1

Jak sobie radzić z upartym dzieckiem – 7 metod

jak sobie radzić z upartym dzieckiem

Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jest poranek, jak zwykle wszyscy się szykujemy do pracy i do przedszkola, panuje ogólny spokój, ład i porządek. I nagle okazuje się, że ten spokój, ład i porządek to tylko pozory, bo nasze dziecko postanawia koniecznie, ale to KONIECZNIE, że odetniemy mu serduszko od pluszowego misia. A my mu tego odmawiamy.

Brzmi jak początek dobrego horroru? Być może są takie dzieci, które odmowę przyjmują lekkim fochem, chwilą niezadowolenia, może nawet krótkim płaczem. Ale nie moje. Moje dziecko, odkąd tylko wyjrzało na świat na porodówce szpitala położniczego na Żelaznej w Warszawie, śmiało można nazwać dzieckiem upartym.

W sytuacji, kiedy mojemu dziecku tłumaczy się, że miś należy do taty, bo jest pierwszym prezentem, jaki dostał od mamy, że rodzice bardzo go lubią i nie chcą go ciąć, ogólnie kiedy przedstawia mu się wszystkie argumenty świata przemawiające za tym, żeby jednak misia ocalić, owoż dziecko przestaje być mądrym, rozumnym chłopczykiem. Zamienia się w totalnie rozhisteryzowaną małą kupkę nieszczęścia, której zadośćuczynić można jedynie robiąc to, co sobie akurat wymyśliła.

I powiem wam tak:

Bycie upartym dorosłym to jedno. Ale bycie upartym rodzicem mającym uparte dziecko to jak wojna dwóch przeciwległych światów, jak zderzenie meteorytów, jak wybuch supernowej. Totalny chaos i zniszczenie.

Uparte dziecko nie dopuszcza do siebie istnienia słowa „nie”, nie akceptuje swoich błędów albo ma z tym ogromny problem. Nie rozumie, co zrobiło źle, a dyskusje i starcia z nim nigdy nie trwają krótko. Najgorsze w tym wszystkim jest, że taki mały uparciuch będzie obstawał przy swoim do upadłego. A na koniec nikt, ani on, ani rodzic, nie będzie pamiętał, o co tak naprawdę poszło.

Uparte dziecko to też bardzo inteligentne dziecko. Można przy nim zapomnieć o metodach typu „karny jeżyk” na tyle minut, ile ma lat, bo po upływie tych minut na pewno nie nastąpi ukorzenie się i szybkie „przepraszam”. Nie wspominając już nawet o etyczności tych metod.

Między bajki można też włożyć odwracanie jego uwagi czy zmianę tematu, bo nie da się go w ten sposób oszukać. Będzie brnąć w swoim zacietrzewieniu bardzo długo i wytrwale, wbrew argumentom i logice, wbrew wszystkiemu.

Ale istnieją metody, które pomagają nad tym zapanować. To metody, które sama staram się i uczę się stosować, a przede wszystkim widzę, że działają. Zwłaszcza kiedy o nich pamiętam.

1. Wybieram kiedy i CZY warto walczyć

Uparty rodzic, taki jak ja, myśli sobie: jeżeli się poddam, lub jeżeli ustąpię mojemu dziecku, niczego go nie nauczę. I to jest prawda, chyba każdy przyzna mi rację. Ale prawdą jest też, że mając uparte dziecko dobrze jest odpuszczać, kiedy przysłowiowa gra nie jest warta świeczki. Nie warto kruszyć kopii o drobne sprawy, małe rzeczy, które nie mają znaczenia. W ten sposób można oszczędzić sobie i dziecku wielu sytuacji stresowych z wielogodzinnym płaczem i szarpaniną.

2. Ustalam rzeczy, które absolutnie nie podlegają negocjacji

Wiadomo, ciężko jest podjąć decyzję w jedną lub drugą stronę o to, czy upieranie się dziecka na odcięcie kawałka pluszowego misia ma sens, czy nie. Ale są kwestie, które dyskusji nie podlegają. Są nimi między innymi grzeczność i aspekty bezpieczeństwa. Jeżeli dziecko zaczyna kopać, bić, odzywać się w nieładny sposób i bez szacunku. Jeżeli nie chce przeprosić, nie ma w tych kwestiach kompromisu. To samo dotyczy pomysłów dziecka, które mogą być dla niego potencjalnie niebezpieczne w zakresie zdrowia i życia.

