1

Jak zadbać o bezpieczeństwo dziecka podczas wakacji

Untitled design (20)

Zbliżają się letnie wakacje, czas wyjazdów – najczęściej nad wodę lub w miejsca, gdzie trudniej jest zadbać o bezpieczeństwo dziecka niż w znanym mu środowisku domowym. W tym czasie dobrze jest wiedzieć jakie niebezpieczeństwa grożą naszemu maluchowi i przygotować się na przeciwdziałanie. Dziś przygotowałam więc listę kilku najważniejszych wraz z poradami jak się ich ustrzec i w jaki sposób postępować kiedy faktycznie zaistnieją.

1. Woda

Woda to niebezpieczniejszy żywioł niż nam, dorosłym, się wydaje. A kiedy dochodzi do kontaktu małęgo dziecka z dużym akwenem takim jak morze czy jezioro, należy zachować szczególne środki ostrożności.

Po pierwsze należy zawsze towarzyszyć maluchowi w wodnych kąpielach i zadbać, aby czuł się w niej jak najbezpieczniej. Zwykłe dmuchane kółko w tym przypadku nie wystarczy. Jeżeli nasz brzdąc nie umie jeszcze sam pływać, załóżmy mu rękawki albo specjalną kamizelkę, które pozwolą mu utrzymać głowę ponad powierzchnią kiedy kółko wyrwie się spoza naszej kontroli.

Druga istotna sprawa to wolne oswojenie dziecka z wodą i niezmuszanie go do zażywania kąpieli. Jeżeli samo będzie chciało, na pewno da nam znać. A w międzyczasie możemy się zaopatrzyć w niewielki dmuchany lub rozporowy basenik, do którego można nalać trochę wody, która szybko się nagrzeje i będzie miała tę zaletę, że da nam stuprocentowe bezpieczeństwo. A kiedy już zdecydujemy się na kąpiel z dzieckiem, wybierajmy strzeżone kąpieliska.

Wszystkie te środki bezpieczeństwa pomogą nam uniknąć, ale nie wyeliminują całkowicie ryzyka zachłyśnięcia. Kiedy więc pojawi się tego typu sytuacja, nie panikujmy, wyciągnijmy dziecko z wody, wezwijmy ratownika lub pogotowie, połóżmy malucha na boku, osuszmy i przykryjmy. Pomoc będzie nam potrzebna ze względu na ryzyko dostania się wody do płuc. Jeżeli natomiast dziecko będzie nieprzytomne, natychmiast wezwijmy pomoc, a w międzyczasie rozpocznijmy reanimację. Najlepiej, aby w tej kwestii poinstruował nas wcześniej ratownik na miejskim basenie lub inny specjalista.

2. Słońce

Słońce to zdradliwy towarzysz wakacyjnych wypadów. Warto jak najdokładniej się przed nim uchronić. Najważniejsze, aby unikać go w godzinach 12:00 – 14:00, ponieważ to właśnie wtedy jego promieniowanie jest najbardziej niebezpieczne. W tym czasie warto wziąć malucha na drzemkę lub zorganizować mu zabawę w cieniu.

Jednak tego typu ochrona to tylko część działań, które możemy wdrożyć, aby nasze dziecko uniknęło słonecznego poparzenia. Na wakacyjnym wyjeździe warto mieć ze sobą kremy z filtrem 50. Takim kremem malucha należy nasmarować około pół godziny przed wyjściem na słońce, ponieważ jest to czas niezbędny, aby krem wchłonął się i zaczął działać. Po pierwszym posmarowaniu czynność należy powtarzać co dwie godziny i po każdej kąpieli, szczególnie dbając o miejsca najbardziej narażone, takie jak kark, nosek i uszy. Te miejsca smarujmy nawet jeszcze częściej.

3. Upał

Wzmożone promieniowanie słoneczne niesie za sobą wysoką temperaturę. Aby nasz maluch nie odczuł jej nadmiernie, należy go ubrać w lekkie i przewiewne ubranka. Na plażę i w momentach, kiedy szczególnie wystawiony jest na działanie gorąca, można zaopatrzyć go w specjalne ubranko ochronne z filtrem UV (dostępne np. w Decathlonie). Koniecznie należy też pamiętać o czapce na głowę.

Maluchom, które noszą jeszcze pieluszkę, warto zakładać pieluszki zapewniające swobodną cyrkulację powietrza i wietrzyć im pupę przy każdej nadarzającej się okazji, aby uniknąć odparzeń.

W kwestii jedzenia można zaopatrzyć się w turystyczną przenośną lodówkę lub torbę termiczną, które nie pozwolą, aby jedzenie dla dziecka się zepsuło. Bardzo istotne jest również, aby maluch pił w tym czasie dużo wody.

4. Insekty

Na owady takie jak osa, pszczoła, czy szerszeń, znalazłam kilka dobrych rad: warto uważać na jedzenie, które zarówno dziecko, jak i my wkładamy do buzi. Ważne też, aby nie odganiać owada, aby jeszcze bardziej go nie zdenerwować – najlepszy sposób to nieruchome oczekiwanie aż sam odleci, ponieważ nie sprowokowany nie zaatakuje. Dobry sposób na ochronę to również moskitiera nad łóżeczkiem i nad wózkiem.

Kiedy już jednak dojdzie do użądlenia, warto trzymać się następujących kroków:

  • Po pierwsze trzeba sprawdzić, czy w skórze jest żądło – wyjąć je paznokciami lub podważyć czymś cienkim i twardym, ale nie łapać w palce i nie wysysać, ponieważ może to spowodować wprowadzenie jadu do organizmu dziecka
  • Zdezynfekować miejsce ukąszenia
  • Zrobić zimny okład
  • Obserwować dziecko
  • Pojechać do lekarza od razu jeżeli dziecko zostało użądlone w szyję, głowę, język, buzię, połknęło owada lub zostało zaatakowane przez kilka owadów naraz
  • Przy reakcjach alergicznych (takich jak wysypka, ból brzucha czy opuchlizna) należy podać dziecku lek przeciwhistaminowy i bacznie je obserwować. Przy ostrych reakcjach trzeba od razu jechać do szpitala.

