1

Pierwszy rok żłobka: fakty i mity

żłobek: fakty i mity

Kiedy rozpoczynaliśmy przygodę ze żłobkiem, robiłam to z ciężkim sercem. Byłam pełna obaw jak poradzi w nim sobie moje dziecko, bo jak każda matka uważałam, że przecież jest takie wyjątkowe, wrażliwe i wymagające szczególnej opieki. Owszem, jest, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny.

Ignaś chodzi do żłobka od początku października. O okresie pierwszej adaptacji pisałam dwa razy: tu i tu, rozważałam też różnice pomiędzy żłobkiem i nianią, pisałam o powrocie do pracy i rozterkach matki kończącej urlop macierzyński. Lada moment kończy się jego pierwszy żłobkowy rok. Czego mnie nauczył? Jakie powszechnie panujące opinie na temat żłobka, szczególnie państwowego, zweryfikowałam przez ten czas? Zapraszam dziś na fakty i mity dotyczące opieki nad małym dzieckiem w żłobku.

Żłobek to zło konieczne

MIT

Już na starcie zaczynam od niesłusznego stwierdzenia wygłaszanego głównie przez zmartwionych dziadków, którzy nie mieli potrzeby oddawania nas, dzisiejszych rodziców maluchów, do żłobka, i generalnie wrogo do żłobków nastawionych lekarzy. W dzisiejszych czasach żłobek nie jest przechowalnią, w której malcy snują się od ściany do ściany z napompowanymi pieluchami i gilem pod nosem, lecz miejscem, gdzie dba się o ich rozwój, zapewnia wiele rozrywek i uczy samodzielnego funkcjonowania oraz poruszania się w grupie rówieśników. Moje dziecko przez ten rok stworzyło wiele wspaniałych prac plastycznych, brało udział w fantastycznych aktywnościach i z tygodnia na tydzień obserwowałam w nim zmiany, które nie następowałyby tak dynamicznie gdyby nie żłobek. Ja sama nie  byłabym w stanie zapewnić mu w domu tak urozmaiconego planu dnia.

Niania zadba o dziecko lepiej niż żłobek

MIT

Rodzice, którzy korzystają z usług opiekunki, na pewno powiedzą na jej temat same dobre rzeczy, i ja też nie będę mówić, że opieka niani nad maluchem to zło, bo tak nie jest. Ale też przekonałam się, że żłobkowe ciocie mają dla dzieci bardzo wiele serca i ciepłych uczuć, pocieszą i utulą kiedy trzeba, wytrą spłakany nosek i dadzą dodatkową porcję jaja na śniadanie. Dodatkowo w państwowym żłobku rodzic może mieć pewność, że zatrudnione opiekunki są w 100% sprawdzone, ponieważ normy do zatrudnienia wykwalifikowanej kadry określa ustawa z 2011 roku o opiece nad dziećmi w wieku do lat 3. Poza tym w tym miejscu muszę również podkreślić absolutny atut żłobka, którym jest psycholog dziecięcy. Sama doświadczyłam czujności i wrażliwości takiego psychologa kiedy pojawiła się potrzeba. Warto sobie z tego zdawać sprawę.

Dziecko rozwinie się lepiej w żłobku

FAKT

Prawda jest taka, że żłobek daje dziecku to, czego nie da mu nawet najlepsza niania czy babcia: możliwość przebywania wśród rówieśników. W takiej grupie dzieci uczą się patrząc na siebie nawzajem, co stymuluje ich rozwój społeczny i intelektualny. Ja na przykładzie mojego Ignasia widzę, jak bardzo stał się otwarty w stosunku do ludzi i do innych dzieci. Nie głupieje, kiedy dochodzi do interakcji pomiędzy nim a rówieśnikiem lub nawet dzieckiem starszym. Widzę, że zna reguły panujące w grupie i uwaga, teraz będzie herezja! Wrażliwi mogą dalej nie czytać. Kiedy w pojedynku o zabawkę moje dziecko zostało ugryzione przez przeciwnika, chwilę odczekało, popatrzyło, przeszło się kawałek, wróciło i… oddało! I tak, jestem z niego dumna.

Dziecko musi swoje odchorować

FAKT

Bez względu na to, czy dziecko rozpocznie swoją przygodę z przebywaniem w grupie rówieśników na poziomie żłobka, przedszkola, czy szkoły, będzie musiało swoje odchorować. Tak właśnie skonstruowany jest system immunologiczny człowieka, że odporność nabywamy poprzez przechodzenie kolejnych chorób i przeziębień. Oczywiście, że łatwiej jest przechodzić przez choroby z dzieckiem starszym, które rozumie już dużo więcej i można mu wytłumaczyć, że wyzdrowieje jeżeli weźmie lekarstwo, jednak nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie i tak nas to dopadnie. Żłobek w tej kwestii niczego nie zmienia.