3. CIERPLIWOŚĆ I SPOKÓJ

Jestem nie tylko upartym rodzicem. Jestem też rodzicem mało cierpliwym i nerwowym. Dlatego ten punkt wyróżniłam wielkimi literami, żeby sama siebie kopać po tyłku. Utrata cierpliwości przez rodzica w starciu z upartym dzieckiem to najgorsze, co może nam się zdarzyć. Żaden krzyk, żadna kłótnia nie będą naszymi sprzymierzeńcami i tylko oddalą upragniony moment odzyskania spokoju.

4. Upór to część charakteru

To nie cecha, którą łatwo wyplenimy z zachowań naszego dziecka. Dziecko uparte nie jest takie dlatego, że to sobie wymyśliło. Co więcej, upór świadczy o tym, że kiedy dziecko stanie się kiedyś dorosłym, będzie asertywne, będzie mieć silny charakter i cechy przywódcze. Być może już teraz widzicie, jak wasze uparte dziecko potrafi z łatwością narzucić innym dzieciom w co i jak mają się bawić? Nie warto tłamsić tej cechy, bo w ostatecznym rozrachunku, kiedy już (co daj Boże) doczekamy tego wspaniałego momentu, będzie ona procentować.

5. Jasno wyznaczam granice

Jasne reguły to dla upartego dziecka bardzo ważna kwestia. Takie dziecko musi wiedzieć, że konkretne zachowania skutkują konkretnymi konsekwencjami. A najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że to my, dorośli, musimy się tych granic i tych reguł trzymać, pamiętać o nich i, jako ojciec i matka, mówić jednym głosem.

6. Pozwalam na wyciszenie emocji

Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że podczas histerii mózg dziecka „zamyka się”, więc absolutnie nie dociera wtedy do niego to, co mamy mu do powiedzenia. Zabrzmi to okrutnie, ale uparte dziecko warto na kilka chwil zostawić samemu sobie, żeby przeżyło swoje emocje, poznało je i wyciszyło. Jakakolwiek perswazja do obrażonego na cały świat dziecka jest skazana na porażkę.

7. Budująca rozmowa

Ważne jest, jak kończymy stresującą dla obu stron sytuację. Jeżeli według nas dziecko zachowało się źle, powinno przeprosić, ale przede wszystkim powinno wiedzieć za co przeprasza, a często nie będzie już pamiętać. Warto więc przypomnieć mu co było nie tak, dlaczego nie wolno się w dany sposób zachowywać, a nade wszystko należy małego delikwenta utulić i powiedzieć mu, że go kochamy i że wszystko jest już dobrze.

Chcecie wiedzieć jak skończyła się historia z misiem?

Było rano, spieszyłam się do pracy, do której i tak koniec końców spóźniłam się pół godziny. Uległam. Odcięłam serduszko, spełniłam prośbę mojego dziecka mówiąc mu, że robię to tylko dlatego, że musimy już wyjść z domu. To nie było moje zwycięstwo, ani przykład konsekwencji. I wiem, że przede mną jeszcze wiele takich porażek. Ale widzę, że po każdej takiej sytuacji i ja, i mój synek, uczymy się bardzo wiele. Uczymy się siebie nawzajem, poznajemy swoje granice i możliwości. A misie leżą, rzucone w kąt. Oboje wiemy, że nie miało to żadnego znaczenia.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Przeczytaj też:

Nie lubię małych dzieci – czy wszystko ze mną w porządku?

10 decyzji, których nie żałuję jako matka




Glut w przedszkolu wasza mać.

chore dziecko w przedszkolu

Ten schemat znamy chyba wszyscy: w poniedziałek puszczamy do przedszkola zdrowe dziecko, we wtorek jeszcze ok, w środę jeszcze jak cię mogę, w czwartek rano jakby trochę zatkany po nocy nosek, w piątek regularny glut i początki kaszlu. W weekend liczymy na cud, który przeważnie nie nadchodzi.

Co poszło nie tak? Gdzie popełniliśmy błąd?! Dziecko zawsze ciepło ubrane, uszy osłonięte, nie przewiało go, nie przemarzł. Otóż, moi kochani, nasze myślenie jest błędne. To nie my popełniliśmy błąd.

Kilka dni temu na moim fanpage’u przetoczyła się dyskusja na temat oddawania chorych dzieci do przedszkoli i żłobków.

Przeziębione dziecko w wieku przedszkolnym, zmora rodziców. Bo znowu trzeba brać urlop lub zwolnienie i nie wiadomo co…

Gepostet von Motheratorka.pl am Donnerstag, 28. September 2017

W komentarzach pojawiło się wiele słów poparcia dla mojej postawy, ale też masa arcyciekawych aspektów tego dylematu, które skłoniły mnie do trochę szerszego spojrzenia na sprawę.

