1

7 trików jak wykończyć, żeby się nie wykończyć

Przychodzi ten moment: wiążesz się z kimś, postanawiacie razem zamieszkać. Bierzecie ślub, kupujecie mieszkanie, być może je wynajmujecie. Pewnie myślicie o dziecku? Kiedyś się pojawi, ale póki co jakoś kompletnie nie wizualizujecie go w swojej wspólnej przestrzeni. Wijecie wasze gniazdko dla dwojga. Co tu dużo kryć: wybitnie dla dwojga. Jeszcze o tym nie wiecie, ale nie jesteście w stanie przygotować się na tajfun, który przejdzie przez waszą wychuchaną przestrzeń wraz z narodzinami pierworodnego. A może wolicie się chociaż minimalnie przed nim ustrzec? Poniżej kilka wynikających z moich doświadczeń porad jak sprawić, żeby wykańczanie mieszkania nie wykończyło was rączkami siejącego chaos i zniszczenie kochanego szkraba.

1. Prysznic

Oboje lubicie brać prysznic, nie lubicie się długo moczyć? Nie ma problemu, droga wolna! Nic was nie powstrzymuje, poza jednym szczegółem: głębokość brodzika. Wierzcie mi, bardzo, ale to bardzo ułatwicie sobie żywot montując brodzik głębszy niż taki całkowicie płytki.  Dlaczego? Ano każde dziecko lubi się pluskać i trochę czasu minie zanim przywyknie do kąpieli na stojąco. Bardzo możliwe też, że polewanie strumieniem prysznica będzie je przerażać. A tak, wilk syty i owca cała.

2. Szafki w kuchni

Drażliwy temat. Nic bardziej pewnego jak to, że brzdąc, zwabiony kuchennymi pobrzdąkiwaniami i zapachami, będzie chciał towarzyszyć mamie lub tacie w procesie gotowania. Co zrobi w tym czasie? Wypalcuje elegancko czyste szafeczki. Co was uratuje? Mycie ich myjką parową i polerowanie mikrofibrą co drugi dzień lub montaż matowych frontów. Czy mam argumentować dalej?
Warto również pomyśleć o montażu piekarnika na wysokości wzroku i rąk osoby dorosłej. Bardzo ułatwia życie.

3. Półki na książki

Macie dużo książek. Chwali się. Warto jednak pamiętać, że kiedyś cenne woluminy staną się obiektem pokus małych, zwinnych paluszków. Jakby tych tomów nie ułożyć, nie ścisnąć, nie obstawić, młody odkrywca zawsze do nich dotrze. Pół biedy jak pogniecie, to będzie dla was dobrodziejstwo losu. Z podartą książka już niewiele da się zrobić. Moja rada? Zamontujcie półki na książki powyżej półtora metra od ziemi. Zyskacie kolejnych kilka cennych chwil spokoju.

4. Szafka pod telewizorem

Szafkę pod telewizorem ciężko jest umieścić pod sufitem. Mimo że ślicznie wyglądają bibeloty, ozdobne świeczuszki i inne gadżety ozdabiające nam salon, warto rozważyć szafkę zamykaną na drzwiczki, które kiedyś w przyszłości będzie można zabezpieczyć zatrzaskami z Ikei. Cóż, dość ciężko jest zabezpieczyć coś, co jest w zasadzie otwartą przestrzenią. A czym mniej upierdliwych chwil, tym lepiej, prawda?

5. Klamki

Klamka zwykle znajduje się na wysokości trochę ponad metra od ziemi, czyli takiej, jak głowa juniora  w wieku około pięciu lat. Wspaniały wiek, tyle niespożytej energii! Biega, skacze, uderza głową!… Auuu.