Po okresie adaptacji nie ma już problemów

MIT

Cały okres, w którym dziecko chodzi do żłobka, to jeden wielki rollercoaster wzlotów i upadków. Oczywiście, że najgorsze będą początki, kiedy dziecko jest kompletnie zdezorientowane, ponieważ wyrywa się je spod bezpiecznych skrzydeł mamusi i domowego gniazda i przenosi pod opiekę obcych osób, w obce miejsce. Jednak nawet kiedy już wydaje nam się, że maluch zaakceptował nową sytuację, kiedy mamy już za sobą wiele przepłakanych (nieraz i przez bąbla, i przez mamę) poranków, kiedy wygląda na to, że już zawsze poranna żłobkowa rutyna będzie się opierała na zasadzie „wejdź, zdejmij kurtkę, załóż kapcie, zrób papa”, to okazuje się, że nagle przychodzi kryzys. U nas tak było i po obserwacji kolegów Ignasia wnoszę, że nasz przypadek nie był odosobniony. Zasada jest prosta: dziecko, tak jak i dorosły, ma prawo do gorszych dni, tygodnia, ba, nawet miesięcy. Trzeba to przeczekać, nie ma na to innej rady.

Prywatny żłobek jest lepszy od państwowego

MIT

Nie miałabym czystego sumienia gdybym napisała, że którykolwiek z nich jest lepszy, czy gorszy. Każdy ma swoja plusy. W żłobku prywatnym grupa będzie mniej liczna, a wyposażenie często będzie nowsze i ładniejsze niż w żłobku państwowym. Jednak za tym drugim przemawia fakt zwiększonych kontroli, norm i standardów, do których się musi stosować, jak również cena. Dla przykładu, w mojej okolicy koszt prywatnego żłobka to około 1400 zł bez względu na to, czy dziecko chodzi, czy nie chodzi. Za żłobek państwowy płaciłam 400 zł w miesiącach, kiedy Ignaś bite cztery tygodnie w nim przebywał. Jednak bywały i miesiące, kiedy chodził kilka dni i wtedy opłata potrafiła wynosić 50 zł. Dla mnie to jest odczuwalna różnica.

Dziecko, które nie je w domu, w żłobku będzie chodziło cały dzień głodne

MIT

Ten mit zostawiłam sobie na koniec, bo dotyczy bodaj największego szoku, którego doznałam w momencie, kiedy moje dziecko poszło do żłobka. Ignaśko, który w domu jadł dość słabo, z naciskiem na dość, w żłobku stał się chodzącym przewodem pokarmowym (uścisk dłoni i mój szacunek dla osoby, która zgadnie z jakiego filmu jest to cytat!). Przez okrągły rok słyszałam, że różne bywają z nim problemy, ale najważniejsze są dwie rzeczy: ładnie je i śpi. Anioł, nie dziecko! Tym samym rozwiewam wątpliwości wszystkich rodziców niejadków: w żłobku wasze dziecko na pewno sobie nie pozwoli na zginięcie z głodu. Tam panują kompletnie inne reguły gry niż w domu.

Zdaję sobie sprawę, że dostając żłobek państwowy dla jedynaka złapałam pana Boga za nogi, ale właśnie dzięki temu złapaniu mogę dziś dać nadzieję innym rodzicom na to, że jest to możliwe, a taki żłobek wcale nie jest straszny. Wręcz przeciwnie, jest wspaniałym miejscem, w którym dziecko pięknie się rozwija i nawiązuje pierwsze relacje z innymi małymi ludźmi. 

A jakie są wasze doświadczenia ze żłobkiem?

Przeczytaj też:

Adaptacja w żłobku - tydzień drugi

Adaptacja w żłobku – tydzień drugi

Adaptacja w żłobku - tydzień pierwszy

Adaptacja w żłobku – tydzień pierwszy




Sałatka caprese w nowym wydaniu – mój hit!

Co roku mniej więcej o tej porze mam fazę na klasykę włoskich sałatek, najprostszą i najsmaczniejszą, jaką znam, czyli caprese. Ostatnimi dniami korzystam z dostępności najtańszych w sezonie pomidorów malinowych i zajadam się nową wersją caprese, którą zmodyfikowałam w kwestii sosu. Zawsze jadałam ją klasycznie, z samą oliwą, do tego sól i pieprz. Tym razem odważyłam się coś zmienić i nie mogę zapomnieć tego smaku!

