1

Jest tylko jedna rzecz, której każdy ojciec potrzebuje do szczęścia

cechy dobrego ojca

Na co dzień i od święta, w gazetach, w prasie i w internecie, w rozmowach między znajomymi i w wywiadach wychwala się, analizuje i przerabia pod każdym kątem macierzyństwo. Mówi się jakie te matki biedne, jakie dzielne, jakie odważne, ile mają siły, cierpliwości i wytrwałości. O ojcach mówi się mało albo wcale.

Przypominamy sobie o nich albo wtedy, kiedy potrzebujemy mieć chwilę wytchnienia od dziecka, albo kiedy zbliża się dzień ojca. Nie będę niestety inna, bo dzień ojca już dziś, a ja jak zwykle o tej porze przypomniałam sobie, jak dawno o ojcostwie nie pisałam.

A przecież ojciec, tak jak matka, pełni swoją rolę 24 godziny na dobę, a nie tylko wtedy, kiedy jest nam potrzebny albo kiedy zbliża się jego święto. Przeżywa te same radości, smutki, wzloty i upadki, co matka.

Wstaje w nocy, zmienia pieluchy, karmi, pomaga jak może. Nie śpi, kiedy dziecko choruje i wymaga ojcowskiej siły i opieki. Tak samo jak matka bywa przeokrutnie zmęczony i bezsilny.

Jednocześnie jednak przeżywa ojcostwo na swój własny, osobisty sposób.

Bez skrępowania i zażenowania może znów być dzieckiem – wrócić do ulubionych do zabawek (zwłaszcza gdy ma syna), przypomnieć sobie ulubione zabawy z własnego dzieciństwa, oglądać i czytać stare i nowe bajki (Tata Ignasia po prostu je uwielbia!).

Cieszą go wspólne spacery i aktywności, zwłaszcza te na świeżym powietrzu. Może się wykazać kiedy dziecko dorasta do roweru i hulajnogi, do grania w piłkę i pływania na basenie. Taki tata to skarb, bo poprzez swoje własne upodobania jest w stanie wspierać rozwój własnego dziecka.

Co za tym idzie – równie mocno jak mama, tata cieszy się z postępów robionych przez dziecko. Każda kolejna umiejętność jest jego dumą i radością, a każde wyzwanie jest dla niego ambicją i celem do osiągnięcia, których przecież tak bardzo mężczyzna potrzebuje.

Jest obrońcą i nauczycielem. Daje poczucie bezpieczeństwa, stanowi silny męski wzorzec, wspiera i przytula kiedy jest potrzeba. Dobry ojciec jest skałą i podporą zarówno dla swojego dziecka, jak i dla jego mamy.

Co jeszcze? Docenia małe rzeczy, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że to, co kiedyś było wielkie, dziś jest małe i nieważne, i odwrotnie. To dziecko pokazuje mu skalę priorytetów i wywraca jego męski świat do góry nogami.

Co więc możemy dla niego zrobić nie tylko od święta, nie tylko wtedy, kiedy akurat czegoś od niego potrzebujemy, ale na co dzień, pamiętając o jego potrzebach? Czego każdy ojciec potrzebuje tak samo jak matka, bo tak samo jest człowiekiem i tak samo poświęca dla dziecka bardzo wiele? Co takiego jest mu potrzebne, chociaż on sam o tym nie powie i chociaż nie przeczytacie o tym w żadnym poradniku?

Chwila wytchnienia.

Nie tylko matka bywa zmęczona i nie tylko ona lubi mieć chwilę odpoczynku tylko dla siebie, by móc o siebie zadbać. Dla mamy będzie to oznaczało maseczkę na twarzy, pomalowanie paznokci lub kąpiel z eterycznymi olejkami. Dla taty mogą to być równie proste przyjemności takie jak spotkanie z kolegami na piwie, samotne wyjścia do kina czy oddanie się ulubionemu hobby, np. majsterkowaniu, graniu na Playstation czy sklejaniu modelu.