6. Sypialnia rodziców i pokój dziecięcy

Powiedzmy, że w waszym mieszkaniu znajdują się dwa pokoje do zagospodarowania na sypialnię i (kiedyś) pokój dziecięcy. Z reguły odbywa się to tak: Nasze łóżko jest duże, zróbmy sypialnię w większym pokoju, w mniejszym i tak na razie będzie graciarnia / komputerownia / suszarnia. Błąd! Wasze łóżko nie zajmie z czasem więcej miejsca. A potrzeba powierzchni do zabawy wzrośnie wraz z wiekiem i rozwojem waszego dziecka. Proponuję już na starcie dać młodemu, niepokornemu duchowi więcej miejsca na twórcze odkrywanie świata. A wy w swojej sypialni będziecie tylko spać. Oby chociaż to…

7. Sprzęty

Dwa dość ważne sprzęty – telewizor i pralka. Dużo już pisałam o potrzebach i charakterze dziecka, więc się streszczę. Telewizor zawieście wysoko. Podziękujecie mi za to, kiedy zobaczycie jakim zainteresowaniem darzy go wasz ciekawski stworek u znajomych, kiedy ma go na wysokości swojego wzroku i rączek.
Pralkę kupcie dużą, minimum 6 kg, ale lepiej więcej, plus dwie rozkładane suszarki. Chyba nie muszę mówić po co?

Na koniec mam dla was jeszcze poradnikowy bonus: jeżeli macie taką możliwość, kupcie lub wynajmijcie mieszkanie z miejscem na gabinet lub biuro, ewentualnie takie, w którym będzie wystarczająco duża sypialnia na biurko z komputerem. Komputer w salonie? Może jeszcze na podłodze? Niech pomyślę…

 




Kubek Lovi 360° – nasza recenzja

Niewiele pamiętamy z lekcji matematyki. Tangens, cotangens, całki, różniczki… A tak, wyniczek odejmowanka. Ale chyba nie ma takich osób, które nie wiedziałyby ile to jest 360 stopni. Okręcamy się dookoła własnej osi i to jest zwrot o 360 stopni. Dlatego kubek, z którego dziecko może pić przykładając buzię wzdłuż całego brzegu, firma Lovi ochrzciła właśnie „360°”.

Czym chwali się producent?

Picie jak ze szklanki, ale bez rozlewania.

Kubek LOVI 360°ułatwia przechodzenie od ssania płynu z kubka treningowego i kubka niekapka do picia ze szklanki. Dzięki innowacyjnemu systemowi uszczelniania przyzwyczaja dziecko do naturalnego sposobu picia (jak z otwartego kubka), ale bez rozlewania. Posiada opatentowaną ochronę przed bakteriami.

Cechy kubka LOVI 360°:

  • picie jak ze szklanki
  • ochrona przed rozlewaniem
  • antybakteryjność
Nakrętka 360° umożliwia zassanie płynu z każdego miejsca wokół krawędzi. Posiada ochronę antybakteryjną.
Innowacyjny system uszczelniania
Łatwy do umycia, umożliwia picie bez rozlewania, ale celowo nie jest niekapkiem (przy silnym potrząśnięciu lub upadku wydobywają się krople płynu) – uczy dziecko kontroli ruchów i przygotowuje do picia  z otwartego kubka. Uszczelka do kubka jest również sprzedawana osobno.
Profilowane, antypoślizgowe uchwyty dostosowane są do małych rączek dziecka, posiadają gumowaną antypoślizgową powłokę.
Ochrona antybakteryjna SteriTouch wykorzystuje naturalne, antybakteryjne właściwości srebra i pozwala na zredukowanie populacji bakterii, aż do 99,99% w ciągu 24 godzin.
Kapsel chroni nakrętkę kubka przed zabrudzeniem.
Kompatybilna nakrętka może być stosowana wymiennie z nakrętką kubka Hot&Cold Friends.
Stabilna podstawa Poszerzona i pokryta dodatkową warstwą gumy (w kubkach mini i junior).

A co myślimy na ten temat ja i moje dziecko?