L-4 a pracodawca

Ciężka sprawa, bo zwolnienia lekarskie, czy to na siebie, czy na dziecko, nigdy nie są w pracy mile widziane. Kiedy bierzemy je na siebie, to jeszcze pół biedy, bo przynajmniej nikogo nie zarazimy. Ale kiedy, nie daj Boże często, bierzemy je na dziecko, od razu stajemy się mniej wartościowym pracownikiem. Nie dość, że nas nie ma, to jeszcze na odległość też nie mamy jak popracować, bo nasz chory maluch jest słabszy tylko w teorii. W rzeczywistości pochłania tyle naszego czasu i energii, co w zdrowej wersji, tylko że z glutem do pasa. A to też nie wszyscy rozumieją.

Sama pracuję na etacie i wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim, kiedy moje dziecko miało półtora roku. Wiem jak jest cholernie ciężko. Ale z dzisiejszej perspektywy wiem też, że dobry pracodawca zrozumie naszą sytuację, a zły nie jest wart tego, żeby poświęcać dla niego zdrowie naszego dziecka.

Hipokryzja rodziców

Ten aspekt boli mnie najbardziej. Wielokrotnie obserwowałam w szatniach, żłobkowej i przedszkolnej, rodziców, którzy udawali, że nic się nie dzieje. Teksty typu „No coś ty, nie wygłupiaj się!” czy „Ojej, zakrztusiłeś się?” wygłaszane do duszącego sie od mokrego kaszlu dziecka, to nie legenda miejska czy opowiadane z ust do ust anegdotki, tylko smutna rzeczywistość. Pod wspomnianym wyżej postem moje czytelniczki w komentarzach dołożyły do tego jeszcze oddawanie dziecka do przedszkola na antybiotyku i leku przeciwgorączkowym, a nawet wręczanie przedszkolnym nauczycielkom leków i uciekanie co sił w nogach. Na usta cisną mi się wszelkie możliwe przekleństwa i jednocześnie olbrzymie współczucie dla traktowanych w ten sposób dzieci.

Jest katar i katar

Żeby była jasność. Nie zostawiam dziecka w domu, kiedy raz lub dwa wytrę mu rano nosa, lub kiedy odkaszlnie po nocy. Nie jestem głupia i ślepa, znam swoje dziecko na tyle, żeby nie robić również z pań w przedszkolu i z pozostałych rodziców idiotów – nazywajmy rzeczy po imieniu. Katar alergiczny nie jest zielony i gęsty. Kaszel alergiczny nie jest mokry i nie pochodzi z głębi płuc lub oskrzeli. Mówimy sobie, że to przedszkole powinno zadbać o przyjmowanie pod swój dach zdrowych dzieci. Ale w czasach, kiedy każdy lekarz wyda zaświadczenie o zdrowiu dziecka bez względu na stan tego zdrowia, przedszkole może tylko rozłożyć ręce. Wśród lekarzy panuje przekonanie, że przeziębienie, nawet silne, jest naturalnym stanem zdrowia dziecka żłobkowo-przedszkolnego. To do nas, rodziców, należy wykazanie się zdrowym rozsądkiem i ocena sytuacji na korzyść naszego brzdąca. To my znamy go na tyle, żeby wiedzieć, kiedy naprawdę warto otoczyć go opieką w domowym zaciszu.

Chore dziecko w przedszkolu

Jest zagrożeniem dla pozostałych dzieci. Mój synek (lat 3 i pół) ma dość wysoką odporność, ale kiedy puściłam go do przedszkola zdrowego po tygodniowej kwarantannie i po trzech dniach zaczął smarkać, doskonale wiedział, które dziecko go zaraziło. A to tylko taki delikatny przykład. Często rodzicom brakuje świadomości, że to, co dla ich dziecka jest niegroźnie wyglądającym przeziębieniem, dla innego dziecka może się skończyć zapaleniem płuc lub oskrzeli i, co gorsza, wizytą w szpitalu. Jedno dziecko przyjmie w domu bez problemu wszystkie leki, a drugie stanowczo ich odmówi, a jedynym rozwiązaniem będzie podawanie mu ich właśnie w placówce służby zdrowia. Choroba dziecka to ogromne koszty, nie tylko finansowe.

Na koniec muszę się wam do czegoś przyznać.