Jeżeli chodzi o kleszcze, samo ich ugryzienie jest bezbolesne, lecz grozi boreliozą i kleszczowym zapaleniem mózgu, dlatego może być bardzo niebezpieczne. Kleszcze grasują nie tylko w lasach – ich tereny działania to również łąki, parki i wysoka trawa, dlatego dziecko trzeba chronić we wszystkich tego typu miejscach.

  • W miarę możliwości najlepiej ubrać je w długi rękaw i długie nogawki, kryte buty i czapkę
  • Na ubranie najlepiej zastosować dodatkowo środki odstraszające kleszcze
  • Po spacerze dobrze jest dodatkowo dokładnie obejrzeć malucha
  • Jeżeli znajdziemy kleszcza, trzeba od razu go usunąć, w taki sposób: KLIK

5. Zaginięcie

Kilka rad w tej kwestii pojawiło się już w moim tekście „Dzieci, które znikły”. Przy małym, ruchliwym, ciekawym świata globtroterze wystarczy chwila nieuwagi. Tu znowu ubranie może odgrywać dużą rolę – niech będzie jaskrawe i wyróżniające się z tłumu. Dobrze jest też zapamiętać jak danego dnia ubrany jest nasz maluch, co może wcale nie być takie oczywiste, szczególnie jeśli przebieramy go kilka razy dziennie. Jeżeli nasz potomek nie opanował jeszcze trudnej sztuki mówienia, dobrym pomysłem wydaje mi się założenie mu na rączkę bransoletki z numerem telefonu do rodziców.

Najlepszym sposobem jest oczywiście nie spuszczanie dziecka z oka i przebywanie przy nim cały czas, ale wiadomo, że dodatkowe środki nie zaszkodzą.

6. Ogólne bezpieczeństwo

Przyszły mi do głowy jeszcze dwie rady natury ogólnej, które mogą pomóc nam uchronić się przed różnego rodzaju ryzykiem. Po pierwsze, nie wyręczajmy dziecka we wszystkim, lecz uczmy je dlaczego różne rzeczy są niebezpieczne, ponieważ w ten sposób lepiej zrozumieją czym się mogą oparzyć, skaleczyć i co im przez to grozi. Dbajmy też o ich rozwój fizyczny – uczmy pływać, jeździć na rowerze, hulajnodze – to pomoże im zdobyć równowagę i koordynację, niezbędne przy różnego rodzaju letnich aktywnościach.

Druga istotna sprawa to to, co sami możemy zrobić, aby skupić większą uwagę na naszych dzieciach i ich bezpieczeństwie: nie pijmy w ciągu dnia alkoholu. Pamiętajmy, że z jednej strony zmniejszy to naszą koncentrację, a z drugiej strony, przy jakiejkolwiek nagłej sytuacji uniemożliwi kierowanie samochodem.

7. Niezbędna apteczka

O zawartości apteczki pisałam już sporo w tekście „10 przydatnych gadżetów na wyjazd z maluchem”. Powtórzę to jednak i tutaj: warto, aby były w niej leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe, leki przeciwbiegunkowe (dostosowane do wieku, na przykład w czopkach czy w syropie), środki opatrunkowe i coś do dezynfekcji, sól fizjologiczna (w komplecie z jałowymi gazikami, ale i do inhalacji), pęseta i nożyczki.

Przy apteczce warto pamiętać również, aby od razu po użyciu leki schować z zasięgu dziecka, żeby nie narobić sobie dodatkowych kłopotów.

Uf, na razie tyle przyszło mi do głowy. Ale może wy macie dla mnie jeszcze jakieś rady?

Moim źródłem informacji były portale babyonline.pl i mamazone.pl.




Jak odpieluchować dziecko?

odpieluchowanie, jak odpieluchować dziecko

Całkiem niedawno Ignaś skończył dwa latka, co sprawia, że powoli zaczynam myśleć o stopniowym pozbyciu się pieluszek z naszego życia. Nie jestem jakąś szczególną fanatyczką robienia tego na szybko i na siłę, raczej preferuję podejście mówiące, że wszystko ma swój czas i przecież żaden człowiek nie paraduje w pieluchach do matury. Niemniej jednak w ramach przygotowania siebie samej i przekazania moim czytelnikom (panowie, jesteście tam?!) i czytelniczkom wyników moich poszukiwań, postanowiłam stworzyć listę sposobów, które na pewno wypróbuję.

 

1. Książki

Jak zawsze w takich przypadkach, będę chciała pokazać mojemu dziecku ciekawe książeczki, które przyciągną jego uwagę w drażliwej kwestii, nauczą nas oboje w jaki sposób mówić na ten temat i przybliżą nas do upragnionego celu. Na sklepowych półkach wypatrzyłam ostatnio dwie pozycje, które dają nadzieję na powodzenie: „Grubszą sprawę” wydawnictwa Dwie Siostry i „Beki, smarki, pierdy” (urzekł mnie ten tytuł!) wydawnictwa Muza.

Untitled design (18)

2. Wszechobecny nocnik

Planuję powoli wprowadzić nocnik lub nakładkę na sedes w życie mojego synka tak, aby ich widok był dla niego czymś normalnym. Warto też podkreślić, że malucha nie warto zmuszać do załatwiania się konkretnie w toalecie jeżeli akurat będzie miał ochotę zrobić to gdzie indziej. Na takie korekty jeszcze przyjdzie pora. Co więcej, dość ważną rzeczą wydaje mi się wybór nocnika czy nakładki przez samego zainteresowanego. Niech zarówno miejsce użytkowania, jak i obiekt pod pupą będą dla niego możliwie jak najbardziej komfortowe.