Oskarżamy wiecznie ojców o nieobecność, o niewystarczające zainteresowanie życiem dziecka i naszym, ale mam wrażenie, że jednocześnie za mało doceniamy tych, którzy faktycznie się angażują bez względu na to, czy są ojcami biologicznymi, czy nie. A nie chcę wierzyć, że takich jest mniej! Nie wierzę, że zaangażowany tata, będący równorzędnym partnerem dla matki swojego dziecka i wzorem dla tegoż dziecka, tata, dla którego codzienne obowiązki i aktywności przy dziecku to nie „pomoc”, lecz rzeczywistość i normalność, to dziś rzadkość.

A jeżeli to nie rzadkość, to wniosek jest jeden: taki tata również potrzebuje chwili dla siebie, chwili odpoczynku. Pamiętajmy o tym, składając mu dziś życzenia i dziękując za jego obecność.

 

Takiego partnera i ojca dziecka życzę każdej mamie!

 

 

 

 

 

 




Trzy(nasto)latek – 23 TYPOWE cechy, z którymi na bank się zgodzisz

Amerykańskie określenie tego okresu rozwoju to threenager i doprawdy nie wiem, czy istnieje lepsze określenie lub chociaż jego odpowiednik w języku polskim. Na swoje własne potrzeby nazwałam go trzy(nasto)latkiem i tego się trzymajmy, bo bunt trzylatka w pewnym momencie po prostu nie wystarcza.

Jaki więc jest nasz typowy trzy(nasto)latek? Przyjrzyjmy mu się uważnie. Albo chociaż na tyle uważnie, na ile pozwoli nam jego ruchliwość.

  1. Nagle ma swoje zdanie. NA KAŻDY TEMAT. I jakimś cudem to zdanie w 99% przypadków jest inne od Twojego.
  2. Jedzenie ma być podane w BARDZO KONKRETNY SPOSÓB. Bo inaczej jest afera.
  3. Reakcja na Twoje „nie”? Jest afera.
  4. To, co trzy(nasto)latek robił dziś w swojej opinii w przedszkolu niekoniecznie pokrywa się z prawdą. Może obejmować swoim zasięgiem dzień wczorajszy. Albo nawet zeszły tydzień.
  5. „A dlaczego?” „A po co?” „Dlaczego?” „Po co?” – i tak w kółko. Tłumaczysz podstawy tego świata, a to i tak wiecznie jest za mało i rodzi kolejne pytania…
  6. Twoje słodkie buziaczki nagle zaczynają być „Ble, mama, fuuuj!”
  7. Zgubiona zabawka, która potrzebna jest AKURAT W TEJ SEKUNDZIE? Jest afera.
  8. Padają dziwne słowa. W dziwnych kontekstach. U nas nadużywane jest „ponieważ”, „no komedia!” i „mam już dość”.
  9. Wózek to obciach. Przejść gdzieś dalej na własnych nogach? Mowy nie ma. Ale za ciężkie już to to, żeby je nosić. I dramat gotowy. Albo afera.
  10. Mówi, co myśli. „Nie śpiewaj, mama!”, „Mam tu gluta na palcu!”, „Chyba idzie kupa!” – to tylko kilka przykładów wygłoszonych, a jakże, w miejscach publicznych…
  11. Sedes i nocnik. Temat wiecznie żywy. I nie daj Bóg toaleta poza domem. TYLKO NICZEGO NIE DOTYKAJ! Czy zadziałało? A skąd. Jak zwykle musiał dotknąć WSZYSTKIEGO.
  12. Jest jedno zdanie, które wywołuje histerię: „Już pora wracać”. I afera.
  13. Wieczorne kładzenie się do łóżka jest procesem. Długim procesem. I jest to właśnie czas najpiękniejszej i najgrzeczniejszej zabawy. No aniołeczek po prostu.
  14. Wychodzenie trwa wieczność. A to siusiu. To może jeszcze kupa. Buty się zgubiły. Gdzie jest ten !@#$%^& szalik?! To jeszcze wybór zabawki. Ta za duża. Pluszak wystarczy jeden. I tak w nieskończoność…
  15. Sam trzy(nasto)latek bywa w pewnych sytuacjach niezwykle wolny, a jego uwagę rozprasza milion jakże arcyciekawych rzeczy. Jednak kiedy to on czegoś chce? Ma być NATENTYCHMIAST. Bo inaczej afera.
  16. Kiedy trzeba iść przed siebie, zmęczenie odbiera mu władzę w nogach. Jednak postaw na horyzoncie dowolnie wybrany atrakcyjny obiekt w rodzaju automatów na dwuzłotówkę. Dzieje się magia!
  17. Posiłek w restauracji to oddzielny temat. Zamówionego posiłku z menu dla dzieci nie ruszy. Ale kiedy nie dostanie niczego, zje Ci z talerza wszystko do ostatniego okruszka.
  18. Nagle staje się niezwykle samodzielny i za nic w świecie nie da sobie pomóc, choćby nie wiem jak bardzo sobie nie radził. No chyba, że właśnie przyjdzie moment afery o to, żeby wszystko robić za niego.
  19. Nagle zaczynają się dziwne lęki. „Mama, chcę traktor!” „To idź do swojego pokoju i go przynieś…” „Nie mogę, boję się, tam jest pająk!”…
  20. Dowolna część ubioru, która jeszcze wczoraj była wygodna, leżała jak ulał, zupełnie w niczym nie przeszkadzała, dziś nagle kuje, uwiera i parzy. No za nic w świecie nie da się jej założyć.
  21. Drzemka staje się wrogiem publicznym numer jeden. Do momentu położenia się do łóżka i zorientowania się, że jednak te oczy same się zamykają.
  22. Uciekanie przed rodzicami w miejscach publicznych. To pozostawię bez komentarza, bo inaczej wyrażę się niecenzuralnie.
  23. Negocjacje trwają godzinami, niczym starcie z wytrawnym prawnikiem-wyjadaczem. I trzeba mieć w garści naprawdę solidne argumenty. Bo inaczej afera.