Kubek nie od razu przypadł Ignasiowi do gustu. Niekapków nie lubił nigdy, więc do tej pory pił z bidonu i to była jego ulubiona forma przyswajania płynów. Przyzwyczajony do tego, że czasami dajemy mu spróbować się napić ze zwykłego kubka nie wiedział, że trzeba ssać, jednak po dłuższej chwili załapał klimat.
Kubek wykonany jest z miłego w dotyku, ale nie śliskiego plastiku, powierzchnia jest lekko chropowata. Wersja retro, którą ma mój synek, ozdobiona jest melonikiem i wąsami, ma też moim zdaniem przyjemniejszą dla oka kolorystykę, w przeciwieństwie do krzykliwych kolorów klasycznej wersji. Właśnie zorientowałam się, że gdzieś musiała mi umknąć podstawka, ponieważ nasza wersja jej nie posiada, ale myślę, że ponad roczne dziecko świetnie już sobie bez niej poradzi.
Dużą zaletą kubka jest fakt, iż dziecko może z niego pić zarówno na stojąco, jak i na leżąco, co pozwala mi powoli wyeliminować butelkę ze smoczkiem z codziennego użytku.
Wady odkryłam na razie dwie – uchwyty są niestety na tyle małe, że Ignaś woli złapać kubek oburącz nie używając do tego uchwytów.
Druga sprawa to wylewanie picia. Producent twierdzi, iż jest ono celowe, jednak zawartość kubka pozostawionego bez nadzoru rodzica może się bardzo szybko znaleźć na stole lub podłodze.
Podsumowując, kubek na pewno spełni swoją rolę i przygotuje moje dziecko na picie z „dorosłej” szklanki. Czy jest do tego niezbędny? Wydaje mi się, że nie do końca. Ale tak ładnie wygląda kiedy gdzieś z nim wychodzimy! 🙂

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Matka – trzydziestolatka, czyli jak leczyłam swój styl

Będąc wielkim pociążowym wielorybem i odkrywszy u Marysi, że istnieje ktoś tak wspaniały jak Style Doctor, zakrzyknęłam do mojego męża i rodziców, że ja na trzydziestkę nie chcę nic innego jak tylko środki do szaleństwa na rzecz wymiany zawartości mojej szafy.

Urodziny przyszły, obiecany prezent otrzymałam i niezwłocznie zapisałam się na przegląd szafy z Kaliną.

Jak zrewolucjonizowałam mój styl ubierania

1. Przegląd szafy

Moja szafa… No cóż, niewiele dobrego dało się o niej powiedzieć. Wystarczy nadmienić, że przez ostatnie dwa lata nie kupiłam sobie z ciuchów praktycznie nic poza kilkoma t-shirtami na wakacje i dresem po domu, a kilka miesięcy temu trzy czwarte szafy osobiście i bez zbędnych sentymentów w trzech wielkich worach wywaliłam na śmietnik.
Okazało się, że zadziałałam sama na swoją korzyść. Kalina określiła mój typ kolorystyczny (zimne lato) i moją sylwetkę jako typową klepsydrę, innymi słowy S, czyli szczupłą, wysoką, proporcjonalną (ramiona równe szerokości bioder), z pięknie zarysowaną talią. Co tu dużo kryć, laska ze mnie! No w każdym razie źle nie jest. Ale do rzeczy. Wiedząc na czym stoimy, zaczęłyśmy przeglądać moje ubrania. Wszystko co stare, zniszczone, co absolutnie wyszło z mody i w żaden sposób nie było uniwersalne, poszło do wora. Dzięki temu, że sama wcześniej to wszystko przejrzałam, poszło nam dość szybko. Najpierw buty (tylko trzy pary, tu odetchnęłam z wielką ulgą), potem kurtki i płaszcze (tu gorzej, bo wniwecz poszły… wszystkie), a na końcu ciuchy codzienne. Torebki na szczęście mam dwie duże, naprawdę dobre i nic z nimi nie trzeba było robić. Kalina skompletowała mi z tego wszystkiego kilka zestawów, z którego żadnego w życiu bym w ten sposób sama nie dobrała, mimo że doskonale do siebie pasowały. Ponadto dostałam nakaz wkładania koszul w spodnie i zawijania rękawów, co, jak widać poniżej, jest bardzo rozsądnym pomysłem (ten wór za mną to obraz zniszczeń, na który wyraziłam oficjalną zgodę!).

2. Dobranie bielizny

Zawartości mojej szafy zostało na tyle mało, że autentycznie nie wiedziałam w co się ubrać kiedy postanowiłyśmy, że od razu jedziemy na spontaniczne zakupy. To, o czym wiedziałam już wcześniej, okazało się być najprawdziwszą prawdą: żadne ubranie nie będzie dobrze wyglądało na kobiecie, która ma źle dobrany biustonosz. Mając to na uwadze, skierowałyśmy nasze pierwsze kroki do sprawdzonego już przez Kalinę na własnej skórze salonu z bielizną Satine, gdzie przesympatyczna właścicielka, profesjonalna brafitterka pani Monika, natychmiast określiła mój rozmiar i dobrała mi dwa fantastyczne biustonosze. Czasu i pieniędzy zabrało mi to naprawdę niewiele, a od razu zaczęłam lepiej się czuć we własnej skórze.
A to był dopiero początek.