3. Przykład idzie z góry

Niestety, musimy się z tym pogodzić. Jeżeli do tej pory jeszcze nasze wycieczki tam, gdzie nawet król chadza piechotą razem z dzieckiem nie stały się normą, to teraz musimy do nich przywyknąć. Jak inaczej malec ma się przekonać co tam mamusia lub tatuś robią za zamkniętymi drzwiami i jakim cudem ma to mieć cokolwiek wspólnego z tym, że nie noszą pieluchy?

4. To nic złego

Kiedy nasz potomek wyrazi żywe zainteresowanie zawartością nocnika i w każdej innej sytuacji, która w głębi ducha nie będzie dla nas czystą przyjemnością, nie warto używać określeń takich jak „fuuuu” czy „bleee”, bo znając życie nasz dwulatek już je zna i raczej kojarzy, że nie są zbyt pozytywne. Z drugiej strony, kiedy młody adept nie zdąży zawołać lub usiąść na nocnik, absolutnie na należy go za to karać czy karcić, bo takie reakcje mogą spowodować zrażenie się do tematu i po sprawie.

5. Bez porównań

Inne dzieci już się załatwiają do nocnika, a nawet do sedesu? Przesypiają noce bez pieluchy? I co z tego? Tempo rozwoju każdego dziecka jest inne, co na pewno daje się zauważyć na przestrzeni tych minimum dwóch lat, które zwykle muszą minąć do momentu odpieluchowania. My, rodzice, zwykle znamy tempo naszych maluchów, ich reakcje i znaki, które nam dają. Nie zastanawiajmy się więc dlaczego to właśnie my musimy dłużej poczekać, albo odwrotnie, czy to nie za szybko. Wiele nam to ułatwi.

6. Nic na siłę

Jeżeli widzimy, że brzdąc wzbrania się jak może, opiera rękami i nogami, ucieka i nie chce, warto odpuścić. Nie teraz, to później. Może za tydzień lub za miesiąc. Kupno kilku opakowań pieluch więcej nas nie zbawi, a całej rodzinie da więcej spokoju. Kontrolowanie potrzeb fizjologicznych to naprawdę trudna sztuka, a jego nauka zajmuje zwykle dużo czasu. Dziecko musi być na tyle dojrzałe, żeby kojarzyć relację przyczynowo-skutkową i być rozwinięte na tyle, żeby zareagować kiedy trzeba. Jeżeli więc ewidentnie nie jest na to gotowe, nic na to nie poradzimy. Luzik.

UWAGA: PONIŻSZY KONKURS SIĘ JUŻ ZAKOŃCZYŁ.

Zgodnie z tą zasadą nadal beztrosko kupuję pieluchy i czekam na dobry moment. Tymczasem chciałabym wam polecić świetny, radosny konkurs, który przygotowała dla was marka Dada. Jeżeli lubicie się pośmiać i powygłupiać razem z maluchem, będzie to coś dla was!

Co trzeba zrobić? Wszystko jest bardzo proste!

  1. Kupujecie promocyjne opakowanie pieluszek Dada w Biedronce (osobiście uwielbiam te duże paki!)
  2. Wycinacie z opakowania przeróżne fantazyjne gadżety, np. czapeczki, okulary, wąsy
  3. Robicie sobie przy ich użyciu zdjęcie ze swoją pociechą
  4. Wchodzicie na stronę Dada: KLIK
  5. Wgrywacie zdjęcie i wypełniacie formularz zgłoszeniowy. Wygląda to tak:

Dada

Moje zdjęcie nie bierze udziału w konkursie, ale śmiechu miałam przy nimco nie miara! Teraz wasza kolej i zapraszam serdecznie, bo do wygrania są bardzo atrakcyjne nagrody: jedna rodzinna sesja zdjęciowa, sto cyfrowych ramek i sto tęczowych projektorów do dziecięcego pokoju. Jest o co walczyć, a szanse na wygraną są naprawdę spore, a więc do dzieła! Trzymam za was mocno kciuki.

KONKURS SIĘ JUŻ ZAKOŃCZYŁ.

Wpis powstał we współpracy z marką Dada.




Co dały mi dwa lata macierzyństwa?

IMG_6325b

Drugi rok życia mojego dziecka minął jak z bicza strzelił. Nie wiem w którym momencie nagle macierzyństwo stało się integralną częścią mnie, a dziecko częścią naszego życia. Gdzieś w międzyczasie, po różnych przebojach i atrakcjach, wypracowaliśmy sobie wspólnie dobrze funkcjonującą codzienność, z każdym dniem, tygodniem i miesiącem ucząc się siebie i dowiadując się o sobie nawzajem nowych rzeczy, zdobywając nowe skille i nowe punkty do parenthoodu.

Ignaś skończył dwa lata i porównując go do niemowlaka, którym był jeszcze rok temu, mogę śmiało powiedzieć, że różnica jest gigantyczna. W ciągu tego roku nauczył się chodzić (jak sobie pomyślę, że rok temu o tej porze jeszcze raczkował… nie wiem już nawet jak to było!), komunikować z nami za pomocą kilkunastu słów, gestów i stęków, jeść kawałeczki – od najmniejszych do naprawdę gigantycznych, wymuszać rykiem (ach, ten bunt dwulatka), mieć swoje zdanie i ulubione zabawki oraz sposób spędzania czasu (juuuuu!… dzień bez huśtawki dniem straconym!) i wiele, wiele innych rzeczy. Te dwa lata skłoniły mnie też do refleksji w drugą stronę – nad tym, czego ja, jako człowiek i jako matka nauczyłam się od mojego dziecka.