Jest masa zalet życia z trzylatkiem i osobiście jestem wielką fanką tej magicznej granicy wiekowej, kiedy rodzic wreszcie zaczyna sobie przypominać, co oznacza prawdziwy odpoczynek z przespanymi nocami, bez pieluch i nieustannego lęku o różne pierdoł, które zaprzątały jego głowę w okresie niemowlęcym. No i jest to czas słodkich wyznań typu „Mamusiu lubię Cię! Kocham Cię! Moja kochana mamusia!”, które absolutnie uwielbiam.

Ale cierpliwość? Moja nadal wystawiana jest na ciężkie próby. A jego nadal nie istnieje. 😉

Źródło wpisu: Buzzfeed.com. Wszystkie przykłady i cytaty: z życia wzięte.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Niech pierwsza rzuci kamieniem matka, która…

matka która ocenia

Zajrzę Ci do wózka. Tylko luknę na chwileczkę. Przykryte? Ja bym nie przykryła. Ma czapeczkę? Ja bym nie założyła. Za grubo ubrane. Moje by się tak nie zachowało. Ja bym na to nie pozwoliła. Moje w życiu by tak nie zrobiło.

Znacie to? Słyszałyście? A może zdarzyło wam się tak powiedzieć lub pomyśleć? Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która… jest niewinna. Która nigdy nie osądziła, nigdy nie dała dobrej rady, za każdym razem powstrzymała się przed komentarzem.

My, matki, uwielbiamy oceniać.

Głównie inne matki. Przyznaję się bez bicia, sama to robię, niejednokrotnie wbrew sobie i chyba się nie pomylę ryzykując stwierdzeniem, że wy też. Patrzymy i porównujemy. Podsłuchujemy, podpatrujemy i bardzo szybko mamy gotowy wniosek. I jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze to my jesteśmy lepsze od innych.

Co takiego w nas jest, że nie umiemy się powstrzymać? Dlaczego uważamy, ze zostając matkami zyskujemy status wszechwiedzących i dostajemy monopol na bycie wyrocznią?

Jechałam ostatnio pociągiem w jednym przedziale z matką z dwójką dzieci. Ja tym razem bez dziecka. Podroż trwała ponad trzy godziny i była to najdłuższa podróż, jaką w życiu odbyłam. Bynajmniej nie dlatego, że nigdy nie jechałam dłużej niż trzy i pół godziny. Przez ten czas zdążyłam dojść do wniosku, że nie znoszę dzieci innych niż moje własne (nihil novi), że moja kruszyna jest aniołem w ciele trzyletniego chłopca (będącego nomen omen w szczytowym momencie galopującego buntu trzylatka), że gdyby moje dziecko biegało po całym pociągu w te i nazad, wchodziło innym ludziom na kolana i na głowę, deptało po nich, darło się wniebogłosy i biło w co popadnie, to albo ja bym oszalała, albo robiła wszystko, żeby je jakkolwiek opanować, albo, co ani chybi nie dałoby mi tytułu matki roku, zamknęłabym je w pociągowej toalecie (just kiddin’).

