1

Jak wyremontować i nie zwariować?

Druga część historii mojego domu
jak wyremontować i nie zwariować

Pierwszą część historii mojego domu znajdziesz tutaj: Przeprowadzka czy rosyjska ruletka? Bez różnicy. Dziś, zgodnie z obietnicą, poznasz dalszą część naszych przygód.

Opowiem Ci dlaczego przeprowadzaliśmy sie 5 razy w ciągu jednego roku? Ile wynosił największy rachunek za elektryczność, który kiedykolwiek zapłaciliśmy? Gdzie przechowywaliśmy meble i cały nasz dobytek podczas gdy sami gnieździliśmy się w kawalerce? I czy trudno jest znaleźć w Warszawie mieszkanie do użytku tymczasowego?

A więc spłaciliśmy kredyt i wzięliśmy nowy…

Przed nami była najgorsza rozgrywka logistyczna, jaką kiedykolwiek rozegraliśmy. Ponieważ mieszkanie sprzedaliśmy w sierpniu, kupujący poprosił nas, aby było zwolnione od września. Totalnie spalił na panewce plan, zgodnie z którym remont mieliśmy zrobić na szybko (hahahahaha) mieszkając jeszcze w mieszkaniu. Zaczęły się schody.

Postanowiliśmy do wiosny przemieszkać w naszym nowym domu (mieszkając najpierw 2 tygodnie u teściowej w czasie, kiedy finalizowały sie sprawy notarialne). Ale „nowy” był tylko z nazwy. Tylko my widzieliśmy w nim potencjał. Jak stwierdził nasz ulubiony pośrednik nieruchomości, lokalny mafiozo pełen uroku osobistego rzucający kurwami i pierdoleniem na prawo i lewo: „Panie Piotrze [ponieważ moją egzystencję bardzo szowinistycznie ignorował] – państwo kupiliście lokalizację!”. Nie mylił się, skubany.

Dom był skansenem z lat 80.

Wybudowany z płyt lotniskowych na Bemowie (do tego tematu jeszcze wrócimy), oklejony siatką antypodsłuchową, ponieważ pierwszym lokatorem był jakiś generał. Do wymiany w nim było wszystko i nawet nie wiem od czego zacząć. Od drzwi i okien, maleńkiej i bardzo starej kuchni, której bezpieczeństwo stało co najmniej pod znakiem zapytania. Przez hydraulikę, elektrykę, likwidacje garażu (przeniosłam tam kuchnię) i boazerię na klatce schodowej. Aż po wyrównanie niektórych ścian i wyburzenie innych, zabudowę balkonu, przesunięcie łazienki i wymianę podłóg. Dosłownie: WSZYSTKO.

W takich warunkach mieszkaliśmy pół roku, wymieniwszy tylko piec, który nie działał i zagrażał naszemu bezpieczeństwu. Moje czteroletnie wówczas dziecko bało się chodzić samo na górę do swojego pokoju, a ja nie byłam wiele lepsza. Równie nieswojo czułam się, kiedy mąż wyjeżdżał w delegacje. Wiedziałam, że duchy nie istnieją, a jednak… No dziwnie mi tam było. Na klatce schodowej nie było światła, starożytna elektryka wywalała korki z byle powodu, a wiatr świszczał przez nieszczelne okna.

View this post on Instagram

A post shared by Magdalena Rogala (@motheratorka)


View this post on Instagram

A post shared by Magdalena Rogala (@motheratorka)


Po pół roku musieliśmy się wyprowadzić na czas remontu.

Ale znalezienie mieszkania tymczasowego w Warszawie bez znajomości jest praktycznie nierealne. Wszystkie wynajmy długoterminowe odpadają, bo żaden właściciel i żadna agencja nieruchomości nie chcą się zgodzić na tak krótki czas. Z kolei opcje typu Air BNB czy Booking po prostu powalają cenowo. Życie uratował nam mój kuzyn, który użyczył nam swojego mieszkania na Saskiej Kepie sprawiając, że ten tymczasowy okres od marca do sierpnia 2018 był dla nas bardzo przyjemny. Mieszkaliśmy po sąsiedzku z naszymi przyjaciółmi i mamy bardzo dobre wspomnienia z tamtego okresu.

View this post on Instagram

A post shared by Magdalena Rogala (@motheratorka)


View this post on Instagram

A post shared by Magdalena Rogala (@motheratorka)


No dobrze, ale co z meblami?

Przecież na czas remontu mieszkaliśmy w kawalerce, wyprowadziwszy się z mieszkania prawie 70-metrowego. Tu znowu rozbiliśmy się o warszawskie ceny wynajmu powierzchni magazynowej wraz z ubezpieczeniem mebli i dobytku. Sieciówki, które pewnie często mijacie, zlokalizowane przy trasach szybkiego ruchu, nie wchodziły w grę.

Znaleźliśmy przez OLX opcję zlokalizowanych pod Warszawą kontenerów morskich. Na strzeżonym terenie, trzykrotnie tańsze niż wcześniej wspomniana opcja. Poza drukarką, która pewnie źle zniosła chłody wczesnej wiosny, albo też została przewieziona przez naszych speców od przeprowadzki (dwóch studenciaków z vanem) do góry nogami, wszystko przetrwało bez szwanku.

A co z remontem?

O dziwo większość rzeczy szła zgodnie z planem, z tym że z remontu trzymiesięcznego zrobił się remontem półrocznym. Wiele osób robiących remont mówi, że to standard, tak samo jak przekroczony dwukrotnie budżet (w tej kwestii wcale nie byliśmy inni czy lepsi). I ja bym nawet nie była o to zła, gdyby tylko szef naszej ekipy budowlanej umiał precyzyjniej określać terminy albo przyznawać się do opóźnień. A ja słysząc, że coś będzie za dwa dni lub za tydzien i oczekując faktycznie, że to wtedy będzie, dostawałam szału, kiedy przesuwało się to na przykład o miesiąc.