1. Miłość

Nie tylko dowiedziałam się czym jest miłość absolutnie bezwarunkowa, ale też poznałam różne jej odcienie. Nie ma nią wpływu absolutnie nic, co teoretycznie mogłoby ją osłabić – nieprzespane noce, zmęczenie totalne, fochy, obrażanie się, rzucanie przedmiotami, uciekanie przede mną, wychodzące zęby, skoki rozwojowe i inne gorsze momenty. Za to wzmacnia ją absolutnie każdy dobry moment, nawet najmniejszy – nowe słowo, nowa umiejętność, przytulenie, buziaczek, wspólny spacer. Miłość do dziecka to niesamowite i niepowtarzalne uczucie, które, chociaż na początku było dla nas obojga trudne, teraz rośnie we mnie coraz bardziej z każdym dniem.

2. Siła

Fizyczna i psychiczna. Mam biceps, ale mam też siłę wewnętrzną, pewność dobrego, wspólnego jutra. Nie mogę się doczekać nauki jazdy na hulajnodze i rowerze, pójścia do przedszkola i do szkoły, wspólnie odrabianych lekcji, wspólnego poznawania świata. Przez ostatnie dwa lata zdobyłam nową motywację do wszystkiego, co robię. To moje dziecko dało mi siłę do spełniania marzeń i realizowania siebie – w życiu prywatnym, tu na blogu i w pracy.

3. Cierpliwość

Mam krótki zapłon, co tu kryć, ale w ciągu ostatnich dwóch lat znacząco się on wydłużył. Coraz częściej umiem zagryźć zęby, policzyć do dziesięciu (albo do stu), opanować się i przemilczeć. Potrafię sobie wytłumaczyć, że dziecko ma swoje prawa, a ja powinnam mieć własny rozum. Nauczyłam się wolno chodzić, bo przecież zwiedzanie świata przy jednoczesnym podnoszeniu z ziemi wszystkich napotkanych kamyków i patyczków trochę zajmuje. Nauczyłam się wolno jeść, bo  chwilę zajmuje przegrzebanie wszystkiego, co mam na talerzu. Nauczyłam się szczegółowo tłumaczyć, żeby mały rozumek mógł pojąć to, co go otacza. Wciąż miewam chwile zapalne, ale z tym już chyba nigdy do końca nie wygram.

4. Brak snu

Pięć godzin przerywanego snu na dobę – tyle ostatnio sypiałam, czytając jeszcze dodatkowo na głos o drugiej w nocy Kubusia Puchatka. Kiedyś nie miałam pojęcia, że weekend może się niczym nie różnić od dnia pracy, teraz jest to dla mnie normą i coraz mniej mnie dziwi. Coraz mniej odczuwam takie zmęczenie, bo przestałam je rozpatrywać w kategoriach zmęczenia, to po prostu stan naturalny, stan macierzyński.

5. Precyzja

Kto kiedykolwiek obcinał małe paznokietki, czyścił małe uszka, czy odmierzał w środku nocy mililitry syropu na gorączkę, ten wie, o czym mówię. Tutaj nie ma miejsca na pomyłkę, bo mały człowieczek jest w tych sprawach totalnie zależny od nas. Chociaż jak przypomnę sobie, kiedy w środku nocy po porodzie cała spocona zmieniałam w stresie pierwszą pieluchą w swoim życiu i cała podekscytowana napisałam o tym mężowi smsa, to śmiać mi się chce, bo gdybym po każdej pieluszce przez te dwa lata wysłała takiego smsa, to nie wypłaciłabym się za rachunki telefoniczne.

6. Weryfikacja przyjaciół

Brak czasu wolnego przy małym dziecku bardzo weryfikuje znajomości – zostają tylko ci najwytrwalsi, którzy albo wiedzą jak to jest i cierpliwie poczekają, albo się domyślają i są wyrozumiali. To nie jest kwestia dzieciatych i niedzieciatych, bo zdarzyło mi się z różnych powodów stracić kontakt z przedstawicielami obu tych grup. Jednak skąpa ilość czasu, który możemy przeznaczyć na relacje towarzyskie sprawia, że bardzo szczegółowo się one filtrują. A życie nauczyło mnie, że taki filtr to koniec końców bardzo korzystna sprawa.

7. Znoszenie wysokich decybeli. Długo.

Nic, nawet najgłośniejsza impreza czy ryk silnika nie jest w stanie dorównać dwudziestce dzieci w żłobku lub w bajkolandii. Okrzyki radości, piski szczęścia, ryki nieszczęścia i płacze smutku są tak wyraziste, że rodzicielskie ucho z braku wyboru musi się do nich przystosować, wspomagając się czasem ibupromem. Dziecięca ekspresja i szczerość są rozbrajające w dosłownym tego słowa znaczeniu, dlatego dewiza dostosuj się albo zgiń nabiera całkiem nowego wymiaru.

8. Asertywność

Nigdy tak bardzo nie umiałam wyrazić swojego zdania jak w sytuacjach, kiedy muszę stanąć w obronie mojego dziecka. Obca baba ma dla mnie dobre rady na ulicy lub placu zabaw? Dziękuję, zrobię jak będę uważała. Lekarz nie jest w stanie konkretnie się wypowiedzieć? Wymuszę na nim to, czego potrzebuję. A już to, ile razy muszę powiedzieć Ignasiu, nie, nie jedz tego, nie wchodź tam, nie rób tego, nie pisz po ścianie, nie rzucaj tym, nieeeee! w skali dnia, tygodnia i miesiąca sprawia, że słowo nie stało się bodaj najczęściej wymawianym słowem w naszym domu. Zarówno przeze mnie, jak i przez moje dziecko. Asertywni do bólu.