Tak czy inaczej: WSZYSTKO zrobiłabym inaczej niż moja towarzyszka podróży. Co nie zmienia faktu, że bardzo możliwe, iż dokładnie wszystko zrobiłabym tak samo jak ona.

Dlaczego to sobie robimy? Dlaczego robimy to innym?

Bo szlag nas trafia. Trafia nas, bo my NA PEWNO nie dopuściłybyśmy do sytuacji, która razi nas i kuje w oczy u drugiej matki. Porównujemy się do niej z pozycji wyższości, bo w tej akurat chwili to ona ma przerąbane, a nie my.

Bo mamy krótką pamięć. Szybko zapominamy, że kiedy to my mamy przerąbane, dookoła nas siedzą równie nam życzliwe mamusie, które tylko czekają na nasze potknięcie, żeby szybciuteńko podbudować swoje nadwątlone ego.

Bo idealizujemy własne dzieci. No same powiedzcie, która tego nie robi, zwłaszcza kiedy nie ma ich obok nas? Której chociaż raz nie przemknęło przez myśl, że w danej sytuacji jej dziecko NA PEWNO zachowałoby się inaczej?

I w końcu: bo lepiej się widzi cudze błędy, niż własne. Znacznie lepiej i znacznie wyraźniej.

Najchętniej i z najlepszymi skutkami wychowywałybyśmy cudze dzieci. Daleko szukać nie muszę, sytuacja z dzisiaj. Plac zabaw, siedzę na ławce, moje dziecko wesoło biega korzystając z różnych przyrządów. Klasyka gatunku. W pewnym momencie słyszę jego rozdzierający płacz. Taki że, wiecie, jestem pewna, że solidnie się rąbnął, bo o byle co nie robi awantury. Zrywam się, biegnę, pytam co się stało, gdzie się uderzył, ale oczywiście totalnie zapłakany nie odpowiada mi ani słowem. Zamiast niego odzywa się stojąca obok kobieta. Inna matka. Że zwróciła mu uwagę, bo po zjeżdżalni się nie wchodzi, bo jej akurat córka chciała zjechać, a ona ją uczy, że po zjeżdżalni się nie wchodzi. W tym momencie ani dla mnie, ani dla niej, ani dla was kompletnie nie powinno mieć znaczenia to, czy ja również w ten sposób uczę moje dziecko, czy też nie.

Pół godziny uspokajałam synka, któremu było zwyczajnie przykro, bo nic złego nie zrobił, a zupełnie obca osoba postanowiła go sobie wychować. A na moją uwagę, że sobie tego nie życzę i bardzo proszę, aby wychowywała swoje dziecko, a moje zostawiła w spokoju usłyszałam jeszcze jedną radę: żebym za swoim po placu chodziła, bo ona tak robi.

Dziewczyny, mamy: nie róbmy sobie tego. Nie róbmy tego naszym dzieciom. Nie oceniajmy, nie doradzajmy, nie wtrącajmy się. Niech każda robi jak uważa. Ugryźmy się w język kiedy najdzie nas na to ochota, bo nie warto. Ja się tego uczę i coraz lepiej mi to wychodzi. Czego i wam z całego serca życzę.

A życzliwym paniom z placu zabaw mówię: na pohybel.




METAMORFOZA: pokój przedszkolaka!

Dzieci rosną w niesamowitym tempie. Ledwo byłam w ciąży, pamiętam jak dziś kompletowanie wyprawki i urządzanie niemowlęcego pokoiku, a tu nagle kawaler kończy 3 lata i zaczyna mieć zupełnie inne potrzeby. Najwyższa pora, aby uroczy pokoik niemowlaka z komodą i malutkim łóżeczkiem przeobraził się w pokój przedszkolaka!

Po porcji inspiracji (KLIK!), którą przygotowałam jakiś czas temu, czas na metamorfozę pokoju mojego synka.

PRZED

Oto, jak pokój wyglądał wcześniej.