Kiedy moje dziecko chodziło jeszcze do żłobka, a ja już tak bardzo byłam zmęczona jego ciągłymi chorobami i zostawaniem w domu, przez krótki czas miałam takie podejście, że w dupie z tym wszystkim. Że dopóki nie będzie miał temperatury, będzie chodził. A był to czas, kiedy moje dziecko nie umiało jeszcze mówić o swoim samopoczuciu i o swoich potrzebach. Dość niedawno to on sam uświadomił mnie w jakim wtedy byłam błędzie. Obudził się rano, niby bez gorączki, ale z zatkanym nosem, niby nic wielkiego. Powiedział mi „Mamusiu, źle sie czuję, nie chcę dziś iść do przedszkola”  i widziałam po nim, że mówi prawdę. Został w domu cały tydzień i mam wewnętrzne poczucie, że dobrze zrobiłam.

Kiedy słyszę hasło „glut w przedszkolu”, brzmi ono dla mnie jak największa obelga. Taka, że ma się tylko ochotę dodać „…wasza mać!”. Rodzic, który świadomie oddaje chore dziecko do przedszkola nie ma szacunku nie tylko do innych rodziców i do nauczycielek w przedszkolu, ale przede wszystkim nie ma szacunku do własnego dziecka.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




10 powodów dlaczego tak bardzo nie znoszę cudzych dzieci

Nigdy nie lubiłam cudzych dzieci. Patrzyłam na nie na ulicy i napawały mnie odrazą. Kiedy spotykałam dzieci znajomych, unikałam jak ognia kontaktu i rozmowy z nimi. Mówiłam sobie: moje takie nie będzie. Moje będzie inne! No i faktycznie. Jest.

Dziś, mając swoje dziecko, nadal nie lubię cudzych dzieci. Wnerwiają mnie niebotycznie i na ulicy omijam je szerokim łukiem. Za co, zapytacie. Czym mi tak podpadły? Oto kilka poważnych przewinień.

Cudze dzieci nie robią awantur w miejscach publicznych.

Ile razy zdarzyło wam się, że podczas wizyty w sklepie wasze dziecko głośnym krzykiem i płaczem próbowało wam wyjaśnić, że właśnie TA bzdeta jest mu niezbędna do życia, a świadkiem tej sceny była inna mama ze swoim grzecznym aniołkiem, patrząca na was współczującym wzrokiem? Czy tego aniołka w takim momencie da się lubić?

Cudze dzieci zawsze robią to, o co proszą je rodzice.

W szatni w przedszkolu inne dzieci na zawołanie przebierają się, w trzy sekundy są gotowe. Moje dziecko? Musi obejrzeć wszystko dookoła, opowiedzieć mi milion mega ważnych rzeczy, jeszcze to, jeszcze tamto. Już nie wspomnę o tym jak magicznie mój głos przestaje być słyszalny, kiedy proszę o posprzątanie pokoju lub umycie zębów. A cudze dzieci robią to bez mrugnięcia okiem!

Cudze dzieci ładnie jedzą.

Skąd wiem? Obserwuję je w różnych knajpach, w których zdarza nam się bywać. Podczas gdy moje dziecko albo totalnie nie akceptuje zawartości swojego talerza, albo, co gorsza, całe otoczenie jest ciekawsze niż to, że trzeba zjeść, cudze dzieci bez marudzenia zjadają, co mają do zjedzenia, a potem w nagrodę biegną się pobawić.

Cudze dzieci zasypiają gdziekolwiek.

Moje dziecko ma dwa miejsca do spania: własne łóżko i samochód, ewentualnie łóżeczko turystyczne. Mowy nie ma, żeby zasnął na kanapie (zwłaszcza cudzej, poza domem), na obcym łóżku, żeby tak po prostu „padł”. Musi mieć swój rytuał. A cudze dzieci? O, one nie mają najmniejszego problemu z tym, żeby zasnąć gdziekolwiek i jakkolwiek.

Cudze dzieci robią to, przeciwko czemu moje dziecko wiecznie się buntuje.

Kiedy chcą pojeździć rowerkiem, zakładają kask. Kiedy kąpią się w basenie, zakładają kółko i rękawki. Przykładów mogłabym wymieniać bez liku. Cudze dzieci po prostu akceptują, że pewne rzeczy robi się tak i tak. Moje jakimś dziwnym sposobem wiecznie jest z tym wszystkim na bakier.

Cudze dzieci nie oglądają bajek.

Nie wiem jak to się dzieje, ale co nie rozmawiam z innymi rodzicami, wiecznie słyszę, że ich dziecko nie ogląda bajek. Serio?! Jestem ostatnim rodzicem na tej ziemi, którego dziecko ogląda bajki?!!!