9. Łapanie się za słowa

Małe ucho potrafi wyłapać wszystko. Począwszy od tego, że skoro myszka robi „pi pi”, to analogicznie myszka do komputera będzie robić tak samo, a skończywszy na tym, że trzeba się pilnować, żeby młodociany nie powtarzał po nas głupot, zarówno tych mówionych, jak i robionych. Fajnie jest, kiedy raz mu pokażę coś mądrego, jak na przykład dmuchanie dmuchawców, a on już następnym razem wie, co z tym zrobić, ale gorzej, kiedy to samo dotyczy jakiejś totalnej bezmyślnej z naszej strony głupoty. Ratuje nas tylko krótka dziecięca pamięć, chociaż coraz częściej zadziwia mnie ona swoją szczegółowością.

10. Szacunek dla czasu

Z jednej strony wielkim szacunkiem darzę czas spędzony z dzieckiem, bo wiem, że następnego dnia to nie będzie już to samo dziecko – na moich oczach urośnie, zmieni się, już czym innym będziemy się cieszyć i co innego przeżywać. Już teraz widzę jak zapominam jaki był maleńki, niesamodzielny i zależny ode mnie, bo nagle stał się bardzo samodzielny, odważny i sprawny. Cieszę się chwilą i wyciskam ją jak cytrynę nie tylko wtedy, kiedy jestem z nim, ale też wtedy kiedy jestem sama – kiedy na chwilę odzyskuję własną niezależność, nagle zaginam czasoprzestrzeń, żeby jak najwięcej załatwić i zrobić, bo wiem, że nieprędko znowu będzie mi to dane. A kiedy znowu jesteśmy razem po raz kolejny przypominam sobie, że nie istnieją pojęcia takie jak „zaraz” i „za chwilę”, bo wszystko – jedzenie, wytarcie nosa, zabawa – ma być już, tu i teraz. Zrywam się na równe nogi i od razu jestem w szyku bojowym.

Tak, te dwa lata bardzo wiele mnie nauczyły. Nie były łatwe, bo nigdy nic już nie będzie łatwe, ale dały mi też mądrość i doświadczenie, które pozwalają mi podchodzić do tego z otwartością i lekkością. Nic nigdy nie dawało mi w życiu tak nieograniczonej ilości wzruszeń, radości i zadziwienia jak ten mały człowieczek, którego powołałam na świat i który zawsze już będzie jego częścią.

A was, czego nauczyły chwile wspólnie spędzone z waszym dzieckiem?


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!

negativespace-18




Jak znaleźć pracę marzeń?

Untitled design (13)

Powroty do pracy po urlopie macierzyńskim bywają trudne. Roczne urlopy macierzyńskie, które dla nas, matek, miały być wybawieniem, owszem, są nim w pewnych aspektach, ale kiedy mowa jest o powrocie do pracy, w tym czasie zdarzyć się może wszystko.

Rok, a nawet półtora roku, jak było w moim przypadku, to dla firmy bardzo długo. Ludzie odchodzą i przychodzą, zmieniają się przełożeni, zmieniają się wymagania stawiane pracownikom, zmieniają się potrzeby. Wiele czynników złożyło się na to, że zaczęłam szukać pracy, ale w moich poszukiwaniach postanowiłam nie godzić się na półśrodki. Dziś opowiem wam jak wyglądały moje poszukiwania pracy marzeń.

Co stało mi na przeszkodzie?

Byłam i jestem matką małego dziecka.

Możemy się łudzić, że żyjemy w czasach, w których nie ma to znaczenia, i w których potencjalny pracodawca nie zada nam o to pytania, ponieważ teoretycznie nie ma do tego prawa. Owszem, zada, i trudno mu się dziwić, bo, tak samo jak i my, chce mieć jasność sytuacji. Nie ma w tym nic złego i my też nie powinnyśmy się tego wstydzić, ponieważ dziecko, tak samo jak praca, jest nierozerwalną częścią naszego życia.

Miałam trzymiesięczny okres wypowiedzenia.

Kiedy zaczynałam moje poszukiwania wydawało mi się, że największą przeszkodą będzie moje macierzyństwo. Otóż nie. Poszukiwałam pracy na stanowisku asystentki, które dość często charakteryzuje się tym, że osoby poszukiwane na nie muszą być dyspozycyjne na już, ewentualnie na wczoraj, bo cała specyfika tej pracy jest właśnie taka. I nawet kiedy mówiłam na spotkaniach, że będę się starała skrócić ten okres, to najwyraźniej nie wystarczało. Nie wiem jak inaczej mogłabym to rozwiązać, bo nie wyobrażam sobie pójść do pracodawcy jeszcze przed złożeniem wypowiedzenia i zapytać o taką właśnie możliwość skrócenia. Długo byśmy raczej już po tym nie współpracowali…

I faktycznie, uniknęłam zadawania tego pytania, a pracę koniec końców znalazłam. Przejdźmy więc do meritum.

Co robiłam, żeby znaleźć pracę idealną?

Miałam konkretne wymagania

Zaczynały się one już na poziomie wyszukiwanych ogłoszeń. Dotyczyły nie tylko lokalizacji biura (jako mama dwulatka chodzącego do żłobka nie mogłam sobie pozwolić na dalekie i długie dojazdy) i konkretnych stanowisk, ale również tego, co miał mi do zaoferowania w swoim ogłoszeniu sam pracodawca. Kiedy widziałam ogłoszenie, w którym oferowano mi na zasadzie copy / paste „duże możliwości rozwoju” oraz „prywatną opiekę medyczną i kartę benefit”, uciekałam gdzie pieprz rośnie. Bardzo szczegółowo analizowałam zakres obowiązków i zastanawiałam się, czy będę potrafiła im sprostać, ale ważne były też dla mnie poszukiwane kompetencje. Uniknęłam dzięki temu rozczarowań i zminimalizowałam ilość spotkań, na których mogłam się przekonać, że dany pracodawca mi nie pasuje, albo moje umiejętności przekraczają wymagania na danym stanowisku.