Nie był to może taki w 100% pokój niemowlaka, bo w międzyczasie od dnia narodzin Ignasia zdążył z niego zniknąć przewijak, który wcześniej położony był na komodzie, a łóżeczko z typowego łóżeczka ze szczebelkami przekształciło się w widoczne na zdjęciu łóżko dla trochę starszego dziecka, niemniej jednak pokój prosił się o gruntowny remont.

Ściany upstrzone były zwłaszcza na wysokości wspomnianego wyżej przewijaka (rodzice chłopców powinni doskonale zrozumieć dlaczego…), a że planowaliśmy też zdemontować tablicę sensoryczną, zarządziłam malowanie. Uprzedzając pytania: plamy były, mimo moich wysiłków, niezmywalne.

W TRAKCIE

Po zamówieniu wszystkich niezbędnych elementów metamorfozy: łóżka, materaca, dywanu, plakatów wraz z ramkami i oczywiście farb, zabraliśmy się do pracy. W ruch poszły wiertarki, wkrętarki, wałki, pędzle i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Przy okazji powie wam jedno: jak mi jeszcze kiedyś strzeli do głowy zrobić remont generalny, niech mnie ktoś solidne rąbnie. Macie moje błogosławieństwo. Oby tym razem farby były zmywalne!

Jak widać, lekko nie było, a robotników było trzech, przy czym jeden mocno zaniżał średnią wieku. Warto także zwrócić uwagę na fachową i prehistoryczną linijkę, którą dokonywane były pomiary do malowania pasów! Ktoś jeszcze pamięta te czasy?…

Ale do rzeczy. Kolorystyka pokoju niewiele się zmieniła, ponieważ bardzo nam przypadła do gustu, ale pojawiły się moje wymarzone, wspomniane wyżej pasy.

Co do samej farby, sparzeni poprzednim wyborem, tym razem postawiliśmy na jakość. Zdecydowaliśmy się na farby Magnat Sypialnia i Pokój Dziecka z kilku powodów. Po pierwsze zależało mi na wspomnianej już zmywalności. Mojemu dziecku zdarza się na przykład w twórczym porywie chwycić za kredkę i ozdobić kilkoma wyrazistymi kreskami właśnie ścianę, więc biorąc pod uwagę wysiłek, który włożyliśmy w odmalowanie pokoju, wolałabym tym razem nie ryzykować, że dzieło się nie zmyje.

Po drugie chciałam wybrać farbę przeznaczoną do pokoju dziecięcego, bezpieczną dla dzieci ze skłonnościami do alergii, i wspomagającą jakość powietrza w środowisku, w którym dziecko przebywa najczęściej. Wybór padł na Magnat, ponieważ redukuje ona we wnętrzu poziom szkodliwego formaldehydu obecnego w meblach, dywanach czy panelach podłogowych.

No i w końcu był to mój malarski debiut, więc farbą miało się malować lekko, łatwo i przyjemnie, czyli tak, żeby nie było widać, że robi to kompletny laik. 😉 No i chyba nie widać!

PO

A poniżej efekty naszej pracy. Zniknęła niemowlęca komoda i półki, obniżyliśmy i przesunęliśmy pod okno regał, co dodało malutkiemu pokojowi bardzo dużo przestrzeni. Dywan został wymieniony na większy i bardziej miękki, zniknęły typowo niemowlęce obrazki, a w ich miejsce pojawiły się plakaty z superbohaterami.

Największą zmianą było łóżko! Nowe jest dłuższe i szersze, wygodniejsze i łatwiej dostępne. Baldachim został na swoim miejscu, ponieważ właściciel nie pozwolił go ruszyć.

Swoje miejsce zmienił warsztat, a stolik z miejsca wiecznie zawalonego zabawkami stał się miejscem, gdzie moje dziecko z przyjemnością siada, żeby porysować. Dzięki większej przestrzeni Ignaś z dużo większą chęcią przebywa teraz i bawi się w swoim pokoju, co daje nam kilka bezcennych chwil oddechu więcej.

Poniżej efekty zmian. Mieszkaniec zachwycony!


Wpis powstał we współpracy z marką Magnat.