Największe zaskoczenie remontu?

Pamiętacie jeszcze te płyty lotniskowe z Bemowa? Takie były czasy, materiały budowlane były na wagę złota i budowało się z tego, co było pod ręką. To ma nawet swój urok i walor atrakcji (turystycznej). Niemniej jednak kiedy niektóre z tych ścian trzeba było wyburzyć za pomocą sprzętu podpinanego pod elektryczność okazało się, że rachunek za prąd wyniósł nas… 3000 zł. Dobrze czytacie, nie pomyliłam się w ilości zer.

Przeprowadzaliśmy się 5 razy w ciągu roku. Z mieszkania do teściowej. Od teściowej do domu. Z domu do kawalerki. Z kawalerki do teściowej (bo była końcówka remontu i nie chcieliśmy płacić za kolejny miesiąc). I od teściowej do domu. Niczego innego nie miałam wtedy dość tak bardzo jak tułaczki i życia bez zmywarki (bo ani w domu, ani w kawalerce jej nie było). Niczego tak bardzo nie doceniam teraz jak moja własna kuchnia, mój kawałek ogródka i fakt, że zapuściłam tu korzenie.

Czy zrobiłabym to jeszcze raz?

Gdybym wiedziała, że przejdę przez to wszystko – nie wiem. To był bardzo stresujący czas, pełen nerwów i kłótni. Cieszyliśmy się z perspektywy zmiany, a jednocześnie żyliśmy w takim napięciu, że najmniejsza bzdeta była punktem zapalnym. Ale to był mimo wszystko dobry czas. Mieliśmy koło siebie przyjaciół i mieliśmy czasem głupie pomysły, takie jak pojechanie po paczkę brakujących płytek do Poznania i zrobienie z tego weekendowej wycieczki.

Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem.

jak wyremontować i nie zwariować
jak wyremontować i nie zwariować

jak zrobić remont i nie oszaleć
jak wyremonotwać

jak zrobić remont


Przeczytaj też:

Przeprowadzka czy rosyjska ruletka? Bez różnicy.

Ekskluzywny house tour: dom matki, żony, pani domu




Przeprowadzka czy rosyjska ruletka? Bez różnicy.

jak sprzedać mieszkanie

Decyzja o kupnie nowego mieszkania lub domu, zwłaszcza mając już jeden kredyt i planując kolejny, jest w Polsce trochę jak hazard. Ryzyko jest duże, stracić można wiele lub wszystko, a po drodze czyha milion zasadzek.

Dlaczego płakałam, kiedy ktoś zwinął nam sprzed nosa pierwszą nieruchomość, ale nie żałuję tego? Dlaczego w dniu sprzedaży mieszkania stałam pod bramą notariusza szukając nowych kupujących? Czy można sprzedać mieszkanie w tydzień, a nawet w dwa dni? Dziś opowiem wam o tym, ile kosztowała mnie zmiana mieszkania na dom połączona z olbrzymim remontem.

Historia zaczyna się w styczniu 2017 roku.

To właśnie wtedy, mieszkając jeszcze w bloku, upatrzyliśmy sobie na pobliskim osiedlu domów jednorodzinnych segment. I gdybym łatwo się zrażała, to już wtedy miałabym do tego pełne prawo. Segment był kanadyjczykiem – z elektrycznym ogrzewaniem, ale i z bardzo zagmatwanymi księgami wieczystymi. Sprzedawcami byli niestety starsi państwo, bardzo przerażeni jakimikolwiek formalnościami. I kiedy zaczęliśmy dokładniej analizować księgi i inne papiery związane z nieruchomością, jak również samą kosntrukcję budynku, mając jeszcze dodatkowo przed soba procedurę sprzedania mieszkania, spłaty kredytu i wzięcia kolejnego – państwo się wycofali. Przyszedł inny kupujący, z gotówką i nie wnikający w formalności, i na ostatniej prostej dom nam przepadł.

Ale żeby było jasne: nie żałuję tak sktupulatnego podejścia do sprawdzenia inwestycji. Kupno nieruchomości to nie zakup sukienki czy szminki. Zweryfikować trzeba wszystko – stan budynku (najlepiej z budowlańcem), kwestie prawne i wszystko, co związane jest z księgami wieczystymi. O takie rzeczy śmiało możemy prosić pośrednika nieruchomości zajmującego się sprzedażą domu.

Bardzo wtedy płakałam i bardzo to przeżyłam.

Dziś zastanawiam się dlaczego, ale wiem, że tak musiało być. Niestety okolica, w której wymarzył nam się dom była i jest bardzo niewielka i bardzo specyficzna. Domów na sprzedaż jest tu mało i zwykle rodzina dziedzicząca takie domy po prostu w nich zamieszkuje, a nie sprzedaje. Na domiar złego w tamtym czasie lada dzień miała być wbita łopata pod budowę metra. Dla nierozumiejących dramatyzmu sytuacji powiem tak: ceny z automatu skaczą o jakieś 50%. I to całkowicie zerowałoby nasze szanse.

Jednak zarówno nasze działania, jak i opatrzność najwyraźniej nad nami czuwały. W momencie kiedy ja opłakiwałam poprzednią nieruchomość, na tamten świat zawijała sie właśnie poprzednia właścicielka domu, w którym obecnie mieszkamy… ale nie uprzedzajmy faktów.