 3. Zakup ubrań i okularów

Dalej było już tylko jeszcze milej. Nie będę się rozwodzić nad szczegółami konkretnych ubrań, które wybrała dla mnie Kalina, bo o tym zrobię oddzielny wpis opatrzony zdjęciami zestawów. Ten punkt to miejsce, w którym zamierzam rozpłynąć się nad kawałem solidnej, ciężkiej, a wręcz katorżniczej roboty, którą na takich zakupach wykonuje Kalina.
Po pierwsze, jako rasowa stylistka doskonale wie do jakich sklepów wejść tak, żeby dopasować się do budżetu klientki. Bez mrugnięcia okiem, niczym lew po klatce krąży wśród wieszaków dobierając najlepsze kroje i kolory. Mimo swojej drobnej postury cierpliwie nosi dziesiątki wieszaków, donosi do przymierzalni odpowiednie rozmiary, a w samej przymierzalni od razu na miejscu pokazuje jak łączyć ze sobą nowe ubrania. Nie jest przy tym nachalna. Bardzo umiejętnie, siłą perswazji przekonuje o tym, co dla Ciebie dobre, ale jeżeli w danym kroju czujesz się jak w trochę lepszym szlafroku lub jakbyś się przeniosła do czasów purytańskiej Ameryki, Kalina nie zmusi Cię do tego, w czym ewidentnie czujesz się źle.
Po drugie jeszcze raz napiszę tutaj to, co napisałam Kalinie po naszych zakupach. Takie zakupy to dla mnie dopiero początek, bo pozwalają one samodzielnie dobrać sobie kolory i fasony, wiedząc już gdzie i czego szukać. Dla mnie wcześniej była to wiedza tajemna i nieodgadniona, teraz już nie kręcę się po sklepie po omacku. Czuję się dużo bardziej pewna siebie i po prostu się sobie podobam, a powrót do pracy, który mam przed sobą, będzie dla mnie doskonałą okazją do tego, żeby przetestować wszystkie zestawy, które skomponowała mi Kalina.
Co więcej, sobota spędzona ze Style Doctor to jeden z najlepszych dni mojego życia i życzę sobie jeszcze wielu takich. Jako wisienka na torcie Kalina pomogła mi dobrać perfekcyjne oprawki okularów, które pokochałam miłością od pierwszego wejrzenia. Cierpliwie przymierzała ze mną kolejne sztuki w kolejnych salonach mówiąc co jest z nimi nie tak, aż w końcu, niczym przy wyborze sukni ślubnej, coś w nas obu podskoczyło na widok tych jedynych.
Myślę, że nie potrzeba już więcej słów. Kalina, jeszcze raz Ci bardzo dziękuję za drugie życie, które dałaś mi i mojej szafie!

 




Czy moje dziecko jest człowiekiem?

Nie lubimy kiedy ktoś z naszych znajomych publikuje w mediach społecznościowych nasze zdjęcie z imprezy w stanie wskazującym, z brzydkim wyrazem twarzy lub po prostu zdjęcie, na którym według nas wyglądamy niekorzystnie. Nie lubimy, kiedy nasze dane osobowe są wykorzystywane przez osobę postronną. Chronimy naszą prywatność i dbamy o swój wizerunek w sieci. Chcemy wypaść jak najkorzystniej w oczach innych ludzi i żenują nas sytuacje podobne do tej, kiedy przyprowadzamy świeżo poznaną dziewczynę / chłopaka do domu, a mama wyciąga wszystkie nasze zdjęcia z dzieciństwa.