Początek taki jak zawsze, kroję mozzarellę, kroję pomidora, nakładam jedno na drugie. W tym czasie grzeję sobie piekarnik i podgrzewam nakrojoną i posmarowaną masłem kajzerkę lub bagietkę (no dobra, czasami kupuję gotowca z czosnkiem w Lidlu lub Biedronce). No i robię sos:
  • 1/4 szklanki oliwy
  • 1 łyżeczka musztardy sarepskiej
  • 2 łyżeczki płynnego miodu
  • 1 ząbek wyciśniętego przez praskę czosnku
  • szczypta soli
  • szczypta pieprzu
Mieszam łyżeczką, nie trzeba tego trząchać jak na przykład sosu vinaigrette. Następnie całość wylewam równomiernie łyżeczką na pomidory, rzucam na wierzch bazylię.
I ZAJADAM!!!
Niebo w gębie, mówię wam. Lubię jak sosu jest dużo, wręcz nadmiarowo, bo wtedy mogę swobodnie maczać w nim bułkę. Smak jest nieziemski! Macie w domu składniki? Róbcie! Nie macie? Marsz do sklepu!
I smacznego!



2 zeta dziennie na zdrowie!

Untitled design (33)
Kto kiedykolwiek musiał wydać pieniądze na cokolwiek związanego z własnym dzieckiem ten wie, że powiedzenie „Na dziecku będę oszczędzać?!” nie jest czczą gadaniną i wymysłem marketingowców. Tak po prostu jest. Idę na zakupy dla dziecka – kupuję rzeczy dla dziecka i jeszcze trochę rzeczy dla dziecka. Idę na zakupy dla siebie – dla siebie nic nie znajduję, ale o, proszę, ile ciekawszych rzeczy dla dziecka!

Ale nie chodzi o same zakupy. W temacie zdrowia mam tak samo. Potrafię miesiącami zapominać o własnych terminach u lekarza, nie realizować recept na leki, których potrzebuję, ale kiedy to dotyczy Ignasia, potrafię pojechać do lekarza na drugi koniec miasta, wykupić pół apteki i pamiętać o absolutnie każdym terminie nawet go nie zapisując.

Zdrowie mojego dziecka i mojej rodziny to dla mnie priorytet. Ignaś chodzi od roku do żłobka, więc tym bardziej narażony jest na ataki wszelkiego badziewia pochodzącego ze strony jego rówieśników (przez badziewie rozumiem oczywiście wszelkiej maści bakterie i wirusy). Co robiłam w zimie? Co w mojej mocy. Pod okiem lekarza faszerowałam go syropkami i probiotykami na uodpornienie, a w lutym wysłałam go na 10 dni nad polskie morze. Muszę przyznać, że efekt był piorunujący, dlatego w tej chwili planujemy kolejny, tylko już teraz miesięczny pobyt z wystawieniem na zbawienne działanie jodu, ale mój plan jest tym razem zakrojony dużo szerzej. Chcę maksymalnie skorzystać z dobrodziejstwa sezonu na wszelkie możliwe owoce, dosłownie wyciskając z nich jak najwięcej tego, co najcenniejsze: soku i witamin.

DSCN5811

DSCN5846

DSCN5825

DSCN5797

DSCN5820

Kto kiedykolwiek próbował wciskać dziecku owoce ten wie, że skończy się na jednym winogronku i dwóch truskawkach, a w wyjątkowych przypadkach poobgryzanym dookoła jabłku.

30A7004000000578-3420341-Parents_understand_Facebook_page_School_Mum_shared_this_meme-a-1_1454023318087

Właśnie dlatego kiedy Philips zaproponował mi przetestowanie wyciskarki Avance Collection HR1897/30 nie wahałam się ani minuty, a mój mąż aż podskoczył z radości, bo właśnie planował jej zakup. A on jak planuje zakup konkretnego produktu to ani chybi przekopał całą konkurencję, zrobił tabelki porównawcze i stwierdził, że ten model nie ma sobie równych. A więc wszystko, co przeczytacie dalej, to wyniki jego skrupulatnych analiz.

Przede wszystkim zależało nam na tym, żeby móc przemycić Ignasiowi składniki, których na co dzień nie toleruje on na swoim talerzu, takie jak pietruszka (fu! mama! fu!) czy brokuł (FUUU!) lub takie, których w żaden inny sposób nie da się podać, jak chociażby jarmuż. W tym momencie wyciskarka jest idealną opcją.