Jak znaleźć nieruchomość w bardzo specyficznej okolicy?

Przede wszystkim zaczęliśmy od sprawdzenia naszej zdolności kredytowej. Znaliśmy ją już w styczniu, kiedy w ogóle zaczynaliśmy myśleć o kupnie domu. Jak można poznać swoją zdolność kredytową? Jest to bardzo łatwe. Wystarczy pójść do doradcy kredytowego, najlepiej takiego, który zajmuje sie tylko kredytami hipotecznymi (potem nam sie to przyda!). Taki doradca, po wypełnieniu przez nas dokumentów dotyczących naszego zatrudnienia i zarobków wylicza nam jak duży kredyt możemy wziąć i pokazuje najlepsze na dany moment oferty banków. Robi to bezpłatnie, ponieważ jeśli dojdzie do transakcji, otrzymuje prowizję od konkretnego banku. Czyli nas ta usługa nie kosztuje nic, a przynajmniej nie odczuwalnie.

Kolejny krok to znalezienie pośrednika nieruchomości.

W naszym przypadku obszar, na którym szukaliśmy domu był tak mały, że najlepszym rozwiązaniem okazało się znalezienie pośrednika wyspecjalizowanego w tej konkretnej okolicy. Miało to ten walor, że pośrednik poza znajomością konkretnych nieruchomości miał też bardzo dużą wiedzę na temat kolorytu lokalnego, ludzi i ich zwyczajów. Wiedział, które nieruchomości w ofercie w ogóle maja sens, żeby się nimi interesować i wprost informował nas, kiedy po prostu nie było szans, bo na przykład dom sprzedawały synowa z teściową non stop drące koty albo nieskłonny do negocjacji zatwardziały dziadziuś.

Po obejrzeniu kilku nie mających dla nas za bardzo sensu domów (bo albo była to kamienica pod inwestycję, albo nieuregulowana prawnie działka), nastał przestój. I kiedy w zasadzie straciliśmy już nadzieję, a nawet zaczęliśmy szukać w dalszej okolicy, nasz pośrednik zadzwonił do nas z informacją, że jest dom. Matka zmarła, syn sprzedaje, mamy pierwszeństwo obejrzenia i decyzji. Wymarzona sytuacja, która miała miejsce tylko dzięki naszej determinacji.

Jak sprzedać mieszkanie?

Szybka i łatwa sprzedaż mieszkania jest stosunkowo nieskomplikowana. Można na przykład zdecydować się na usługę home stagingu, jednak my po prostu bardzo dokładnie wysprzątaliśmy mieszkanie i zamówiliśmy usługę wirtualnego spaceru. Koszt takiego spaceru to ok 300-400 zł i jest absolutnie opłacalny. Mieszkanie wystawiłam na sprzedaż na próbę tuż przed wyjazdem na wakacje, a kiedy wrócilismy, już było w zasadzie sprzedane. I „w zasadzie” jest tu słowem klucz.

Trafiła się kupująca idealna – bo z gotówką.

Stwierdziliśmy, że w takiej sytuacji nie ma sensu pobieranie zaliczki i podpisywanie umowy przedwstępnej, i od razu umówiliśmy się do notariusza. Śmierdzi wam to z daleka? Mi juz teraz też.

W dniu wizyty u notariusza pani kupująca zaczęła kręcić nosem, pisać do mnie smsy czy jednak byśmy nie zeszli z umówionej ceny, bo zaczęły ją przerażać opłaty notarialne i podatek od nieruchomiści (2% wartości mieszkania – podatek PCC). Kiedy próbowałam się do niej dodzwonić, przestała odbierać, a następnie wyłączyła telefon. Na szczęście miałam również numer do jej ojca, od którego koniec końców, stojąc pod bramą notariusza wyciągnęłam informację, że córeczka zrezygnowała, jak i do wszystkich poprzednich zainteresowanych kupnem mieszkania.

W ogromnym stresie i przerażeniu, że nieruchomość mi przepadnie, jeszcze spod bramy zaczęłam wykonywać telefony. Nie będę was dłużej trzymać w niepewności: mieszkanie sprzedałam w dwa dni. Do dziś nie wiem jak to się stało, ale dziękuję własnej przezorności, że zachowałam w telefonie wszystkie te kontakty.

Spłata kredytu.

To był już ostatni element tej układanki. Żeby spłacić poprzedni kredyt, musieliśmy otrzymać z banku zaświadczenie o wysokości zadłużenia, a nad całością transakcji czuwał notariusz. Kupujący część kwoty przelał do banku tak, aby spłacić nasz kredyt, a pozostałą kwotę przelał na nasze konto.

Nowy kredyt tym razem wzięliśmy bez pośrednika. Okazało się, że jeden z banków dysponował doskonałą ofertą dedykowaną dla pracowników sektora bankowego, którymi oboje jesteśmy, a takich ofert doradcy kredytowi w swojej ofercie nie mają.

I wydawałoby się, że jest to koniec tej historii i już, już będzie spokój. Ale przed nami były kolejne przygody. Pamiętajmy, że kupiliśmy segment z ubiegłego stulecia, w którym od lat 80 nikt nie robił remontu. Zakochaliśmy się w tych wnętrzach i w ogrodzie widząc w nich potencjał, który nikt inny poza nami nie widział.

Dlaczego przeprowadzaliśmy sie 5 razy w ciągu jednego roku? Ile wynosił największy rachunek za elektryczność, który kiedykolwiek zapłaciliśmy? Gdzie przechowywaliśmy meble i cały nasz dobytek podczas gdy sami gnieździliśmy się w kawalerce? I czy trudno jest znaleźć w Warszawie mieszkanie do użytku tymczasowego?