Cudze dzieci nie budzą się w nocy i nigdy się nie budziły.

Cudze dzieci po ukończeniu dwóch miesięcy zaczęły przesypiać całe noce, podczas gdy ja budziłam się do swojego po dwadzieścia razy. Zawsze słyszałam od innych rodziców: „To Ty jeszcze wstajesz w nocy? Moje już dawno przesypia!” – no i powiedzcie sami. Czy takie dzieci można lubić?

Cudze dzieci wcześnie zasypiają wieczorem i długo śpią rano.

Moje idzie spać o 20:00 i wstaje o 6:00. Idzie spać o 21:00 i wstaje o 6:00. Idzie spać o 22:00 i o której wstaje? Możecie zgadywać. Cudze dzieci nie tylko dają rodzicom luz i życie wieczorem, ale też dają im się wyspać, zwłaszcza w weekend. Za to nienawidzę je najbardziej.

Cudze dzieci umieją się same bawić.

„Moje dziecko? Jak je posadziłam, tak siedziało i się bawiło!” – nie zliczę, ile razy już to słyszałam. No cóż. Moje dziecko, jak je posadziłam, to nie usiedziało nawet sekundy. A do zabawy w 90% przypadków potrzebowało i potrzebuje towarzystwa. Co poszło nie tak?!

Cudze dzieci szybko się odpieluchowały.

Odpieluchowanie. Temat rzeka. Ileż to ja się nasłuchałam historii o tym, jak półtoraroczne dziecko lub dwulatek zrezygnował z pieluchy, bo rodzic się zaparł i je nauczył. A niech was wszyscy diabli!

Nie znoszę tych małych, idealnych paskudników. Zawsze psują mi humor. Waszych dzieci też nie lubię. No chyba, że chociaż jeden z powyższych punktów was nie dotyczy. To co innego. Wtedy mamy szansę nawet się zaprzyjaźnić!


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Dlaczego tak cholernie ciężko jest prowadzić bloga

Postanowiłam zamknąć bloga. Pisanie przestało mi sprawiać przyjemność, nie miałam czasu na ogarnianie facebooka i instagrama, chciałam mieć więcej czasu dla rodziny. Mój ciężki kryzys twórczy trwał nieprzerwanie z drobnymi zrywami w zasadzie od końcówki grudnia zeszłego roku i przestałam już dawać sobie jakiekolwiek szanse na to, że do tego wrócę. Powiedziałam sobie, że jeżeli do końca 2017 roku się nie podźwignę, zawieszę to na kołku.

Prowadzenie bloga jest cholernie ciężkim zajęciem. Zwykły, szary czytelnik może mi w tym momencie zadać pytanie: dlaczego „prowadzenie”, a nie „pisanie”? Ano, dlatego, że poza zwykłym napisaniem wpisu dobry bloger (a za takiego chciałabym się uważać i marzyłabym, aby za takiego uważali mnie moi czytelnicy) dba o cała masę innych rzeczy: chce mieć dobre zdjęcia, chce się merytorycznie przygotować do napisania tekstu, chce mieć dobre pozycjonowanie w wyszukiwarce Google, chce mieć zaangażowanych fanów na facebooku i followersów na Instagramie. Innymi słowy łaknie i pragnie lajków, komentarzy i udopstępnień, i sen z oczu spędza mu wizja ich braku. Serio.

Marzy o nich do tego stopnia, że cały ten proces, cała ta otoczka pisania wpisu, które niegdyś było dla niego czystą przyjemnością, zaczyna podkopywać jego motywację, podcinać mu skrzydła i, w ostatecznym rozrachunku, sprawiać, że przestaje mieć ochotę na napisanie choćby jednego zdania. Tak to przynajmniej u mnie działało i miesiącami nie byłam w stanie się wyzwolić z tego dziwacznego impasu.

Do tego wszystkiego dochodziło, niczym bzycząca nad uchem mucha, uczucie, że…

…nigdy już nie napiszę tekstów na miarę moich najlepszych.

Potworne uczucie.

Byłam w tym roku na dwóch olbrzymich konferencjach blogowych: Blog Conference Poznań i See Bloggers. Jednak, kto śledzi mnie od jakiegoś czasu i choć trochę mnie zna, ten wie (bo mędziłam na ten temat na prawo i lewo), że w kwestii blogowania miałam dwa największe marzenia: jednym z nich było znalezienie się w rankingu Tomka, a drugim udział w Blog Forum Gdańsk, którego renomę znałam jeszcze zanim zaczęłam w ogóle prowadzić bloga. I o ile zeszłoroczną porażkę (nie dostałam się) przyjęłam z godnością, o tyle tegoroczny sukces przyjęłam bez godności: cieszyłam się jak małe dziecko!