Inna sprawa, że w gorące dni mojemu dziecku, zresztą dokładnie tak samo jak mi, delikatnie mówiąc nie dopisuje apetyt, za to pić mogłoby za dwóch. W tym momencie wyciskarka jest na wagę złota, ponieważ soki, które z niej powstają są zazwyczaj gęstsze, a co za tym idzie bardziej sycące niż z sokowirówki. I chociaż wartość odżywcza soków z wyciskarki i z sokowirówki jest podobna (najnowsze badania pokazują, że soki z obydwu urządzeń zawierają średnio tyle samo witamin i przeciwutleniaczy), na korzyść tej pierwszej przemawia fakt, że można za jej pomocą robić gęste soki z miękkich owoców, które są bogatsze w drogocenny błonnik, odpowiedzialny za walkę z nowotworami, cukrzycą, miażdżycą, otyłością i chorobami serca. To jest dla mnie dobry argument.

Zdaję sobie sprawę, że sokowirówka również poradziłaby sobie elegancko z miękkimi owocami, natomiast jak dla mnie korzyść wynikająca z dużej wartości błonnika jest nie do przebicia. To, co dodatkowo mnie przekonało, to możliwość zrobienia musu z banana czy papai, z którymi poradzi sobie tylko wyciskarka. Wśród zdjęć na dole znajdziecie przepis na pyszny naturalny jogurt z bananami, którego wykonanie nie byłoby możliwe przy użyciu sokowirówki.

DSCN5767

DSCN5835

DSCN5816

DSCN5796

DSCN5788

DSCN5783

Jeżeli chodzi o ten konkretny model, Tata Ignasia wyczytał o nim całkiem sporo. Po pierwsze dzięki technologii Micro Masticating wyciska ona do 90% zawartości owoców i warzyw (według producenta taki wynik daje wyciskanie soku z 1000 g winogron, jabłek, czarnej porzeczki, truskawek, pomidorów, arbuzów, pomarańczy i granatów). To ważne, bo dzięki temu wiemy, że pieniądze, które wydajemy na składniki soków nie idą (dosłownie) w błoto. Nie spodziewajmy się jednak, że sprzęt ten wyciśnie 90% z twardych warzyw takich jak marchewka czy burak, co jest absolutnie normalne, ponieważ oczywiście składniki te zawierają mniej wody.

Po drugie, co dla mnie bardzo istotne, bo we wszelkich kwestiach technicznych jestem jak blondynka z dowcipów, wyciskarka Philipsa jest bardzo prosta w składaniu, rozkładaniu i obsłudze, co widać na filmiku. Ma dosłownie kilka elementów, które pasują do siebie jak puzzle, i tylko dwa przyciski: włączania i rewersu. Banalne!

Jest też bardzo praktyczna. Zajmuje niewiele miejsca – ma 11 cm szerokości, ma antypoślizgowe podkładki, a wszystkie elementy po rozłożeniu mieszczą się w pojemniku na odpady. To mocno ułatwia życie, bo nasze kuchnie i tak są już przeważnie zawalone masą dużych sprzętów.

Mój mąż wiedział również, że w kwestii mycia czegokolwiek ręcznie nie ma ze mną rozmowy, bo to z góry skazane jest na porażkę. Wybrał więc model, którego płukanie zajmuje 1 minutę, podczas której człowiek nieznoszący zmywania nie zdąży się zirytować. Skąd wiem? Testowałam!

Ostatnia kwestia to cena, która zaczyna się już od niecałych 1200 zł, możecie zresztą sprawdzić tutaj: KLIK. Jeżeli przeliczycie to na soki, które kupujecie na co dzień i na korzyści zdrowotne, które są nie do przecenienia, to zdecydowanie można, a nawet trzeba sobie pozwolić na taki wydatek. Zresztą to, co sama zawsze radzę i stosuję przy droższych gadżetach – warto wykorzystać jakąś okazję, urodziny, imieniny, święta, żeby poprosić rodzinę o zrzutkę na jeden, ale większy i bardziej wartościowy prezent. A ten w moim odczuciu należy do najbardziej wartościowych.

Philips daje też w pakiecie z wyciskarką bardzo fajną książkę z przepisami na soki i nie tylko (ja zdążyłam zrobić już nawet lody i zupę!), której przedsmak znajdziecie poniżej w kilku ciekawych przepisach, które z niej wybrałam. Pozostałe są równie ciekawe i pyszne, ale to już musicie sprawdzić sami!

1%2F2 ogorka2 szklanki szpinaku1 lyzka miodu100 ml wody mineralnej (4)

1%2F2 ogorka2 szklanki szpinaku1 lyzka miodu100 ml wody mineralnej (3)

1%2F2 ogorka2 szklanki szpinaku1 lyzka miodu100 ml wody mineralnej (2)

1%2F2 ogorka2 szklanki szpinaku1 lyzka miodu100 ml wody mineralnej (1)

1%2F2 ogorka2 szklanki szpinaku1 lyzka miodu100 ml wody mineralnej

DSCN5886

DSCN5857

DSCN5841

Wpis powstał we współpracy z marką Philips.