Tego wszystkiego dowiecie się z kolejnego wpisu.

Druga część historii mojego domu: Jak wyremontować i nie zwariować

A tak wyglądał mój dom, kiedy tylko ja i mój mąż widzieliśmy w nim potencjał…

A to jest główny powód, dlaczego się w nim zakochałam. Kiedy pierwszy raz weszłam do tego ogródka, była pełnia lata:

jak sprzedać mieszkanie
jak sprzedać mieszkanie

Nasz doradca kredytowy: Salomon Finance

Wirtualne spacery: Property 360


Przeczytaj również:

7 trików jak wykończyć, żeby się nie wykończyć

50 ładnych i praktycznych pomysłów do pokoju przedszkolaka




Thermomix TM6 – opinia po dwóch latach użytkowania. Czy warto kupić?

Thermomix TM6 opinia czy kupić
Autorką zdjęcia jest Martyna Górczyńska

Jeśli moja opinia sprawi, że zainteresujesz się Thermomixem, serdecznie zapraszam do kontaktu mailowego motheratorka@gmail.com, telefonicznego: 663-670-068 lub na moim Instagramie: KLIK. Jako przedstawicielka sprawię, że będziesz się cieszyć swoim Thermomixem tak jak ja 🙂 Thermomix TM6 – opinia

Dołącz do grupy Thermomatki na Facebooku: KLIK

UWAGA!!! Od 5 do 28 sierpnia trwa jedyna w roku promocja na raty 0% na Thermomix: 10, 20, 30 lub 36 rat z wkładem własnym lub bez. Thermomix może być Twój już od 159 zł miesięcznie. Raty możesz w dowolnym momencie nadpłacać lub nawet spłacić w całości bez żadnych dodatkowych dopłat. Przy zamówieniu Thermomixa teraz, pierwszą ratę spłacasz w listopadzie.


Pamiętam ten moment, kiedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może by warto było kupić Thermomix. Na śledziku u znajomych jadłam niebiańskie tiramisu (ach, piękne czasy, kiedy jeszcze mogłam słodkie…). Dokładałam i dokładałam, w końcu zapytałam autorkę dania skąd przepis. „Aaa, to Thermomix. W 5 minut zrobiłam.”. Thermomix TM6 – opinia

A potem sprawdziłam cenę i mnie zmroziło. Cena za Thermomix to 5745 zł. Nie będę was przecież oszukiwać, że nie zrobiła na mnie wrażenia, albo że za tę jakość to adekwatna cena. Nie mnie to oceniać. Ale ja z natury rzeczy jestem taką osobą, że jak mam kupić coś tak drogiego, to muszę mieć ten wydatek przemyślany z każdej strony.

Thermomix TM6 – opinia

Długo mieliłam w sobie decyzję i oczywiście rozmawiałam o tym z mężem. Wiadomo było, że w grę wchodzą tylko raty, i to jak najmniejsze, żebym ich mocno nie odczuła.

Ale czy tak naprawdę potrzebuję takiego sprzętu?

W grę wchodziło kilka aspektów. Po pierwsze mój pragmatyzm. Przecież w garnkach, piekarniku, blenderach, mikserach itp. mogę ugotować przepyszne dania. Mam już przecież masę moich ulubionych przepisów, więc co zrobię, jeśli sprzęt za 5 koła będzie stał i zbierał kurz, a ja nie przestawię się na nowy sposób gotowania? O tym mogłam się przekonać tylko kupując go.

To może po prostu mikser planetarny?

Przez moment to był mój pomysł, żeby wydać mniej pieniędzy. Bo skoro to tylko mieszający garnek, to po co przepłacać. Ale w tym momencie jeszcze raz wróciłam do bardzo dokładnej analizy moich potrzeb w kuchni i mojego sposobu gotowania.

Nigdy nie tworzyłam sama przepisów.

Nie umiem tego i własne przepisy, które i tak są na bazie znalezionych w internecie, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Pod tym względem czułam, że Thermomix i opcja Cookidoo to może być coś dla mnie. Ale co, jeśli te przepisy nie będą mi smakować? Jeśli nie będę umiała odpowiednio doprawić? Z tym ryzykiem musiałam się pogodzić. Rozmawiałam z wieloma właścicielkami Thermomixa – zarówno tworzącymi własne przepisy, jak i takimi, które przed Thermomixem nie gotowały w ogóle. Wszystkie były tak samo mocno zakochane w tym sprzęcie.

W międzyczasie suszyłam głowę mojej przedstawicielce.

Obserwowałam ją na Instagramie już od dawna, od momentu, kiedy urodziła swoje pierwsze dziecko. Zawsze robiła piękne zdjęcia, a ten talent przekuła w tworzenie bardzo pięknych insta stories. To właśnie tam, w momencie, kiedy została pośredniczką Thermomixa, zaczęłam podglądać jego możliwości.

Kiedy już bardzo poważnie zaczęłam brać pod uwagę zakup, zadawałam jej milion pytań, a ona na wszystkie cierpliwie i wyczerpująco odpowiadała. Obejrzałam też wszystkie jej wyróżnione relacje o Thermomixie (a jest ich dużo i poruszają temat większości, jeśli nie wszystkich jego funkcji i możliwości).

Ale było mi mało.

Dołączyłam więc do thermomixowych grup na Facebooku i tam pytałam o opinie. Wydawałoby się, że w takich grupach próżno szukać niezadowolonych posiadaczek Thermomixa TM6 i to w sumie prawda. Niezadowolonych głosów było jak na lekarstwo, a wojowały głównie właścicielki konkurencyjnego sprzętu z dyskontów.