Ale zaraz potem przyszła refleksja.

Chwila moment, przecież tegorocznym motywem przewodnim BFG jest przekraczanie granic. Po kiego szlaka mi przekraczanie granic?! Żadna ze mnie blogerka podróżnicza, rzadko przekraczam granice, no, ale dobra. Zaprosili, to jadę.

I nagle okazało się, że pojechałam tam, żeby przekroczyć własne granice. Żeby przestać myśleć o zamykaniu bloga, a zacząć się zastanawiać jak dać mu nowe życie. Żeby, wychodząc poza ramy samego blogowania, posłuchać o rzeczach ważnych i ważniejszych. O tym, jak ludzie blogują o swoich problemach tak poważnych, jak depresja. O sytuacji imigrantów w Polsce widzianej pełnymi łez oczami ojca małego dziecka pochodzenia hinduskiego, który przestał jeździć komunikacją miejską i nauczył się mieć grubą skórę, ale przecież dziecka tego nie nauczy. O tym jak się podnosić po porażkach i jak wyciągać z nich wnioski na przyszłość tak, aby przekuć je w sukces.

blog forum gdańsk

Ale dwie rzeczy na Blog Forum Gdańsk absolutnie wbiły mnie w fotel i zmieniły moje myślenie o 180 stopni. Jedna z nich były warsztaty z twórczego pisania z Konradem Kruczkowskim haloziemia i Anną Śmigulec, dziennikarka Dużego Formatu. Pozwoliły mi one spojrzeć na pisanie z innej perspektywy, podszkolić mój własny pisarski warsztat i posłuchać, jak to robią najlepsi. Nie do przecenienia!

Co do drugiej rzeczy, miałam do niej nastawienie: no pewnie, że idę! Będą heheszki! A mocno się zaskoczyłam, i to pozytywnie. Tą rzeczą, a raczej osobą, była Janina prowadząca kultowego już bloga janina.daily. Janina jest mistrzynią ciętego, inteligentnego żartu, a jej humorystyczne riposty po prostu uwielbiam, bez względu na kontekst. Natomiast to, co podczas BFG Janina zrobiła dla mnie, nie było w ogóle śmieszne. To właśnie ona, swoim zadaniem polegającym na pisaniu przez cztery minuty o tym, dlaczego chciałabym być truskawką sprawiła, że zdałam sobie sprawę, że to ja sama dla siebie jestem ograniczeniem. Że jeżeli tylko chcę, mogę usiąść i pisać cokolwiek. Nie przejmując się czy czcionka jest odpowiednia, czy ludziom się spodoba, czy SEO będzie dobre. Dała mi niewiarygodną siłę i olbrzymią motywację.

blog forum gdańsk

Jeszcze jeden aspekt Blog Forum Gdańsk bardzo mi się spodobał, ale tego akurat się spodziewałam. BFG jest wydarzeniem kameralnym. Dużo więc rozmawiałam, poznałam kilka nowych osób, a to zawsze jest olbrzymia wartość dodana takich konferencji. Natomiast tutaj nie gubiłam się w tłumie i to było fantastyczne uczucie.

Zapytacie pewnie, co teraz zrobię, skoro tak duże marzenie jak pojechanie na Blog Forum Gdańsk już się spełniło? Będę marzyć dalej. Bo teraz dopiero wiem, że warto. I chcę tam być co rok.

Fotografia „Blogaki”: Kaja Wolnicka

Fotografia ze ścianki: Małgorzata Kotkowicz




Bielactwo – moja historia, przyczyny i leczenie

bielactwo przyczyny i leczenie

Bielactwo, z łaciny vitiligo. Choroba Michaela Jacksona i modelki Winnie Harlow (na zdjęciu tytułowym). I moja. Choroba bardzo powszechna, zwłaszcza, kiedy, tak jak ja, zwraca się na nią wzmożoną uwagę. I zaskoczenie w oczach ludzi, kiedy mówię, że  tak, miałam. I wyleczyłam.

Poniższy wpis kieruję do wszystkich mam, których dzieci może to dotyczyć, ponieważ zwłaszcza u dzieci (zwykle po 10. roku życia) bielactwo leczy się najskuteczniej.

Czym jest bielactwo?