Matka nie ma siły. Matka jest u kresu!

matka nie ma siły

Zaczyna się od tego, że mówisz „nie” albo „nie teraz” albo „nie mam tego, o co prosisz”. Wariantów jest wiele. Reakcja? Płacz, krzyk, ryk, bicie, kopanie, rzucanie, odwracanie się, uciekanie, trzaskanie drzwiami. Możesz wybrać dowolną kombinację elementów. Każda próba negocjacji kończy się porażką. Kary coraz mniej skutkują, granice się przesuwają i sama już tak naprawdę nie wiesz czy i gdzie istnieją. A wiesz, że przecież muszą istnieć.

Brakuje Ci argumentów, bo w jaki sposób można odpowiedzieć na totalny brak logiki, na pojawienie się której wciąż czekasz z utęsknieniem, a tu ani widu, ani słychu. Brak Ci słów, opadają ręce, nie masz siły i energii, żeby walczyć, a krzyk / ryk / płacz wciąż trwa, niezmiennie i nieustająco, wibrując Ci w uszach i przeszywając na wskroś. Pół biedy, jeżeli scena ma miejsce w domowym, nomen omen, zaciszu.

Wychodzisz do pokoju obok, żeby nie pokazać swojej bezradności i braku cierpliwości, która jedzie już absolutnie na ostatnich oparach. I wtedy czujesz jak w Tobie narasta: to już nie jest złość, ani nawet wściekłość. To totalny brak zrozumienia, krzyk rozpaczy, poszukiwanie pomocy, która nie nadchodzi. Wszystko w Tobie słabnie, kulisz się, zapadasz w sobie, a w okolicach oczu powoli robi się ciepło i jedna za drugą płyną łzy. Ile razy Twoje dziecko widziało jak płaczesz, bo już po prostu nie wiedziałaś co robić i mówić?

Byłam i jestem tam z Tobą.

Ile razy jako matka byłaś w takiej lub podobnej sytuacji? Ile razy po prostu się poddałaś, żeby samo minęło, a skruszony delikwent przyszedł ze swoim pokutnym „psieplasiam”? Ile razy odpuściłaś i uległaś, dla świętego spokoju dałaś mu to, czego chciał, bo wiedziałaś, że konsekwencje każą Ci się zastanawiać czy to egzorcyzm, czy tylko reakcja na Twój sprzeciw? Ile razy w myślach, lub nawet na głos głośno przyznawałaś się do tego, że jesteś terroryzowana, a na samą myśl o kolejnej dziecięcej Hiroszimie boisz się wrócić do domu czy po prostu wejść do dziecięcego pokoju?

Byłam i jestem tam z Tobą.

A potem dowiadujesz się w przedszkolu, że Twoje dziecko jest trudne, że przechodzi ciężki okres, że nie chce współpracować. Padają podejrzenia, że nic nie robisz, że wychowujesz małego, rozpieszczonego potworka, któremu wszystko wolno. A Ty po prostu masz tego dość, bo czujesz, że dotarłaś już do kresu i więcej nie dasz rady. A potem po raz kolejny przekonujesz się, że znowu jednak dasz, że znowu stał się cud, a Ty przetrwałaś. Bogatsza o kolejne nowe doświadczenie i kolejne siwe włosy.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Kiedy ktoś pyta się jak się masz, odpowiadasz, że w porządku. Bo przecież przez większość czasu kochasz swojego małego aniołka, który jest grzeczny, radosny, pięknie się bawi i nikt postronny nie widzi, do czego jest zdolny w tych krótkich chwilach, które dla Ciebie są wiecznością. Masz poczucie, jakbyś siedziała na huśtawce – od skrajności w skrajność. W jednej chwili radość z rodzinnego szczęścia, wspaniale spędzony czas na zabawach, śmiechu i innych atrakcjach, a po chwili, czasem zupełnie znikąd, płacz, bunt, atak. Jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Jak miłość i nienawiść.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Macierzyństwo to najcięższa robota świata. Nikt nam za nią nie płaci, nie dziękuje, nikt nam nawet nie jest za nią wdzięczny. A my, matki u kresu, wciąż przekonujemy się, że się do tej roboty kompletnie nie nadajemy, tylko po to, aby chwilę później trwać w przekonaniu, że jednak coś w tym wszystkim nam wychodzi. Robimy błędy i czasem je naprawiamy. Krzyczymy, tracimy cierpliwość, za cholerę nie jesteśmy doskonałe. Ale po burzy wychodzi słońce. I tych chwil trzeba się trzymać jak kotwicy, traktować je jako kompas w chwilach zwątpienia.

