinę lepszy, gdybyśmy jako dorośli zachowali chociaż część tej dziecięcej beztroski.

3. Nie mam domu jak z żurnala

Kiedy mieszkając jeszcze z rodzicami patrzyłam na kompletowaną przez lata zastawę mojej mamy składającą się z garnków z niedopasowanymi przykrywkami, sztućców i talerzy z różnych kompletów i różnych innych elementów kuchni i domu niekoniecznie pasujących do siebie jak od linijki, przysięgałam sobie, że u mnie będzie inaczej. Że nie przyjmę żadnych darów, że każdy element będzie moją świadomą decyzją, wszystko będzie od kompletu i według jednego klucza. Dziś rozumiem, że ta różnorodność tworzy klimat i atmosferę domu, że nie zawsze da się jej uniknąć i że nie da się przed nią do końca obronić. Co prawda szklanki w ukryciu przed mężem systematycznie wytłukuję dążąc do szklankowego absolutu, który będzie polegał na zakupie tych moich wymarzonych, ale na razie żyję z tymi, które napłynęły do mnie z przeróżnych źródeł. I co, da się? Da się.

4. Nie chodzę na obcasach

Jako mała dziewczynka mierzyłam nieliczne buty na obcasie mojej babci pamiętające jeszcze czasy dawnej świetności, i patrzyłam ze zdziwieniem na moją mamę, która, mając 180 cm wzrostu, nigdy takowych nawet nie posiadała. Mówiłam sobie wtedy, że ja będę w butach na obcasach chodzić codziennie, że będą moją drugą skórą. I owszem, do zajścia w ciążę nawet się starałam, dość często biegałam w obcasach na co dzień i od święta. Jednak wraz z narodzinami Ignasia całkowicie zamieniłam się pod tym względem w moją mamę. Prawda jest taka, że zaprowadzając synka rano do żłobka i mając często dużo do załatwienia z dzieckiem pod pachą lub bez, przedkładam wygodę nad smukłą łydkę. A szpilki zakładam od święta i po cichu liczę, że wrócą jeszcze czasy ich świetności.

5. Miałam nie uczyć

Będąc dzieckiem nauczycielskim bardzo długo wzdrygałam się na samą myśl o zawodzie mojej mamy. Nauczyciel. Matematyki. Groza i przerażenie! Do dzisiaj pamiętam moment, w którym w pełni dotarła do mnie powaga tej sytuacji, kiedy straumatyzowana koleżanka z klasy w liceum zadzwoniła do mnie w ferie zimowe, a moja mam z przyzwyczajenia odebrała telefon słowami „Szkoła, słucham?”. Nawet jeszcze idąc na studia językowe planowałam, że zrobią one ze mnie przede wszystkim tłumacza, a nauczyciela tylko przy okazji. Skończyło się na tym, że przeznaczenie dopadło mnie ze zdwojoną siłą, kiedy przez całe studia dawałam korepetycje i nie tylko to polubiłam, ale przede wszystkim odnalazłam się w tym i widziałam w tym swoją przyszłość. Szkoda, że żyjemy w kraju, w którym tak trudno się z nauczania utrzymać, bo byłaby to kolejna ścieżka mojej mamy, którą chętnie bym poszła.

Przytulcie swoje mamy, zastanówcie się co wspaniałego wy robicie tak jak one i podziękujcie im za to, bo to one uczyniły z was kobiety, którymi dzisiaj jesteście. Dziękuję, Mamo!

13062122_1771735209730259_7569264319976848314_n

„Prędzej czy później wszyscy cytujemy nasze mamy.”