Oczywiście, że taką opcję również brałam pod uwagę. Ale nie miałam nawet takich pieniędzy, żeby pozwolić sobie na jednorazowy wydatek, którego nie da się rozbić na raty. Nie wspominając już nawet o braku opieki posprzedażowej i zaplecza technicznego. To nie było dla mnie.

A więc stało się.

Po ponad pół roku bujania się z decyzją i rozważania wszystkich za i przeciw, zdecydowałam się na zakup. W podjęciu decyzji pomogła mi zmiana podejścia. Stwierdziłam, że nie kupię Thermomixa jako zamiennika dla wszystkiego, co do tej pory znałam, i jedynej opcji do przygotowywania każdego posiłku. Kupiłam go jako pomocnika, jako wsparcie. Rozłożyłam go na raty tak małe, że ustawiając na koncie zlecenie stałe w ogóle ich nie odczuwam.

I faktycznie. Są dni, że robię w nim całe przepisy z Cookidoo, są takie, że przerabiam na Thermomix przepisy znalezione w internecie, a są takie, że tylko siekam w nim cebulę lub wyrabiam ciasto na pizzę. Mam dni, że nie robię w nim nic. Ale to też jest spoko!

Thermomix TM6 – opinia

Mam Thermomix od ponad półtora roku, i ani jednego dnia tej decyzji nie żałowałam. Zrobiłam już dzisiątki przepisów i każdy z nich nie dość, że wychodził, to jeszcze smakował i mi, i moim domownikom.

thermomix 6 opinie

Moja kuchnia bardzo się wzbogaciła.

Moja szuflada z przyprawami pęka w szwach, a moje gotowanie jest dużo bardziej różnorodne. Robię dania, o które w życiu bym się wcześniej nie podejrzewała. Często robię dania z kuchni azjatyckiej, których wcześniej się bałam, dania z piersi z kaczki czy żeberka. Przy nawet najbardziej skomplikowanych przepisach Thermomix dosłownie prowadzi mnie za rękę od surowych składników po gotowe danie na talerzu.

Moja kuchnia jest dużo czystsza.

W trakcie gotowania dużo rzeczy robi się samo, więc zwyczajnie mam czas na bieżąco sprzątać resztki, zamiast na przykład stać i mieszać.

Robię dużo dodatków bazowych samodzielnie.

Robiłam już zamiennik kostki rosołowej, czyli koncentrat bulionu, robiłam bułkę tartą, cukier waniliowy, majonez, przyprawę typu wegeta i różne inne mieszanki przypraw. Piekę samodzielnie bułki bez większego wysiłku i robię cukier puder ze zwykłego cukru. Dzięki temu wszystko mam naturalne, bez sztucznych dodatków i dużo taniej niż w sklepach.

thermomix tm6 cena

Lubię czytelność Thermomixa.

Łatwość przygotowania posiłków jest niewiarygodna. Każdy krok pokazany jest na ekranie, nie ma miejsca na błędy i pomyłki. Każda ilość odmierzona jest na wadze co do grama i nie ma znienawidzonego przeze mnie „daj na oko”. Jest to sprzęt zarówno dla ludzi, którzy z gotowaniem nie mieli nigdy nic do czynienia, jak i dla kuchennych weteranów. Osoby nielubiące gotować (znam takie!) ułatwiają sobie dzięki niemu życie i są w stanie zrobić posiłki, które bez niego nigdy nie byłyby w ich zasięgu.

Łatwo jest mi trzymać dietę.

Odkąd okazało się, że pewne składniki muszę wyeliminować, baza Cookidoo bardzo mi pomaga. Jest bardzo wiele przepisów dla alergików, cukrzyków, bezglutenowców, itp. A sama baza jest ciągle poszerzana, co jakiś czas wpadają nowe. W tej chwili Cookidoo posiada ponad 4200 przepisów po polsku.

Samo urządzenie również jest zdalnie aktualizowane.

Producent Thermomixa ciągle wprowadza ulepszenia. Dzięki funkcji wifi wszystkie te ulepszenia bez problemu wskakują w urządzenie, które mamy już w domu, nie trzeba nigdzie z nim jechać. Odkąd kupiłam Thermomix, pojawiły się w nim między innymi tryb gotowania jajek, ulepszony tryb mycia wstępnego i filmy pokazujące niektóre kroki w przepisach.

No i czas.

Wiele rzeczy można w kuchni zrobić szybko za pomocą różnych sprzętów. Ale mnie za każdym razem cieszy, kiedy wrzucam w Thermomixa składniki na surówkę, która robi się w 10 sekund, lub robię placki ziemniaczane, na które pulpa jest gotowa w równie szybkim czasie. A ja latami darłam palce na tarce… Moim największym hitem jest sos beszamelowy. Zrozumie to każdy, kto kiedykolwiek go robił stojąc nad nim, dolewając powoli mleko i cały czas mieszając. Do Thermomixa wrzucam naraz wszystkie składniki, odpalam, idę sobie gdzieś na 7 minut, mogę w tym czasie robić cokolwiek… I sos jest gotowy. Tak po prostu.

Nie powiem wam, że to sprzęt dla każdej z was. Każdy musi sam przemyśleć swoje kuchenne potrzeby. Ale mogę wam powiedzieć, że mimo mojego sceptycyzmu okazało się, że jest to absolutnie sprzęt dla mnie. Nie wyobrażam już sobie bez niego życia. Nie pamiętam życia sprzed Thermomixa.