Drażliwym tematem są zawsze wymagania finansowe. Zawsze uważałam, uważam i zdania nie zmienię, że w każdej dziedzinie trzeba się cenić. Istnieje ryzyko, że po nas przyjdzie osoba z takimi samymi kompetencjami i będzie chciała połowę tego, co my, i trzeba się z tym liczyć. Ale jednocześnie trzeba mieć świadomość własnej wartości, własnych słabości, ale i własnych zalet i nauczyć się przedstawiać je tak, żeby przekonać do siebie rekrutera. To nie jest łatwe, a nauczyć się tego można tylko w jeden sposób: chodząc na spotkania rekrutacyjne w bardzo dużych ilościach. Ile ich było u mnie? Nie licząc poszukiwań z przeszłości, tym razem były to cztery miesiące po 3-4 spotkania w tygodniu. Nie podawałam widełek płacowych (aczkolwiek nie uważam, żeby miało być to błędem), tylko konkretną kwotę, której nie chciałam negocjować, ponieważ żaden kompromis w tej kwestii nie dałby mi motywacji do pracy. Warto sobie z tego zdać sprawę.

Nic nie ukrywałam

Będąc matką można mieć pokusę ukrycia na spotkaniu, że się nie ma dziecka, ale nie ma to większego sensu. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a może się okazać, że nowemu pracodawcy wcale nie jest z nią po drodze. Lepiej uniknąć rozczarowań z obu stron.
Nie ukrywałam też mojego trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia i wprost mówiłam, że nie mam gwarancji, że zostanie on skrócony. Nie było to łatwe, bo dwa razy po drodze usłyszałam w świetnych firmach, że zatrudniliby mnie z miejsca, gdyby nie musieli na mnie czekać. Takie doświadczenia są przykre, ale z drugiej strony pomagają przefiltrować potencjalne miejsca pracy ograniczając je do tych, którym naprawdę na nas zależy.

Rzetelnie przygotowywałam się do spotkań

I tutaj nie ma zmiłuj. Wszystko zaczynało się od CV, które było dopasowane do stanowiska, o które się ubiegałam, nieprzeładowane informacjami i bardzo czytelne, zaopatrzone w aktualne zdjęcie. Dalej: wiedząc, że będę miała test z pakietu Microsoft starałam sobie przypomnieć jego bardziej zaawansowane funkcje. Wiedząc do jakiej firmy idę na spotkanie, starałam się zapoznać z jej działalnością oraz z sylwetką osoby, z którą miałam rozmawiać. Więcej, zawsze starałam się dopasować ubranie do profilu firmy, miałam odpowiednią fryzurę i makijaż, i czyste buty (nosiłam ze sobą nawet podręczną pastę do butów, która pomagała mi szybko się ogarnąć, kiedy szłam na spotkanie w błotnisty dzień).

Tylko tyle i aż tyle. Ja dzięki temu znalazłam pracę marzeń, ale, co tu kryć, musiałam się nad tym szukaniem nieźle, nomen omen, napracować. Jednak dzisiaj to wszystko sprawia, że jestem tu, gdzie jestem. Że mój pracodawca był gotowy na mnie poczekać, że to, że jestem mamą, nie stanowi dla niego problemu, że warunki pracy mam wymarzone i, co najważniejsze, zgodne, a nawet przekraczające moje początkowe założenia. Mam szczerą nadzieję, że moje rady zmotywują wątpiących, a raczej wątpiące, do działania i pomogą im odnaleźć się na niełatwym przecież dzisiejszym rynku pracy.




Po jedenaste: nie hejtuj!

Untitled design (8)

Hejt Stop i agencja VML zrobili razem nową kampanię społeczną. Kiedy ją zobaczyłam, pomyślałam: Wow! Rewelacja! Przekaz prosty, ale genialny. Reklama uwzględnia w dość mocny sposób wizerunek dzieci. Zrobiłam więc eksperyment, aby się przekonać jak zareagują na nią matki w sieci. Wrzuciłam trzy zdjęcia z kampanii w grupach matek na Facebooku – matek z rożnych miast, matek z zagranicy, matek w różnym wieku. I doznałam szoku. Bo okazało się, że jakimś cudem to nie przekaz kampanii jest tu najważniejszy. Ale o tym za chwilę.

Zanim przejdę do meritum, chciałabym zacytować definicję reklamy społecznej:

Reklama społeczna to proces komunikacji perswazyjnej, którego głównym celem jest wywołanie społecznie pożądanych postaw lub zachowań. Realizowane jest to zazwyczaj na dwa sposoby. Po pierwsze przez namawianie do prospołecznych zachowań (…). Po drugie poprzez namawianie do zaniechania zachowań niepożądanych(…).

Źródło: „Propaganda dobrych serc, czyli rzecz o reklamie społecznej”, rozdział „Co to jest reklama społeczna”
prof. UW, dr hab. Dominika Maison, Wydział Psychologii UW, dr Norbert Maliszewski, Wydział Psychologii UW
http://www.kampaniespoleczne.pl