Ojciec, tata, tatuś

Untitled design (28)

Kiedy dowiaduje się, że jego partnerka jest w ciąży, szaleje z radości. Kiedy okazuje się, że to syn, obala butelkę wina (trochę smuteczek, że robi to sam). Przez całą ciążę dba, martwi się, przeżywa. Jest na każdej wizycie lekarskiej. Bez niego nie wyobrażam sobie życia. Chcecie? Opowiem Wam dziś o ojcu mojego dziecka.

W moim rodzinnym domu nie było tematów tabu. Mogłam pytać o wszystko i zawsze otrzymywałam odpowiedź. Zawsze byłam blisko związana z rodzicami, a świat i jego funkcjonowanie objaśniał mi właśnie tata. Widziałam jednak, że u moich koleżanek nie było tak samo. Tym bardziej, już jako osobie dorosłej, zawsze leżało mi na sercu, żeby przyszły tata mojego dziecka był chociaż trochę podobny do mojego.

Nikt nie jest ideałem, każdy ma lepsze i gorsze dni, ale ważne w tym wszystkim, żeby się znać i wiedzieć o co chodzi, kiedy przychodzi burza. Akceptować wady, chwalić zalety. W dzisiejszych czasach narzeka się na mężczyzn i wrzuca ich do jednego worka stereotypów. Mówi się, że ojcowie się nie angażują, nic nie robią w domu, że matki nie mają przez nich czasu dla siebie, a przecież to nie prawda! Nie u nas i mam nadzieję, że u Was też nie. Uważam, że brakuje głosów podkreślających wagę roli ojca i chwalących go za cały jego wkład w wychowanie i opiekę nad żoną i dzieckiem.

Co robi w domu mój mąż? Wszystko. Nie żartuję. Nie ma takiej rzeczy, z którą by sobie nie poradził. Od samego początku, jak tylko Ignaś pojawił się na świecie, miałam pewność, że mogę ich we dwóch zostawić i poradzą sobie lepiej niż ja. Kiedy zdarza mi się wyjść na cały dzień z domu, po powrocie zastaję czyste i najedzone dziecko, zadowolonego męża i lśniące mieszkanie, czystsze niż przed wyjściem.

Nie muszę tego mówić, bo wydaje mi się to oczywiste, ale może nie jest takie dla wszystkich: tata kąpie Ignasia co wieczór od samego początku, do mojego powrotu do pracy ani razu jeszcze nie zrobiłam tego sama. Kiedy tylko może, urywa się wcześniej z pracy żeby zawieźć nas do lekarza lub odebrać małego ze żłobka, a zwolnieniami na dziecko dzielimy się po połowie.

To on pilnuje domowych finansów, to on naprawia wszystko i konstruuje przeróżne ułatwienia. Wieczór w wieczór i noc w noc potrafi ślęczeć nad własnoręcznej roboty olbrzymią zabawką dla synka, bo chce sprawić mu radość. Jestem pod wrażeniem tego, ile potrafi i ile umie, i jak bardzo chce to wszystko przekazać temu dwuletniemu brzdącowi.

A nasze wieczory? Jestem zazdrosna, bo Ignaś zapomina o mnie w sekundzie, kiedy tata wraca z pracy do domu. Przytula się do niego, rozmawia z nim, wisi na nim, bawi się z nim. To ich wspólny czas i staram się nie wtrącać. Cieszę się, kiedy widzę, jaka bliskość ich łączy i wiem, że ta więź zaowocuje na resztę życia dla nich obu.

W dzisiejszych czasach, kiedy rola ojca zyskuje coraz bardziej na znaczeniu, warto ją podkreślać. To ojciec stanowi dla dziecka silny autorytet, to on wyznacza granice, to on potrafi być stanowczy będąc jednocześnie w pełni obecnym w życiu dziecka, wspierając je, pokazując mu świat i hierarchię wartości, okazując mu czułość i tłumacząc co jest czym we wszystkim, co nas otacza. To my, matki, musimy się martwić, że kiedyś nasze dziecko powie, że ma silniejszą więź z ojcem, bo jego zaangażowanie sprawiło, że się wycofałyśmy. Właśnie to zaangażowanie jest dla mnie motywacją, żeby nie odpuszczać, żeby tak samo starać się o względy mojego dziecka, których nie biorę za pewnik. Nie uważam, że są mi dane raz na zawsze, bezwarunkowo. I cieszę się, że mam w tym wsparcie ojca mojego dziecka, że tą drogą idziemy równym krokiem. Bo przed nami jeszcze długi maraton.