Dołącz do grupy Thermomatki na Facebooku: KLIK

A jeśli po moim wpisie chcesz umówić się na prezentację, serdecznie zapraszam do kontaktu: mailowego motheratorka@gmail.com, telefonicznego: 663-670-068 lub na moim Instagramie: KLIK. Jako przedstawicielka sprawię, że będziecie się cieszyć swoim Thermomixem tak jak ja 🙂

thermomix przedstawiciel

Thermomix TM6 – opinia

Thermomix opinie




Ekskluzywny house tour: dom matki, żony, pani domu

Dom matki, żony, pani domu

Chodźcie, zapraszam was dzisiaj do mojego domu. Daję wam klucze i serdecznie was namawiam na wycieczkę po kolejnych pomieszczeniach. Jestem pewna, że jeszcze żadna inna matka, żadna inna żona i żadna inna pani domu nie pokazała wam tak intymnych szczegółów ze swojego gniazda domowego.

Usiadłam wczoraj wieczorem w fotelu, zmęczona po całym dniu i całym tygodniu pracy na etacie w trybie home office, ogarniania posiłków sobie, mężowi i dziecku, i ogólnie ogarniania życia. I stwierdziłam, że koniecznie musicie to zobaczyć. Tak wygląda dom matki, żony, pani domu.

Zacznijmy od kuchni.

Chciałam zwrócić wam uwagę na moją wybitną baterię i przepiękny zlewozmywak…

…pełen brudnych garów.

Podczas gdy obok dumnie błyszczy…

…zmywarka pełna czystych garów, od doby czekająca na rozładowanie.

Pójdźmy dalej.

Obok stoi ekspres do kawy.

Ile razy zdarzyło wam się zostawić mleko na wierzchu i w panice po południu chować je do lodówki w nadziei, że jeszcze się nada? No. To witam w klubie.

Stan płyty indukcyjnej ewidentnie świadczy o tym, że nie głodzę mojej rodziny. Ale czasu na przetarcie też nie miałam.

I póki co równie dobrze mogłoby to być mieszkanie singielki. Ale nie dajcie się zwieść.

Bo oto przed nami pięknie przozdobiony salon i jadalnia.

Z przypadkowymi zabawkami pozostawionymi tu i tam…

…i stołem, który czasem jest pięknym, czystym stołem rodem z Instagrama…

A czasem nie.

I oczywiście, że zdarza nam się na nim zostawić resztki śniadania, które na sprzątnięcie czekają aż do pory obiadowej.

Ale jest jeszcze przecież mały stolik w części telewizyjnej. Równie uroczy.

Już za momencik przeskoczymy na górę, ale jeszcze pralnia. Nie możemy jej tak zostawić, bo włożyłam wiele serca w jej wygląd i atmosferę przytulności.

Zrobiłam pranie…

…które czeka na złożenie od ładnych kilku dni.

(Czy kiedy je prałam, trzy razy zapomniałam o tym, że skończyło się prać i gnije, więc musiałam je nastawić ponownie? Być może.)

Ale nie czeka samotnie, o nie.

Bo razem z nim czekają zdjęte naprędce poprzednio uprane rzeczy, które musiały zrobić tamtym miejsce na suszarce. Może któregoś dnia awansują do statusu zaniesionych na górę…

…ale nie prędko.

Bo góra, jak możecie się domyślać, również jest ciekawa.

Wejdźmy do łazienki. Oazy spokoju, domowego spa, świątyni samotności.

Ale nigdy nie jestem w niej samotna.

Bo towarzyszą mi Batman i Olaf.

Już się pewnie nie możecie doczekać sypialni? Wskakujcie, drzwi stoją przed wami otworem.

Moja toaletka… (zupełnie przypadkiem wygląda jak parapet)

…i moja szafa.

Tak, dobrze widzicie. Od ponad roku mieszkamy bez szafy, bo zwyczajnie nas na nią nie stać i czekamy na dobry moment.

Już prawie kończymy ten house tour. Został nam pokój dziecięcy. Tam w zasadzie komentarz niepotrzebny.

I to by było na tyle.

Bardzo wam dziękuję za wizytę i było mi przemiło gościć was w moich skromnych progach.

A jeśli myślicie, że wszystkie te piękne wnętrza jak z katalogów pokazywane na Instagramie są zawsze takie piękne i czyste, to mam nadzieję, że udowodniłam wam, że wcale tak nie jest.

Każda z nas: matek, żon, pań domu ma prawo do tego, aby jej dom wyglądał na tyle, na ile ona ma czas i siłę się nim zająć. A nie zawsze ma. I nie zawsze jej się chce. Czasami po prostu pada zmęczona po całym dniu lub całym tygodniu i jedyne, co może, to wyciągnąć nogi, odpalić Netflixa i zasnąć po pierwszych pięciu minutach filmu.

Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do mnie wpadniecie. Macie już klucze, więc mój dom zawsze stoi przed wami otworem.


Z kategorii dom: Pomysły na pokój przedszkolaka, Metamorfoza pokoju przedszkolaka




10 rzeczy, których na pewno NIE zrobię w te Święta

czego nie zrobię w świętaŚwięta Bożego Narodzenia są pięknym czasem. Spokojnym, magicznym i refleksyjnym. W moim wspomnieniach z rodzinnego domu również takie były i zawsze uczono mnie, że to bardzo specjalne chwile. Pamiętam, że jako dziecko bardzo na nie czekałam i nigdy nie byłam nimi rozczarowana.