A żeby takie pożądane postawy lub zachowania wywołać, potrzebne są trochę mocniejsze środki wyrazu niż te w reklamie Coca-Coli. Takim środkiem wyrazu jest w tym przypadku noworodek, któremu już od pierwszych dni życia, niczym tatuaże na słynnym już zdjęciu matki karmiącej, przyczepiono etykietki „Brudas”, „Pedał” i „Szmata”. Po co? Żeby pokazać, że hejt może paść na każdego, a osoba, która staje się jego ofiarą, nie zasługuje na takie epitety i wyzwiska. Internetowy hejter nie zna swojej ofiary, powinna więc być ona dla niego w założeniu niewinna niczym noworodek, a tymczasem taka ofiara czyta na swój temat pociski kolejnych inwektyw.
Kampania ma też drugi wydźwięk. Bardzo mocno celuje moim zdaniem w same matki – hejterki, które nawzajem rzucają w siebie mięsem za to, że jedna karmi piersią, a druga nie, że jedna urodziła, a druga nie urodziła, bo miała cesarskie cięcie, za to, że jedna karmi słoiczkami, a druga tylko z rolnictwa ekologicznego, za to, że jedna BLW, a druga nie BLW, i tak dalej, i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a znaleźć je można na pierwszym lepszym forum czy facebookowej grupie. Do takich matek nie trafia żaden argument, bo dzień bez gównoburzy to dla nich dzień stracony, a z każdą kolejną taką sytuacją ich poczucie wartości rośnie. Jeżeli chociaż jedna taka osoba spojrzy na zdjęcia dzieci z kampanii Hejt Stop i pokusi się o głębszą refleksję, to jak dla mnie już będzie ogromny sukces. Bo pewnego dnia może stać się tak, że to jej dziecko stanie się ofiarą takiego samego hejtu, jaki ona w tej chwili wykorzystuje do swoich celów. I co wtedy?
Tyle o samej kampanii. Zdaję sobie sprawę, że ostatnie wydarzenia wokół Hejt Stop nie wpłynęły dobrze na ich PR, ale mam nadzieję, że ten rozdział już zamknęli, bo ich misja jest naprawdę słuszna. Jednak to, co najbardziej mnie zszokowało, to reakcje matek na zdjęcia noworodków. Zamiast odebrać przekaz jako metaforę, którą jest, pisały, że nie podoba im się wykorzystanie wizerunku niewinnych dzieci do takich celów, że jestem, cytuję, „jebnięta w mózg” wysyłając takie informacje, że gdyby to ich zdjęcie jako niemowląt zostało wykorzystane w ten sposób, zaskarżyłyby autorów, że to przerost formy nad treścią, że niesmaczne. Padały pytania czy nie mam większych problemów, a jeżeli już mam, to zaleca się odłączenie kabelka internetu. Pojawiło się też oczywiście bardzo dużo pozytywnych reakcji, jednak to (niestety) nie one najbardziej przyciągnęły moją uwagę.
Na dzień dzisiejszy, według polskiego prawa, to rodzice decydują o tym, czy wizerunek ich dziecka może być upubliczniony w sieci. Ja sama podjęłam decyzję o tym, żeby tego nie robić, jednak w tym przypadku cieszę się, że znaleźli się rodzice, którzy w pełni świadomie podjęli decyzję o użyczeniu wizerunku swoich nowo narodzonych maleństw do tak mocnej kampanii. Jeżeli wychowają swoje dzieci w duchu, który przyświeca tej akcji, to dzieci te będą im za to wdzięczne i, wbrew obiegowej opinii, nie pozwą ich za to do sądu.
Zapytacie skąd wiem, że ktokolwiek podjął decyzję o tym, aby akurat te dzieci znalazły się na akurat tych zdjęciach? Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, poniżej publikuję odpowiedź pana Łukasza Majewskiego z VML Polska na zadane mu przeze mnie pytanie:
Skorzystaliśmy ze zdjęć dzieci, których rodzice w pełni świadomie wyrazili zgodę na udział ich nowonarodzonych w tej kampanii. Sesja odbywała się w domach każdego z rodziców pod ich pełnym nadzorem. Opaski były prawdziwe – użyczone ze szpitala. Były zakładane dzieciom podczas sesji. Napisy były dokładane w postprodukcji, choć oczywiście rodzice mieli pełną wiedzę, co do ich treści.
Więc kiedy padają zarzuty, że rodzice ci już na starcie zrobili ze swoich dzieci szmatę, pedała i brudasa, zapraszam do zapoznania się z innymi, równie mocnymi kampaniami społecznymi, w których pojawia się dziecko. Czy jego obecność tam oznacza, że jego rodzice zgadzają się, aby było dziwką (norweska kampania społeczna „Dear Dad”), aby zniszczyła je wojna (brytyjska kampania „This is what war does to child”), spadło z drzewa i przestało oddychać (brytyjska kampania „Save the boy”), czy aby jego wizerunek kojarzył się z mało estetycznym wymazaniem jednoznaczną brązową mazią?
Źródło: www.kampaniespoleczne.pl
A może Polska nie jest jeszcze gotowa na tak mocne kampanie społeczne? A jeżeli nie jest, to kto zrobi kolejny krok do przodu, aby ją na to przygotować?
Hejt to dość miłe, obcobrzmiące słowo. Dużo gorzej brzmią nienawiść, przemoc, atak czy przestępstwo, a przecież do tego się to wszystko sprowadza. I póki żyję, nie dam sobie wmówić, że można koło nich przechodzić obojętnie. Nie wyłączę komputera tylko dlatego, żeby tego nie widzieć, tak jak nie przeprowadzę się do domu jednorodzinnego tylko dlatego, żeby nie słyszeć jak sąsiad za ścianą tłucze swoją żonę. Nienawiści i agresji trzeba przeciwdziałać, z jednej strony samemu wykazując się opanowaniem, zrozumieniem i pozytywnym podejściem do rozmówcy, a kiedy to nie działa, uciekając się do środków tak mocnych, jak reklama Hejt Stop. Oby więcej tego typu kampanii!

Nie reagując na hejt dajemy na niego swoje przyzwolenie. Czy tak właśnie chcemy wychować nasze dzieci?

 




Share week 2016

Untitled design (14)

Już po raz kolejny Andrzej Tucholski organizuje Share Week, czyli tydzień dzielenia się innymi blogami, które uważa się za najbardziej wartościowe. W tym roku mam przyjemność brać w nim udział po raz pierwszy, jako że jeszcze rok temu o tej porze mój blog istniał tylko w planach.