 




Moje dziecko – moje lustro

Untitled design (27)

Kiedyś w teorii wiedziałam wszystko, bo przecież ciężarne i bezdzietni uważają, że w temacie dzieci pozjadali wszystkie rozumy. Też taka byłam. Wiedziałam, że dziecko odziedziczy moje geny, a przynajmniej ich część. Że ja jako rodzic będę dla niego przykładem. Że niczym w amerykańskim filmie akcji wszystko, co powiem, będzie mogło być wykorzystane przeciwko mnie. Ale kiedy urodził się mój synek i na żywo zobaczyłam, że ma moje palce u nóg i rąk, że ma twarz i włosy swojego taty, że tak samo jak ja jest ostrożny, a na traktor mówi kakuk, wszystkie te banały się skonkretyzowały i dotarły do mnie ze zdwojoną mocą.

Dziś, po ponad dwóch latach, z każdym dniem coraz mocniej przekonuję się o tym, że każdy mój gest, każde moje słowo, każdy mój błąd, a przecież robię ich całą masę, odbije się w moim dziecku jak w lustrze, jak w tafli wody. Gdzie ja, tam on. Moja emocja – jego emocja.

Nie ma mnie – nie ma jego

Zawsze kiedy wracam później, kiedy dużo pracuję, kiedy wyjeżdżam, a Ignaś spędza czas z tatą i babcią czuję, że oddala się ode mnie. Mnie nie ma fizycznie, a on emocjonalnie jest ode mnie o kilometry świetlne. Czuję to, kiedy wracam. Nie chce się przytulić, nie chce, żebym go przebrała, zamyka mi drzwi przed nosem, obraża się. To boli, bo jako matka muszę chodzić na kompromisy pomiędzy miłością do dziecka, a pracą i zainteresowaniami. Każda nieobecność to potem tygodnie i miesiące wspólnego wysiłku, jego i mojego, żeby to odrobić, płaczu, nerwów i często niepotrzebnego krzyku. Żeby znowu przytulenie i buziak nie były wymuszone, żeby cały nasz wieczorny rytuał – kolacja, kąpiel, bajka – należał tylko do nas, żeby znowu wspólne chwile nie były trudne. Moja nieobecność odbija się w moim dziecku i na moim dziecku. Wiem to i cierpię, a jednocześnie nie umiem inaczej. Czy to czyni ze mnie gorszą matkę? A może jednak dzięki temu kiedyś pokażę mu, że warto robić w życiu coś więcej, wnosić wartość dodaną gdzieś jeszcze poza najbliższym otoczeniem, mieć pasje i zainteresowania? Chciałabym, żeby tak to widział, ale póki co staram się być sobą, być obecna tam, gdzie chcę i powinnam być obecna, i nie oszaleć.

Moje nerwy – jego nerwy

Pozostając w temacie szaleństwa, wiem też doskonale, że moje dziecko ZAWSZE odbije moje nerwy. Każde podniesienie głosu, każdy nerwowy ruch, każde zniecierpliwienie momentalnie przeradza się w jego reakcję. Dziecko chłonie jak gąbka dosłownie wszystko, a często są to zwykłe reakcje łańcuchowe. Ja nie rozumiem jego potrzeby lub zachowania, on się irytuje. Kiedy się irytuje, ciężko mu cokolwiek wytłumaczyć. Kiedy nie umiem wytłumaczyć, zaczyna we mnie wzbierać fala zdenerwowania. Ja się denerwuję – on się denerwuje jeszcze bardziej. Stop. Powinniśmy się zatrzymać tu, albo dużo wcześniej. I nie oboje, tylko ja powinnam się zatrzymać, bo on ma tylko dwa lata. Próbuję to sobie wytłumaczyć, liczyć do dziesięciu, pięćdziesięciu lub stu, nie zawsze pomaga. Ale krzyk też nie pomaga. Skąd wiem? Sprawdziłam. Totalny absurd.