Kiedy moje dziecko miało ciężki okres („miało” jest w tym kontekście lekkim przekłamaniem…) podczas porannej zmiany w szatni kapci powiedziało „A dzisiaj będą pyszne kanapeczki!”, co usłyszała inna matka. Jej reakcja była totalnym wiadrem zimnej wody na głowę, a jednocześnie balsamem na moją zbolałą duszę. Co powiedziała? To było dosłownie kilka słów.

Gdyby moje dziecko chociaż raz tak powiedziało!

Tak. Właśnie tak. W codziennej walce zapominamy, że inni wcale nie mają lepiej. Że nasze dziecko wcale nie jest gorsze. Że nie jest trudne. I my też nie jesteśmy zwyrodnialcami, ofiarami losu ani nieporadnymi, zahukanymi sierotkami, które jako jedyne nie wiedzą co robić.

Żadna z nas nie ogarnia. Mniej lub bardziej. I wszystkie mamy tak samo przerąbane. Ja, matka, jestem dziś u kresu. Ale wiem, że to minie. To minie.


Przeczytaj też:

Egoistyczna lambadziara – to ja, matka jedynaka

Mamo, masz gorszy dzień? Przeczytaj ten wpis!


Chodź na mój Instagram




Te bajki to ZŁO!

czy bajki dla dzieci są szkodliwe

Czy oglądanie bajek jest szkodliwe? To pytanie zadaje sobie większość współczesnych rodziców. Ważą przeciwstawne argumenty, czytają badania i opinie naukowców, zdają się na zdrowy rozsądek, własną intuicję, walczą z wyrzutami sumienia. Chcecie poznać prawdę o oglądaniu bajek? Ja też! Ale nie czujcie się do końca oszukani. Bo bajki to zło, przez duże „O” i oglądanie ich całkowicie masakruje mózgownicę. Tyle że naszą, rodzicielską!

Oglądacie czasem bajki z pociechami? Ja tak. Nie wiem w sumie po co. Niby „kontroluję treści, które przyswaja moje dziecko”, ale na litość Odyna, jak mam zdecydować, czy OK jest pokazywanie, że w podwodnym świecie małe rybki grzeją się przy kominku? Dziecko uhahane, a ja w najgłębszych czeluściach swego jestestwa rozważam, czy przeczenie prawom fizyki jest lepsze czy gorsze od pokazywania mordobicia. Może lepiej przełączyć na jakiś Boxing Night, to się może nauczy gardę trzymać, a nie że przyłapię go kiedyś z zapałkami w akwarium. Z drugiej strony matka mego potomka uważa pokazywanie sportów walki dwulatkowi za niewłaściwe, wiec aby nie testować szczelności własnej gardy, przełączamy dla pewności na całkowite przeciwieństwo przemocy.

Dobra, nocny ogród tak wygląda?

Potrzebujemy sukcesu, wiec wybieramy sobie to, co najlepsze: „Najdroższa produkcja BBC dla dzieci” – super! „Najlepszy program aktorski dla dzieci w wieku przedszkolnym” – oh yeah, to jest to! Włączam, patrzę… i nie wiem co jest. Znaczy wiem: teletubisie zmutowały w jakieś pokręcone istoty. Nawet przybrały jakieś demoniczne imiona:  Igipiegiel – władca wschodnich rubieży piekła, czy Jej Czarcia Wysokość Makka Pakka. Jedyne co się zgadza to soczyście zielona trawa, która teraz porosła solidnym lasem, znak upływu czasu. Choć oglądając ma się wrażenie, że czas chyba przestał płynąć. Piłka odbiła się od drzewa, od trawy, od pagórka, ponownie od drzewa… trudno w to uwierzyć, odbiła się drugi raz pod rząd od drzewa… i spadła Jej Czarciej Wysokości pod nogi. Co teraz ta blada diablica z tym zrobi? Co zrobi? Wprawi ów kulistą bombę suspensu w ruch? Nie ma litości, wprawiła… O matko najmilejsza – pytam się w myślach – czy zniosę kolejną wędrówkę tej piłki? Zniosłem! Dla syna jestem w stanie nawet balansować na granicy szaleństwa. Ale już dość, zobaczmy teraz coś z fabułą i jakaś akcją, coś z przesłaniem.