Andrzej wyznaczył dość rygorystyczne reguły dotyczące ilości. Tak naprawdę powinnam więc podać wam 3 blogi, które są moim absolutnym top of the top, jednak skrzywdziłabym tym samym trzy z niżej wymienionych dziewczyn. Prezentuję więc dzisiaj sześć moich ulubionych blogów, na których czytanie znajduję czas choćby nie wiem co. Blogów, które w moim odczuciu warte są czytania, lajkowania, share’owania, aby mogły dotrzeć do jak największej liczby odbiorców.


1. Cała Reszta – Dagmara Hicks

Nie wiem, czy jest jeszcze ktoś, kto nie zna Dagmary. Znalazła się w tym roku razem ze mną wśród nadziei polskiej blogosfery w rankingu Tomka Tomczyka i otrzymała nagrodę na Gali Twórców Roku za tekst roku. Był to tekst, który sprawił, że po raz pierwszy zawitałam na jej blogu i wsiąknęłam tam na dobre. Dagmara pisze teksty, które są mądre, przemyślane, które mają doskonałe puenty. Nie publikuje na blogu byle czego, podpisuje się tylko pod najwyższą jakością. Jest mamą trojaczków, a teksty publikuje co drugi dzień, do czego dążę i ja (do publikacji, nie do trojaczków ;-). Jednym słowem – kto jeszcze u niej nie był, ten śmiga natentychmiast!

2. Nieprzykładna – Żaneta Odolczyk

Żanetę poznałam, kiedy była na ostatniej prostej swojej ciąży i kiedy mówiła mi, że właśnie zakłada bloga i ma nadzieję, że jej dziecko będzie grzeczne i spokojne, w duchu i na głos robiłam wszystko, żeby w niezbyt delikatny sposób uświadomić jej mylność tej tezy. Na szczęście lub nieszczęście dziewczyna na własnej skórze się o niej przekonała, a swoje przekonanie przełożyła na rewelacyjne, humorystyczne i do bólu prawdziwe teksty. Nieprzykładna to blog z gatunku tych, które można kochać lub nienawidzić. Śmiać się do rozpuku lub pukać się w głowę. Ale nie można przejść obok niego obojętnie.

3. Bizimummy – Iza Bluszcz

Iza założyła bloga niedługo po mnie, a odkryłam ją obserwując dużo wcześniej jako jedną z instagramowych mam. Iza to profesjonalistka pełną gęba, zaangażowana społecznie, z głową na karku i dobrym wyczuciem chwili. Pisze o sprawach ważnych związanych z macierzyństwem naszych czasów, radzi, uświadamia i edukuje w sposób przyjazny i bardzo przystępny. Jest bardzo młoda, co, w połączeniu z jej wiedzą i doświadczeniem, wnosi do blogosfery parentingowej przyjemny powiew świeżości. Mocno trzymam za nią kciuki!

4. Mummy’s World – Kasia Harężlak

Jeżeli dobrze pamiętam, do Kasi trafiłam przez ten tekst, jednak jej logo i obecność w mediach społecznościowych przewijały mi się gdzieś w tle już dużo wcześniej. Od tamtej pory Kasia jest dla mnie gigantyczną motywacją i inspiracją. Ta kobieta jest wszędzie, zna wszystkich, jest otwarta, przebojowa i cały czas dąży do tego, żeby się uczyć, rozwijać i dawać z siebie jak najwięcej. Zaczynała swojego bloga startując od tematyki typowo parentingowej (wiadomo, urlop macierzyński nikomu nie służy), jednak w tej chwili tworzy bardzo przemyślane i dopracowane wpisy w tematyce DIY. U Kasi warto zatrzymać się na dłużej. Mam pewność, że w tym co robi, będzie tylko coraz lepsza!

5. Antoonóvka – Joanna Janaszek

Do bloga Asi podchodziłam jak do jeża. Byłam zrażona do tematyki karmienia piersią, starałam się od niej trzymać jak najdalej, bałam się kolejnej fanatyczki. Jednak w Asi najfajniejsze jest to, że ową fanatyczką nie jest. Po pierwsze ma do tematu bardzo zdrowe podejście, a po drugie nie ogranicza się do tego jednego. Kiedy coś pisze, daje z siebie wszystko. Kiedy wchodzi w tematy specjalistyczne, przygotowuje się do nich niczym do pisania doktoratu. A przy tym jest osobą bardzo pozytywną, zawsze uśmiechniętą i pomocną. Oby więcej takich blogerów!

6. Mamowymi Oczami – Agnieszka Kowalewska

Kiedy zaczynałam zastanawiać się nad blogami do tego polecenia, nieomal zapomniałam o Agnieszce, a to byłoby ogromnym błędem. Kiedy nosiłam się z założeniem bloga, to do niej jako pierwszej napisałam z prośbą o radę i to ona odpisała mi w bardzo prosty i przyjazny sposób. Blogowa działalność Agnieszki jest delikatnie przyćmiona przez wielki sukces jej konta na instagramie – chyba mało która instamama nie zna Amelki, która mówi chyba odkąd wyszła Agnieszce z brzucha. Nawet mój mąż z zapałem śledzi filmiki i na każdy nowy czeka jak na wielką premierę w kinie. 🙂 Jednak Mamowymi Oczami to również blog i wpisy – bardzo ludzkie, bardzo szczere, bardzo normalne. Agnieszka jest po prostu świetna w tym, co robi.

Jest jeszcze naprawdę wiele rewelacyjnych blogów i osób, które mogłabym i chciała tutaj polecić, jednak wtedy mało kto dobrnąłby do końca. Obiecuję, że w przyszłorocznym zestawieniu pojawią się wszyscy wielcy nieobecni.