On płacze – ja płaczę

Od ponad dwóch lat ja i on płaczemy bardzo dużo. Kiedy był malusieńki i płakał z niezrozumiałych powodów, ja płakałam razem z nim. Kiedy był zmęczony i płakał, ja też płakałam ze zmęczenia. On łzami komunikował, że coś jest nie tak, mnie łzy oczyszczały i pozwalały dojść do siebie. Do dzisiaj płaczę dużo i często, chociaż już dużo rzadziej niż jeszcze rok temu. Płaczę ze zmęczenia, ze smutku, z rozczarowania samą sobą, ze wzruszenia. Płaczę, kiedy oglądam jego zdjęcia z okresu niemowlęcego, kiedy przypominam sobie moją walkę i zdaję sobie sprawę jak wiele jeszcze nauki i walki przede mną. Wiem, że być może powinnam mówić, że macierzyństwo jest dla mnie łatwe i piękne, bo często tak jest. Ale bywa też trudne i brzydkie, a ja nie jestem mamusią z reklamy mleka modyfikowanego. Więc owszem – denerwuję się i płaczę, a moje dziecko mi wtóruje. Czy dzięki temu coś tracimy? Łudzę się, że nie. Uczymy się emocji.

Ja się śmieję – on się śmieje

Ale, mój Boże, zgrzeszyłabym mówiąc, że to tylko lustro w jedną stronę. Przecież moje dziecko jest najcudowniejsze na świecie! Wasze też? To się dobrze składa! Moja radość jest jego radością i odwrotnie. Łaskoczę go, a on wchodzi mi na głowę. Powiem coś, jakieś dziwne, nieznane mu słowo, a on pęka ze śmiechu, a ja razem z nim. „Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat” – znacie to? No pewnie. Dobry, stary Korczak oczywiście miał rację. Kocham ten dziecięcy, nieskrępowany chichot z niczego, ten śmiech do rozpuku, bez granic i bez powodu. Cholera, najśmieszniejsze jest to, że płaczę, kiedy to piszę, głupia ja. Bo przecież powinnam się śmiać! I już teraz wiem, że za kilka – kilkanaście lat to właśnie tego najbardziej mi będzie brakować. Ale z drugiej strony – może jeszcze nieraz się razem pośmiejemy? Trzymam za to kciuki!

Mój spokój – jego spokój

I wreszcie prawda do obrzydliwości uniwersalna. My, rodzice, wszyscy ją znamy. Inna sprawa, że nie zawsze stosujemy, ale tym, co stoi nam do niej na przeszkodzie, jesteśmy my sami. Czyli tak naprawdę coś nie do przeskoczenia. Spokój generuje spokój. Cierpliwość generuje cierpliwość. Twoje lustro odbija to, co w danej chwili masz na twarzy i w sobie. Uwielbiam te chwile satysfakcji, kiedy spokojem udaje mi się osiągnąć szybkie uśpienie małego, przezwyciężenie jego zdenerwowania i wspólnego braku zrozumienia. Jestem zwycięzcą kiedy umiem sobie wytłumaczyć, że to tylko dziecko, że widzi świat inaczej niż ja, że to ja jestem dla niego przykładem. Nie zawsze mi to wychodzi, bardzo dużo czasu straciłam na denerwowaniu się i patrzeniu, jak moje nerwy niszczą naszą relację. Ale jednocześnie wyciągam wnioski i uczę się, z każdym dniem coraz lepiej opanowuję trudną sztukę spokoju.

I codziennie patrzę w najdroższe lustro świata, ale ani przez moment nie żałuję, że tyle w nie zainwestowałam.




Jak przetrwać z dzieckiem w szpitalu

Untitled design (26)

Był taki czas, że dość niespodziewanie zdrowie mojego synka zaczęło wymagać hospitalizacji. W związku z tym spędziliśmy we dwójkę tydzień na oddziale pediatrycznym w szpitalu na ul. Niekłańskiej w Warszawie i, ku mojemu naiwnemu zdziwieniu, wyszliśmy stamtąd w zasadzie z taką samą wiedzą i stanem zdrowia, z jakim tam weszliśmy.

Po kilku dniach od powrotu do domu cała nasza rodzina nadal miała problemy z powrotem do codzienności i normalności, bo, jak wiadomo, takie przeprawy nie należą do przyjemnych. Dziś na podstawie moich doświadczeń chciałabym przedstawić mały poradnik, który pomoże takim kompletnie zielonym jak ja (przed wizytą) przeżyć szpital dziecięcy i wyjść z niego (prawie) bez szwanku.

1. Asertywność przede wszystkim

Trzeba się nauczyć bić o swoje, domagać wyjaśnień, badań, informacji. Osoby z natury asertywne mają w tym miejscu dużą przewagę. Osoby mniej pewne siebie muszą się tego nauczyć. Plus jest taki, że matkom często włącza się w takich sytuacjach tryb lwicy – zrobią wszystko, aby ochronić swoje małe, posuwając się wręcz do ataku.
A dosłownie? Mówię o takich sytuacjach, w których lekarze nie przekazują pielęgniarkom i sobie nawzajem odpowiednich informacji, dziecko jest leczone nieefektywnie, z badań nic nie wynika albo lekarz mówi do was takim medycznym bełkotem, że po rozmowie z nim jedyne, co odczuwacie, to ból brzucha. Ja tak miałam. Udało mi się skonfrontować z lekarką prowadzącą raz jeden jedyny, co przyniosło krótkotrwały skutek, a potem już nie miałam siły i na szczęście pomogli mi mój mąż i mama. Warto mieć w odwodzie taką właśnie asertywną osobę, która w razie czego zadziała za was. Bo część niestety bywa tak, że szpital zamiast leczyć, osłabia.