Ludzkim językiem bielactwo to mlecznobiałe plamy na powierzchni skóry o nieregularnym kształcie, które nie opalają się na słońcu. U mnie zaczęło się od małych kropek na prawej dłoni, które stopniowo rosły (zablokowane później przez leczenie) i rozprzestrzeniły mi się wyżej na rękę, ramię, szyję i brodę. Fachowym językiem bielactwo to niedobór melaniny, czyli barwnika nie tylko skóry, lecz także tęczówek oczu i włosów. To stopniowa depigmentacja skóry. Co ciekawe, zwykle depigmentacja ta jest symetryczna, obejmuje obie strony ciała, natomiast u mnie objęło to tylko i wyłącznie prawą stronę. Dlaczego? Mam pewnie podejrzenia.

Co jest przyczyną bielactwa?

Tak naprawdę główne przyczyny są dwie. Bielactwo można odziedziczyć w genach lub może być ono efektem stresu pourazowego. U mnie wyglądało to w ten sposób, że, kiedy byłam dzieckiem, rok po roku najpierw spadł na mnie czajnik z gotującą się wodą i miałam poparzoną całą prawą nogę, a następnie złamałam na nartach prawą rękę w taki sprytny sposób, że przez miesiąc chodziłam w gipsie od pasa po szyję. Mam wrażenie, że dla mojego organizmu było to dość sporo. Możliwe też, że spadła mi wtedy odporność (co dla bielactwa ma spore znaczenie) i reakcja była taka, że białe plamki pojawiły się najpierw na prawej dłoni, następnie na prawej stronie ramienia, szyi i po prawej stronie brody.

Na czym polega leczenie?

Leczenie jest długie i wymaga dużej systematyczności. Polega na naświetlaniu lampą PUVA, często w połączeniu ze smarowaniem zmian preparatami intensyfikującymi efekt i pobudzającymi pracę melaniny. Dodatkowo można stosować na zmiany przed wyjściem na słońce preparaty roślinne. U mnie był to dziurawiec. Leczenie nie było zbyt bolesne, ale nie było tez przyjemne, zwłaszcza, że wiązało się z częstymi poparzeniami skóry na powierzchni białych plamek. Jednak, o dziwo, poparzenia są bardzo dobrym objawem, ponieważ świadczą o tym, iż skóra reaguje, a barwnik został pobudzony do działania.

W leczeniu bielactwa ważna jest szybka reakcja na jego pierwsze objawy, czyli błyskawiczna wizyta u dermatologa, ponieważ im szybciej zaczniemy naświetlania, tym mniejsza będzie szansa, że białe plamki się powiększą i rozprzestrzenią.

Jaki jest efekt leczenia?

Leczenie przechodziłam jako nastolatka, można więc sobie łatwo wyobrazić co to dla mnie oznaczało. Fakt, iż plama umiejscowiła się na twarzy, miejscu bardzo widocznym dla otoczenia, nie dodawał mi pewności siebie. Podziwiam bardzo mocno moją mamę za wytrwałość w wożeniu mnie do szpitala na naświetlania i w nieustannym nakłanianiu mnie do wystawiania twarzy na słońce. Wtedy miałam tego serdecznie dość, bo takie wystawienie przeważnie kończyło się poparzeniem, natomiast na dzień dzisiejszy, właśnie dzięki mojej mamie, mój problem z bielactwem nie istnieje. Plamy na całej dłoni, ramieniu i szyi zniknęły, są koloru reszty ciała, natomiast plama na brodzie jest bardzo mało widoczna i po nałożeniu makijażu nie widać jej w ogóle, zwłaszcza w okresie zimowym, kiedy nie jestem opalona. Przy opaleniźnie plamka robi się delikatnie różowa.

Bielactwo nie wpłynęło na mnie w żaden istotny sposób, poza kompleksami wieku nastoletniego. Jednak w ostatecznym rozrachunku wiem, że leczenie miało duży sens dla mojego zdrowia fizycznego i psychicznego. Jestem szczęśliwa, że ta choroba już mnie nie dotyczy.

Źródło zdjęcia tytułowego: medium.com.

Podobne wpisy:




Za tę jedną rzecz Twój mąż ZAWSZE Ci podziękuje

za co mąż dziękuje

My, mamuśki, jesteśmy wiecznie zagonione i zestresowane. Mam wrażenie, że cała odpowiedzialna część rodzicielstwa spada na nas, podczas gdy tatusiowie wiecznie mają ubaw.