Jako ludzie dorośli, w ogóle jako ludzie, chcemy w 100% decydować jakie fotografie naszej osoby trafią do sieci. Dlaczego więc uważamy, że nasze dzieci mogą tego nie chcieć? Dlaczego odbieramy im prawo do tej decyzji? Dlaczego nie szanujemy ich zdania, które kiedyś będą mogły wyrazić? A no właśnie chyba dlatego, że będąc słodkimi niemowlakami tego zdania wyrazić nie mogą. I w ten oto prosty sposób mamy całą ścianę na facebooku zalaną ślicznymi twarzyczkami (oby tylko!) cudnych bobasków, a kiedy spotykamy się z ich rodzicami nawet nie musimy wyrażać swojego zdumienia czy zachwytu nad tym, jak urosły i się zmieniły, bo przecież wszystko już widzieliśmy na sweet fociach.
Decyzja, którą odbieramy swoim dzieciom, to jedno. Drugie, to nasza wyobraźnia. Pozwolę sobie zacytować komentarz, który został dodany pod moim wpisem o dzieciach, które znikły.

Mam
znajomą, która wrzucała na fejsa zdjęcia swojego dziecka w kąpieli, na plaży. Jakiś rok temu odezwała się do niej kanadyjska policja, że
zdjęcia jej dziecka zostały zabezpieczone na komputerze jakiegoś
pedofila z Toronto. Trzeba być bardzo ostrożnym,
co się publikuje. W internecie nic nie ginie i zaczyna żyć własnym
życiem. Często ludzie tagują, gdzie są i co robią. Dzięki temu handlarze
dziećmi wiedza, gdzie jest szkoła, jaka jest rutyna, jak wygląda
nauczycielka, na kogo się powołać, etc. Sami podajemy informacje na
tacy.

Sami podajemy informacje na tacy. Czy nie uważasz, że Twoje dziecko jest śliczne? Jeżeli tak, to być może jest takie nie tylko dla Ciebie. Pokazujesz jego buzię, którą każdy może zobaczyć, na całym świecie. Mózg dęba staje, prawda? 
W internecie nic nie ginie. Boleśnie tego doświadczają osoby publiczne, których błędy młodości w postaci kompromitujących zdjęć raz na jakiś czas wyciągane są na światło dzienne w kolejnych hi-hi-ha-ha artykulikach na wszelkich pudelkach i pomponikach. Możemy się pośmiać, bo nas samych to nie dotyczy. Kiedy jednak ktoś z dziwnymi upodobaniami sięgnie po zdjęcia naszych dzieci, które osobiście mu udostępniliśmy, może być już trochę gorzej. A przecież całe rzesze nieświadomych niczego mamuś nawet raz nie weszło w ustawienia prywatności swojego konta na fb.

Powiecie – czcza gadanina? Nie do końca. W Polsce już teraz prawo stanowi, że decyzja o publikacji dziecka na facebooku należy do obojga rodziców. Po rozwodzie również. W Portugalii natomiast już powstał precedens pokazujący, że jednak w moich obawach jest trochę racji.

Kiedy mam taką-że-ja-nie-mogę potrzebę pokazania mojego dziecka, ujęcie jest tyłem lub z góry, a i to robię coraz rzadziej. Moje życie, moje zdjęcia. Jeżeli mój syn przyjdzie do mnie kiedyś i powie:
Luz, matka, publikuj co chcesz!
to może tak zrobię. Ale póki co cieszę się, że moi znajomi mogą zobaczyć na żywo jak zmienia się moje dziecko i mamy o czym porozmawiać, a zamiast tego nie pada hasło „A tak, widziałem już na fejsie.”. 

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Matko, co takiego złego?

Pierwsza ciąża. Szykujesz idealną wyprawkę, nastawiasz się, nastrajasz, obiecujesz sobie dużo. Myślisz sobie – będzie idealnie! Będzie tak, jak sobie zaplanowałam. Ja – oaza spokoju. Mój dzidziuś – śpiący i jedzący słodki brzdąc. I nagle, wraz z porodem, rzeczywistość dopada Cię jak grom z jasnego nieba. Nie tak to sobie wyobrażałaś? Nie takie były Twoje zamiary? Coś tam mówili, że ten pierwszy rok niby najtrudniejszy, ale puszczałaś to mimo uszu.

Twoje dziecko ma już ponad rok, trochę więc wyluzowałaś, znam to. No to zastanówmy się teraz razem, co mogłaś zrobić lepiej? Nie oszukujmy się, tak naprawdę wszystko. Ale kilka rzeczy w szczególności.