2. Osoby bliskie. W dużych ilościach.

Mąż, mama, rodzeństwo, koleżanka, ktokolwiek. Wsparcie psychiczne to jedno, ale dobrze mieć kogoś, kto zrobi wam zakupy, coś do jedzenia, co będzie miało ciut lepszy smak i ilość niż legendarny szpitalny wikt, przypilnuje waszego brzdąca żebyście spokojnie mogły (lub mogli) wziąć w tym czasie kąpiel lub wyjść na chwilę ze szpitala odetchnąć mniej lub bardziej świeżym powietrzem i zobaczyć, że gdzieś na zewnątrz wciąż istnieje prawdziwy świat. Regulamin szpitala (i mam nadzieję, że wszędzie tak jest) nie nakazuje, aby jedyną osobą opiekującą się dzieckiem była matka. Rodzić może wyznaczyć kogokolwiek. A więc do dzieła! Warto czasem wyjść, a ja miałam ten komfort, że mogłam to zrobić codziennie i bardzo mnie to ratowało. Polecam!

3. Tak dużo komfortu, na ile możesz sobie pozwolić

Brzmi dziwnie, ale szpitale w Polsce poza krzesełkiem przy łóżku dziecka nie oferują rodzicowi dosłownie nic. Proszę o wyprowadzenie z błędu jeżeli w którymkolwiek mieście jest jakaś bardziej hojna placówka. W obliczu takich warunków należy sobie zorganizować życie tak, aby było jak najmniej uciążliwe. Spania na podłodze i siedzenia przez cały dzień na twardym zydelku pomoże nam uniknąć na przykład składany na trzy materac (można z niego zrobić coś à la fotel). Poza materacem życie ratował mi również termos, torba termiczna, własny kubek i sztućce, wygodne ubrania i buty, poszewka na poduszkę uszyta z koszuli męża i telefon z internetem. Dla was to może być cokolwiek innego i nie wahajcie się wziąć tego ze sobą, bo może się okazać, że właśnie ta jedna jedyna rzecz poprawiła wam humor w najczarniejszych momentach.

4. Dystans, cierpliwość i wyrozumiałość

Do własnego dziecka owszem, ale przede wszystkim do cudzych, i to w dawce dwa lub trzy razy większej niż na co dzień. Serio. Rzadko się zdarza pojedyncza sala, ja byłam na trzyosobowej. I, jak (nomen omen) pragnę zdrowia, nic mi tak w życiu nie pomogło docenić własnego dziecka, jak przebywanie z cudzymi, i to w tak trudnych warunkach.
Kiedy do dyspozycji masz jeden mały pokój i krótki korytarz, nagle okazuje się, że nie bardzo jest gdzie uciec w poszukiwaniu chwili spokoju. Najtrudniejsze są wieczory, bo każde dziecko ma inny rytuał i godziny zasypiania, a najtrudniej będzie miało to, które normalnie zasypia najwcześniej (czyli moje!). Kiedy z dnia na dzień wieczór wygląda coraz gorzej, może nas uratować tylko spokój i poczucie humoru. Czasem można, a nawet trzeba się wypłakać, to bardzo oczyszczające.
W szpitalu przy małym dziecku potrzebna jest ogromna wewnętrzna siła i energia, ale nie pytajcie mnie w jaki sposób się w nie zaopatrzyć, bo do dzisiaj się nie nauczyłam. Są chwile lepsze i gorsze. Na te gorsze trzeba się uzbroić w cały arsenał potęgi i mocy. Te lepsze, kiedy wasze dziecko pięknie się śmieje i bawi, spokojnie siedzi w swoim łóżeczku lub po prostu ładnie je, przygotują was na te gorsze. Trzeba się nauczyć ładować baterie, a potem rozsądnie tym zapasem gospodarować. Wiem, łatwo powiedzieć.

Podsumowując, nasza batalia jeszcze się nie skończyła, ale mam ogromną nadzieję, że nie trafimy już na tak długo do szpitala. Bo, jak mawia stare porzekadło, żeby chorować w Polsce, trzeba mieć zdrowie.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!