Psi(a) patol(ogia)

Żeby daleko nie szukać – na pierwszy ogień idzie absolutny hit Synka o pomocnych pieskach rozwiązujących problemy mieszkańców pewnego malowniczego miasteczka. Przygód co nie miara, pozytywne treści, zero przemocy. Dla dziecka, może i tak. Mi nie jest do śmiechu. Ów malowniczym miasteczkiem rządzi Pani Burmistrz, która nadaje się do tej funkcji jak głuchy do call center, a na dodatek fakt, że nosi ze sobą w torebce kurę, każe podejrzewać u niej jakieś zaburzenia psychiczne. Gość z doniczką zamiast czapki to wariat, a kobieta z kurą pod pachą zamiast chiwawy nie? Jak to świadczy o mieszkańcach, skoro godzą się, aby ich przedstawiciel władzy mógł paraliżować miasto, bo mu nioska zaginęła. Albo są też szurnięci, albo zastraszeni, a Pani Burmistrz jest dyktatorem – Kim Dzong Un też chodzi głównie uśmiechnięty, robi co chce, a mieszkańcy jakoś się nie buntują. A główni bohaterowie? Pieski są sympatyczne, bezproblemowe i pracowite, uczą jak przezwyciężać swoje lęki, jako jedyne zwierzęta potrafią mówić, rozwiązywać wszelkie problemy innych mieszkańców i również jako jedyne posiadają super technologię. Czy to znaczy, że jak masz sprzęt i gadżety to jesteś lepszy od innych?

Sam to nie bohater

Skoro promować pomaganie, to może lepiej skupić się na bajce o konkretnym, realnym zawodzie – na przykład na strażaku. Dzielny strażak sam pomoże wszystkim, bo ma lepszy sprzęt? Nie, ma do dyspozycji to, co wszyscy strażacy, z tą różnicą, że ma super odwagę i wiedzę. Sam twierdzi, że nie robi nic nadzwyczajnego, nie jest żadnym bohaterem, ratuje innych, bo taki ma zawód.  Skoro sam tak mówi, to dlaczego mu nie wierzyć? Może nie chodzi mu o to, że jest takim skromnym gościem, tylko o to, że wypada tak na tle współpracowników-patałachów. Presley (czy jak mu tam) jest kwintesencją indolencji i pecha. Już to sobie wyobrażam – zerkam przez okno uwięziony w płonącym budynku, patrzę, a z gaśnicą biegnie Luis (czy jak mu tam), więc zaczynam zastanawiać się jak ze sobą skończyć, aby bolało mniej niż śmierć w płomieniach. Na domiar złego szef straży pożarnej widzi jego niekompetencję, czemu daje wyraz mobbingując go na każdym kroku. Jednakże z jakiegoś powodu go nie zwolni. Może Elvis jest po matce z tych Presleyów, albo pan Kapitan ma sadystyczną uciechę z poniżania słabszych?

New hope

Prześlizgiwać się po animowankach można by jeszcze długo i krzywić się choćby na Tomka i jego przyjaciół, którzy pod rozkazami swojego zawiadowcy-komunisty marzą jedynie o tym, by być użytecznymi (bumelant to wiadomo co…). Albo Świnki Peppy… której skomentowania nawet się nie podejmuję. Ale w gąszczu tego wszystkiego trafiają się bajeczki, w których nawet dorosłemu powieka nie drgnie przy oglądaniu. Miałbym tylko skromy postulat, dlaczego nie zaznaczać bajek ostrzeżeniami. Skoro można „Piłę”, czy jakąś „Sztukę kochania” oznaczyć jako „dozwolone od 18 lat”, to dlaczego na taką „Wandę i jej zielonego ludka” nie dać ostrzeżenia „Dla widzów poniżej 7 roku życia”?

Pozostaje tylko nadzieja, że poziom animowanek rośnie wprost proporcjonalnie do wieku widza. Choć z drugiej strony jak pomyślę o takim Sponge Bobie Kanciastoportym… na tego Boba czas u nas jeszcze nie nastał, ale wiem, że nastanie… i na tego Boba już czekam jak na wyrok w zawieszeniu.

Autor: Piotr Rogala