To my pilnujemy wszystkich terminów, spotkań w przedszkolu, wizyt u lekarza, dawek lekarstw, dopasowania ubioru dziecka do pogody, itp., itd. To my czuwamy w nocy. To my dbamy, żeby lodówka była pełna, a brzuchy najedzone. To nam zależy, żeby ubrania były wyprane i żeby nikomu w szufladzie na majtki nie zabrakło majtek. W tym samym czasie nasi partnerzy udają, że śpią, kiedy w nocy trzeba wstać do dziecka, doskonale się bawią, kiedy nadchodzi pora wieczornego wyciszania się i snu, nie słuchają nas, kupują dzieciom słodycze i często po prostu nie ogarniają.

Co się w tym czasie dzieje w nas?

W matkach, kobietach zestresowanych, zmęczonych, starających się to wszystko trzymać w kupie, rośnie frustracja. Co wtedy robimy? Wylewamy ją na ojców naszych dzieci. Mamy do nich pretensje, że są beztroscy, że obowiązki nie są podzielone po równo, że oni zawsze mają lepiej, że mają lżej.

Następny etap po zarzutach to przeważnie wymagania.

Może byś wreszcie zrobił TO, TO i TO?!

Ta śrubka leży tu nieprzykręcona od pół roku!

Ile Cię jeszcze będę musiała prosić o jedno i to samo?!

Której z nas chociaż raz się tak nie ulało? W którym domu nie było chociaż jednej kłótni o podział obowiązków nad dzieckiem? Tym, gdzie nie było, zazdroszczę. Tym, gdzie było, przybijam piątkę. To się zdarza, wiadomo. Dziecko generuje w dorosłym człowieku takie emocje, o które wcześniej nawet się nie podejrzewał. Padają słowa, których nie chcemy. A potem żałujemy.

Ale czy nie jest trochę tak, że my, mamusie, jesteśmy gdzieś tam w głębi do całej tej odpowiedzialności, ogarniania, zarządzania domowym ogniskiem zaprogramowane? Że tak naprawdę chcemy tego i nie wyobrażamy sobie bez tego życia? Przecież historia pokazuje, że to oni chodzili na polowania, a my w tym czasie ogarniałyśmy jaskinię. To oni chodzili na wojnę, a my w tym czasie zostawałyśmy z dziećmi w domu.

Wiem, że to mało feministyczny pogląd, nie każdemu się spodoba. Trudno. Ale to właśnie te przemyślenia sprawiły, że znalazłam sposób na to, żeby uniknąć takich spięć i kłótni. Nie zawsze działa, bo jeszcze sama nie umiem go zawsze stosować, ale się uczę. Wiecie, co robię? Odpuszczam mu.

Gryzę się w język.

Nie mówię tego, co mogłabym powiedzieć. Nie zarzucam i nie obwiniam. Po prostu odpuszczam.

Nie jest łatwo, bo czasami aż się cisną na usta kolejne pociski. Ale któregoś razu mój mąż zorientował się, że nauczyłam się przemilczeć kolejny kryzys. I wiecie co? Podziękował mi za to. I spożytkował ten czas, kiedy mogliśmy się kłócić, ale tego nie robiliśmy. Zrobił taką pierdołę, ale śmiać mi się z niej chciało strasznie.

Jakiś czas temu sprezentowałam mu trymer do brody. Długo go o tę brodę męczyłam. Że za długa, że kuje, że nie lubię. Żeby ją zgolił. Już prawie był skłonny, żeby to zrobić, ale odpuściłam. A jak odpuściłam, to nawet ją polubiłam! No i stąd wziął się trymer, bo niech chociaż chłopak wygląda jak człowiek.

No więc on wziął ten trymer, zamknął się w łazience, modzi tam coś, modzi, w końcu wychodzi i mówi:

Patrz, Kochanie! Nie dość, że tacy jesteśmy zgodni, to jeszcze jakiego masz przystojniaka!

No i właśnie tacy oni są. Możemy drzeć z nimi koty, walczyć, naprostowywać ich do swoich reguł, a przychodzi jedna chwila i jesteśmy rozłożone na łopatki.

Sztuka odpuszczania jest trudna do opanowania. Ale ten moment, kiedy nam się udaje, a nasz związek na tym zyskuje, wart jest wszystkich wysiłków. Czasem pomaga też trymer. 😉

Swoją drogą, trymer to Braun 7in1 Face & Body Trimming Kit i, jak twierdzi mój mąż, takiego dobrego nigdy nie miał. A brodę nosi od 5 lat, uwierzycie?! W każdym razie (ja się na tym nie znam) podobno cuda robi, podcina wąsy, modeluje brodę, no i, zgodnie z tym, co sama usłyszałam z jego ust i co potwierdzam, bo widziałam, od razu brodacz robi się przystojniejszy.

Wpis powstał we współpracy z marką Braun.