Ten wpis miał w pierwotnej wersji nosić tytuł „Czy moje dziecko wybaczy mi, że nie miało magicznych świąt?”. Brzmiał tak dlatego, że, stety lub niestety, nie robię masy rzeczy, które obserwuję obecnie głównie wśród rodziców dzieci aktywnych w mediach społecznościowych. Wystarczy wspomnieć, że dopiero minęła połowa listopada, a my już pędzimy za wszystkim, co dotyczy tych trzech dni w roku. W sklepach już są tłumy, reklamy już atakują nas idealnymi prezentami, instagram atakuje nas perfekcyjnymi przygotowaniami. Mam wrażenie, że od kilku lat Boże Narodzenie zamieniło się w wyścig, w którym startujemy, chcąc, nie chcąc, wszyscy, o północy z 1 na 2 listopada.

A może by tak wyluzować?

Może tak po prostu, ze zdrowym podejściem, nie zrobić kilku rzeczy w imię świętego spokoju i nie spinania się przez prawie dwa miesiące tylko dla tych trzech dni? Oto moja lista rzeczy, których na pewno nie zrobię w tym roku i pewnie przez kilka najbliższych lat też nie.

1. Nie opakuję prezentów we własnej roboty opakowania

Nie jestem uzdolniona manualnie – to raz. Nie mam czasu, bo pracuję na etacie – to dwa. Nie będzie ani zgrabnych wycinanek, ani własnoręcznie zrobionych bilecików, ani innych tego typu czasochłonnych ozdób, bo po prostu nie czuje się do nich powołana. Dla tych trzech sekund rozpakowywania wystarczy mi kupny papier i wstążeczka. A wszyscy i tak będą się cieszyć z prezentów.

2. Nie upiekę pierniczków

Robienie pierniczków jest moją zmorą. Zrobiłam je raz w życiu, poświęcając na to trzy wieczory. Jedynym plusem tej roboty były solidne bicepsy, które uformowały się dzięki wyrabianiu ciasta. Będę musiała przeżyć bez pierniczków.

3. Nie przygotuję własnoręcznie kalendarza adwentowego

Ta sama historia co z opakowaniami. Naprawdę nie wiem, czy jestem aż tak do bólu pragmatyczną osobą, czy aż tak bardzo przywiązaną do własnych wspomnień z dzieciństwa, ale mnie jako dziecko zawsze cieszyły czekoladki wyjmowane z klasycznego kupnego kalendarza. I znowu – brak czasu przemawia za tym, żeby nie podążyć za modą tworzenia własnych kalendarzy. Są piękne i pięknie prezentują się na zdjęciach, ale nie dla mnie takie atrakcje.

4. Nie zamówię rodzinnej sesji zdjęciowej

To pewnie piękna pamiątka i nie wykluczam, że kiedyś się na nią skuszę, ale na pewno nie w tym roku. Z jednej strony to dla mnie kwestia wydatków, które i tak w okolicach świąt są napompowane do granic możliwości, z drugiej – znowu czas! Szczerze mówiąc im dalej piszę ten wpis, tym bardziej przekonuję się, jak strasznie mało go mam…

5. Nie kupię mojemu dziecku świątecznych ubrań

Tak, znowu jestem pragmatyczna. Ciuchy, które można nosić przez tydzień w ciągu roku? Serio? Jedyne szaleństwo, na które sobie pozwoliłam, to piżama z czerwononosym reniferem. Na wigilię będzie pewnie koszula z kołnierzykiem i dżinsy, które po godzinie zamienią się w zwykłą bluzkę i dresik. Tak, moje dziecko również jest pragmatyczne.

6. Nie podpowiem dyskretnie mężowi, co bym chciała pod choinkę

My po prostu kupimy sobie wspólny prezent, coś do domu, z czego oboje będziemy korzystać. To już od kilku lat nasza tradycja, która bardzo dobrze się sprawdza i nie widzę powodu, żeby ją zmieniać. Ba, ja ją wręcz polecam!

7. Nie będę się przejmować, że przytyję

To ostatnia rzecz, którą zamierzam się przejmować, zwłaszcza, że w tym roku (tak, jeszcze w tym, a nie od 1 stycznia) planuję poważnie się za siebie wziąć. Mam do zrzucenia kilka kilogramów, ale umówmy się. Święta nie są najlepszym czasem, żeby przejmować się dietą.

8. Nie ubiorę choinki tak, żeby była fotogeniczna

Mam pudło różnokolorowych ozdób choinkowych, których używam co roku. Czasem dokupuję kilka elementów, ale nie planuję choinki pod kątem fotogeniczności, instagrama i jednego, wiodącego koloru. Moja choinka jest przeważnie lekko krzywym chaosem. I za to ją kocham.

9. Nie przyozdobię całego mieszkania świątecznymi dekoracjami

Szczerze podziwiam osoby, które co roku kupują nowe dekoracje do mieszkania, albo, o zgrozo, wykonują je same. Nawet, kiedy nie miałam dziecka, nie czułam w sobie powołania do okazjonalnych ozdób, które najpierw zbierają kurz, a potem, jeśli nie znajdzie się czasu na ich sprzątnięcie (a przeważnie się nie znajdzie), to ozdabiają dom aż do Wielkanocy. Dziecko natomiast jest dodatkowym usprawiedliwieniem, żeby nie zagracać dodatkowo mieszkania. Ono samo wie jak i czym najlepiej zagracać.

10. Nie spędzę sylwestra na modnej imprezie

To wyjątkowo nie świąteczny, ale mój ulubiony punkt. Nigdy szczególnie nie lubiłam przymusu fantastycznej zabawy na cudownej sylwestrowej imprezie. Cały świat się bawi, baw się i Ty! Musisz koniecznie pokazać wszystkim, że doskonale się bawisz! Brrr. Aż mnie wzdryga. Kiedy na świat przyszło moje dziecko i sytuacja zmusiła nas do kanapowego sylwestra i odrzucenia wszystkich zaproszeń odkryłam, że to jest najlepsza i najdoskonalsza forma spędzania tej nocy. Dres i kapcie. Nic więcej mi nie trzeba.