1. Cierpliwość
Chyba nikt nie ma jej w nadmiarze, ale dziecko daje świeżo upieczonej mamie doskonały trening cierpliwości. Nie umiałaś liczyć do dziesięciu? Teraz się nauczysz. Nie umiałaś bezgłośnie krzyczeć? Najwyższa pora nabyć tę umiejętność! Prawda jest taka, że jak byśmy tej cechy nie ćwiczyły, to przez pierwszy rok będzie nam cholernie ciężko. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, a potem i tak będziemy płakać po nocach, że poszło nie tak i że mogło być lepiej. Ech, te hormony.
2. Wieczne spięcie
Niech się już przekręca, pełza, raczkuje, niech chwyta, chodzi, niech już mówi i samo je! Szybko, szybko, inne już to robią, a moje nie, co się dzieje?! Co jest nie tak?! Lekarze, badania, rehabilitacja, motywacja, rezygnacja. Uf. Po co to komu? I po co te nerwy? Te porównania? Wiedza, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie i wcale nie musi być przodownikiem na tle swoich rówieśników, przychodzi z czasem i jest bezcenna. Warto oszczędzić sobie zmartwień, a dziecku kompleksów.
3. Radość
Trzy dni w szpitalu, połóg, nawał pokarmowy, baby blues, depresja poporodowa, buzujące hormony, brak snu, wieczne czuwanie, wieczny lęk, zmartwienie, niepokój – to wszystko towarzyszy nam od samego porodu. Niby się cieszymy, ale jest to tak przyćmione przez całą tę listę, że ta radość tylko się gdzieś tam tli, ledwo pełga. A przecież to jest najszczęśliwszy okres w naszym życiu! Właśnie teraz! Tutaj! Ja wiem, łatwo mówić.
4. Zapatrzenie
Nagle nasz świat się zamyka. Rzeczywistość jest okrojona do tych pięćdziesięciu paru centymetrów małego ciałka, które potrzebują nas w 110%. Gdzieś tam szwenda się jakiś osobnik płci męskiej, chyba coś mówi i chyba zgłasza jakieś potrzeby, ale jego głos wydobywa się jakby z dna głębokiej studni. Jak w malignie zrobimy mu może jakiś obiad i wstawimy pranie ze skarpetkami, niech się cieszy, że chociaż tyle. Duży błąd. Ale wiemy to dopiero teraz.


5. Zaniedbanie
Kosmetyki do makijażu leżą odłogiem, suszarka i szczotka dawno nas nie widziały, siłownia i fitness mogą o nas pomarzyć, a dżinsy i koszula otwarcie wyznają, że zjada je tęsknota. Blada cera, stylizacja dres + t-shirt, upięcie włosów typu gniazdo i fałdka tu, fałdka tam, byle do przodu – to obraz matki codziennej. Gdzie się podziała ta przebojowa, elegancka, zadbana laska, którą pamiętamy jeszcze z okolic daty ślubu? Czy tylko kolejna rocznica może nam o niej przypomnieć? A może spojrzenie ukochanego mężczyzny już nie to, co kiedyś? Może warto jednak się trochę postarać, jak nie dla niego, to chociaż dla obcych ludzi na ulicy? No już chociaż rzuć ten tusz na rzęsy jak idziesz po bułki. Jest lepiej, prawda?
6. Terror cyca
Babcia, mama, koleżanka, ciocia, teściowa mówią Ci: karm! Piersią! Butla to zło! Co z tego, że dziecko non stop głodne, że może nie chce, że nie umie, że Ciebie boli, bo zapalenie piersi jedno, drugie, trzecie… Ty masz karmić! Tylko zastanów się: po co? Po kiego grzyba? Żeby się stresować? Wnerwiać? Luz. Jeżeli nikt nie jest w stanie Ci powiedzieć o co tak naprawdę cała ta awantura (a nie jest), to weź daj spokój. Weź tę butlę, to cholerne mleko modyfikowane (brrrrr) i poczuj się jak wyzwolona sufrażystka. Połącz punkty drugi i trzeci. Szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko!
7. Słuchanie siebie samej
Choćby nie wiem co, na pewno gdzieś masz ten nieszczęsny instynkt macierzyński. Wierz mi, on się uruchomi, nawet wbrew Twojej woli. Nie słuchaj wszystkich dookoła, bo to droga donikąd. Słuchaj siebie, ewentualnie czasem warto też posłuchać ojca dziecka. To wy decydujecie o wszystkim, co dotyczy tego cudu, który osobiście stworzyliście. A inni? Niech sobie mówią. Nikt im przecież nie zabrania.