A co w tym roku zrobię na pewno?

Jak pewnie większość z was jak co roku obejrzę „Love Actually”, pojedziemy obejrzeć z roku na rok coraz piękniejsze świąteczne światełka na ulicach Warszawy, zrobimy sobie we trójkę wyprawę po choinkę i razem ją ubierzemy przy dźwiękach kolęd. Kupię masę mandarynek i pomarańczy, i będziemy się nimi zajadać. Spędzimy rodzinnie wigilię, a potem pierwszy i drugi dzień Świąt. Tylko tyle i aż tyle. Bez pędu, bez stresu i bez wyścigu. Czego i wam z całego serca życzę.




METAMORFOZA: pokój przedszkolaka!

Dzieci rosną w niesamowitym tempie. Ledwo byłam w ciąży, pamiętam jak dziś kompletowanie wyprawki i urządzanie niemowlęcego pokoiku, a tu nagle kawaler kończy 3 lata i zaczyna mieć zupełnie inne potrzeby. Najwyższa pora, aby uroczy pokoik niemowlaka z komodą i malutkim łóżeczkiem przeobraził się w pokój przedszkolaka!

Po porcji inspiracji (KLIK!), którą przygotowałam jakiś czas temu, czas na metamorfozę pokoju mojego synka.

PRZED

Oto, jak pokój wyglądał wcześniej.

Nie był to może taki w 100% pokój niemowlaka, bo w międzyczasie od dnia narodzin Ignasia zdążył z niego zniknąć przewijak, który wcześniej położony był na komodzie, a łóżeczko z typowego łóżeczka ze szczebelkami przekształciło się w widoczne na zdjęciu łóżko dla trochę starszego dziecka, niemniej jednak pokój prosił się o gruntowny remont.

Ściany upstrzone były zwłaszcza na wysokości wspomnianego wyżej przewijaka (rodzice chłopców powinni doskonale zrozumieć dlaczego…), a że planowaliśmy też zdemontować tablicę sensoryczną, zarządziłam malowanie. Uprzedzając pytania: plamy były, mimo moich wysiłków, niezmywalne.

W TRAKCIE

Po zamówieniu wszystkich niezbędnych elementów metamorfozy: łóżka, materaca, dywanu, plakatów wraz z ramkami i oczywiście farb, zabraliśmy się do pracy. W ruch poszły wiertarki, wkrętarki, wałki, pędzle i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Przy okazji powie wam jedno: jak mi jeszcze kiedyś strzeli do głowy zrobić remont generalny, niech mnie ktoś solidne rąbnie. Macie moje błogosławieństwo. Oby tym razem farby były zmywalne!

Jak widać, lekko nie było, a robotników było trzech, przy czym jeden mocno zaniżał średnią wieku. Warto także zwrócić uwagę na fachową i prehistoryczną linijkę, którą dokonywane były pomiary do malowania pasów! Ktoś jeszcze pamięta te czasy?…

Ale do rzeczy. Kolorystyka pokoju niewiele się zmieniła, ponieważ bardzo nam przypadła do gustu, ale pojawiły się moje wymarzone, wspomniane wyżej pasy.

Co do samej farby, sparzeni poprzednim wyborem, tym razem postawiliśmy na jakość. Zdecydowaliśmy się na farby Magnat Sypialnia i Pokój Dziecka z kilku powodów. Po pierwsze zależało mi na wspomnianej już zmywalności. Mojemu dziecku zdarza się na przykład w twórczym porywie chwycić za kredkę i ozdobić kilkoma wyrazistymi kreskami właśnie ścianę, więc biorąc pod uwagę wysiłek, który włożyliśmy w odmalowanie pokoju, wolałabym tym razem nie ryzykować, że dzieło się nie zmyje.

Po drugie chciałam wybrać farbę przeznaczoną do pokoju dziecięcego, bezpieczną dla dzieci ze skłonnościami do alergii, i wspomagającą jakość powietrza w środowisku, w którym dziecko przebywa najczęściej. Wybór padł na Magnat, ponieważ redukuje ona we wnętrzu poziom szkodliwego formaldehydu obecnego w meblach, dywanach czy panelach podłogowych.

No i w końcu był to mój malarski debiut, więc farbą miało się malować lekko, łatwo i przyjemnie, czyli tak, żeby nie było widać, że robi to kompletny laik. 😉 No i chyba nie widać!

PO

A poniżej efekty naszej pracy. Zniknęła niemowlęca komoda i półki, obniżyliśmy i przesunęliśmy pod okno regał, co dodało malutkiemu pokojowi bardzo dużo przestrzeni. Dywan został wymieniony na większy i bardziej miękki, zniknęły typowo niemowlęce obrazki, a w ich miejsce pojawiły się plakaty z superbohaterami.

Największą zmianą było łóżko! Nowe jest dłuższe i szersze, wygodniejsze i łatwiej dostępne. Baldachim został na swoim miejscu, ponieważ właściciel nie pozwolił go ruszyć.

Swoje miejsce zmienił warsztat, a stolik z miejsca wiecznie zawalonego zabawkami stał się miejscem, gdzie moje dziecko z przyjemnością siada, żeby porysować. Dzięki większej przestrzeni Ignaś z dużo większą chęcią przebywa teraz i bawi się w swoim pokoju, co daje nam kilka bezcennych chwil oddechu więcej.

Poniżej efekty zmian. Mieszkaniec zachwycony!


Wpis powstał we współpracy z marką Magnat.