8. Uwiązanie w domu 
Nie wyjdę, nie wyjadę, no nie ruszę się na krok. Przecież karmię, przecież jest za małe, przecież będzie płakać. Ale jak nie spróbujesz to się nie przekonasz. Jak nie dasz sobie tej szansy to dalej będzie tylko gorzej. Wyjdź, odetchnij powietrzem, zrób rundkę dookoła domu. Spotkaj się z koleżanką na kawę, pójdź z facetem do kina. 
A wyjazd z dzieckiem? Na dłużej? Brzmi kosmicznie? Ale wierz mi, da się, i to nawet z opcją względnego wypoczynku. Wszystko jest kwestią nastawienia.
W swojej głowie straciłaś ten pierwszy rok. Ale zobacz, obok Ciebie siedzi, stoi lub idzie już nie pięćdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów małego ciałka, które tak pięknie stworzyłaś i ukształtowałaś, dałaś radę! Czyli chyba nie jest aż tak źle. 

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!




Matka hipotrofika

Matka hipotrofika nie ma łatwo. Rodzi swoje ukochane, wyczekane, wychuchane maleństwo, rodzi je o czasie, siłami natury, po idealnej, wręcz podręcznikowej ciąży bez jakichkolwiek problemów, w której przytyła 21 kg i nagle okazuje się, że maluszek dostaje 10 punktów Apgar, ale waży mniej niż 2,5 kg.

Sto pytań do. Położne zaczynają swoją litanię na poporodowym. Piła pani? Paliła? Inne patologie? Może w rodzinie? Nie? Hm.
Pytania bez odpowiedzi. Dlaczego akurat ja? Co zrobiłam nie tak? Co mogłam zrobić lepiej? Brać witaminy? Lepiej się odżywiać? Mniej narażać? Ale na co?! Na Boga, na co?! Przecież zachowałam wszelkie środki ostrożności! Czy padłam ofiarą tak zwanej cywilizacji, genetycznie modyfikowanej żywności, codziennego pędu i stresu? Może.
Dalej lekarze, badania, mnóstwo badań. USG takie, śmakie, owakie, neurolog, badanie dna oka, może napięcie, może asymetria, EEG, cuda wianki.
Uf. Wystarczy. Trochę dystansu. Czy się da? Nie wiem, wciąż się tego uczę. Po prawie półtora roku od przyjścia na świat mojego dziecka zaczynam się zastanawiać co w tym wszystkim miało jakieś punkty wspólne. Że nie chciał jeść, na początku i później. Że po skończeniu roku bardzo wolno przybiera na masie. Że później niż rówieśnicy zaczął pełzać, raczkować i chodzić. Ale przecież jest zdrowy!
Tak mówią lekarze, ale matka hipotrofika jeszcze długo nie będzie dowierzać. Bo od ludzi na ulicy będzie słyszeć

Ojej, jaki on malutki!

a w głowie będzie mieć wieczny pęd za wagą, za dokarmianiem, za baczną obserwacją rozwoju fizycznego i psychicznego. Wieczny lęk.
Co z tego dla nas wynika? U dziecka zdiagnozowana hipotrofia, u matki hipochondria. Oboje jesteśmy hipo. I tak już chyba zostanie.

Podoba Ci się to, co napisałam? Daj mi koniecznie znać! Możesz to zrobić na kilka sposobów:

– Polub mój fanpage na Facebooku KLIK
– Polub ten konkretny wpis lub udostępnij go klikając na ikonkę Facebooka poniżej
– Napisz mi ciekawy komentarz pod wpisem tutaj lub na Facebooku

Będę
Ci wdzięczna za każdy taki gest, bo dzięki niemu będę wiedziała, że moi
czytelnicy gdzieś tam są, czytają i podoba im się to, co piszę.
Dziękuję!!!