1

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

DSCN6146

Jedynak to bardzo trudny gatunek człowiek i skomplikowana sprawa. Z jednej strony mówi się o nim, że jest egoistą, że jako dziecko niczym się nie dzieli i myśli tylko o sobie, a jako dorosły często z trudnością odnajduje się w związkach i w sytuacjach, w których trzeba ustąpić pola innym, bywa egocentryczny i zadufany.

Z drugiej jednak strony jedynak to pierwsze, jedyne i ostatnie dziecko swoich rodziców, dopieszczone (często też rozpieszczone), wychuchane, zadbane. Nie doświadcza trudów rywalizacji, kompleksów związanych z porównywaniem, jest w dorosłym życiu dobrym przywódcą, ambitnym i pewnym siebie. Jak każdy typ człowieka – ma swoje wady i zalety. Jedynaków można kochać lub nienawidzić i bardzo często na pierwszy rzut oka widać, że właśnie jedynakami są.

Sama też jestem jedynaczką.

Ubolewam nad tym, nie jestem z tego zadowolona ani dumna, jednak poza haha-hihi żarcikami, że może gdzieś w świecie pęta się gdzieś jakieś moje nieodkryte jeszcze starsze rodzeństwo, bo kto wie, gdzie tam tata hulał w swojej burzliwej młodości, niewiele dało się z tym zrobić.

Ostatnio, przy okazji jednego z najpopularniejszych, jak się potem okazało, tekstów na moim blogu o tym, co muszę zrobić zanim będę mieć drugie dziecko dowiedziałam się, że mam problemy typowe dla jedynaka. A i owszem, trudno, żebym miała inne. Nigdy tego nie ukrywałam, bo choćbym nie wiem jak z tym walczyła, całkiem sporo jest we mnie tych jedynaczych cech. Dziś jednak, poza rozważaniami nad ogólną naturą jedynactwa, chciałabym się zastanowić jak to jest, kiedy jedynaczka rodzi dziecko, bo jak każda relacja w życiu jedynaka, ta także naznaczona jest typowymi dla niego bardzo nieidealnymi cechami.

A więc po pierwsze, jak w każdej dziedzinie, tak i w relacjach z dzieckiem…

…moje jest moje.

Lubię, kiedy moje rzeczy należą do mnie, kiedy nikt innych ich nie rusza i nie używa. Całe życie to, co sobie gdzieś położyłam, leżało tam dopóki tego nie wzięłam. Moich kosmetyków używałam tylko ja, moje ubrania nosiłam tylko ja, moimi zabawkami bawiłam się tylko ja. Nie do końca więc z łatwością przychodzi mi pogodzenie się z faktem, że od kiedy mam dziecko nic tak naprawdę do końca nie należy do mnie, nic nie ma swojego miejsca i nigdy nie wiem kiedy dany przedmiot, który trzymam w ręku, tak bardzo spodoba się mojemu pierworodnemu, że zapragnie on w tej właśnie sekundzie mieć go w swojej łapce. Najgorzej jest bodaj w kuchni, kiedy nagle upragnioną zabawką staje się garnek, w którym właśnie miałam gotować lub łyżka, którą właśnie miałam mieszać. A co się z jedzeniem wiąże…

…oddanie ostatniego, najsmaczniejszego kęsa dziecku staje się aktem najwyższego i najczystszego przejawu miłości macierzyńskiej.

Nie wiem, czy to typowa cecha jedynaka, ale jedzeniem również średnio lubię się dzielić. Oczywiście tym na moim talerzu, bo tym własnoręcznie ugotowanym w gigantycznych ilościach z radością obdzielę pół sąsiedztwa i znajomych. Co za tym idzie, moja pierwsza duża kłótnia z moim przyszłym wówczas mężem była właśnie o jedzenie. Strasznie się z tego teraz śmieję, ale musiało minąć kilka ładnych lat od tamtego momentu, żebyśmy znowu zamówili coś na spółkę, do podziału na pół.

Z moim dzieckiem dzielę się wszystkim, oddam mu każdy kęs, choćbym sama skręcała się z głodu. Ale oznacza to tylko jedno: że jest to miłość absolutna, bezwarunkowa i ponad wszelkie moje ograniczenia.

Mój czas należy do mnie.

To kolejny mój jedynaczy nawyk. Muszę mieć co jakiś czas trochę czasu tylko dla siebie, bo inaczej się uduszę. To może być wyjście z koleżanką, mały wyjazd, jakaś rozrywka tylko dla mnie, wizyta u kosmetyczki lub u fryzjera. Mam męża i dziecko, mam rodzinę, a jednak ten czas, który poświęcam sama sobie, który jest moją własną przyjemnością i moją świętością, jest mi niezbędny do równowagi psychicznej i normalnego funkcjonowania w codziennym życiu. Czerpię radość z zabaw z synkiem, ze wspólnych wyjść i atrakcji, ale uważam i zawsze podkreślam, że tęsknota w małych dawkach jest bardzo zdrowa.

Rzadko słucham rad.

Całe życie słyszałam od różnych ludzi, że robię po swojemu, że jeszcze się przekonam, że powinnam zrobić jak mi radzą. Chcę, żeby raz na zawsze było jasne: nie lubię rad. Dobrych, złych, żadnych. Lubię zrobić po swojemu i przekonać się, czy mam rację. Czasem oczywiście jej nie mam, ale dopiero przekonawszy się o tym rozważam inne rozwiązania. To samo dotyczy wychowania mojego dziecka. Pół biedy, kiedy rady daje mi rodzina i znajomi. Jednak kiedy robi to obca osoba na ulicy, cała się jeżę i szybko uciekam. Sama – owszem – daję rady i uważam, że są jedyne słuszne. Ale to tylko kolejny znak, że jestem typową jedynaczką.

Dużo rozmawiam…

…sama ze sobą. Robię to wszędzie: w biurze, na ulicy, w domu. Nie patrzę jak reagują na to inni ludzie, bo pewnie najchętniej zapakowaliby mnie w kaftan bezpieczeństwa. Ale na urlopie macierzyńskim, w ciągu długich, samotnych dni, kiedy małe to-to leżące na macie edukacyjnej nie bardzo mogło być partnerem do dyskusji, była to bardzo przydatna umiejętność. No i, jak to mówią, czasem trzeba sobie porozmawiać z kimś inteligentnym. Żarcik!

Przelewam.

Brak rodzeństwa sprawił, że jako jedynaczka mam w sobie masę uczuć, które potrzebuję ulokować w kimś, na kim teraz i w przyszłości będę mogła polegać, kto będzie moją podporą i moim elementem wszechświata, który sprawi, że z dnia na dzień będę miała dla kogo żyć. Takimi osobami są w moim życiu mąż i rodzice, takim osobnikiem jest też moje dziecko. Przelewam na nie masę uczuć, która kumuluje się szczególnie gdy go nie widzę, gdy za nim tęsknię, kiedy zdaję sobie sprawę, że mimo tych wszystkich opisanych powyżej trudności, które stawia przede mną bycie jedynaczką, nie wyobrażam już sobie jak to jest nie dzielić swojego życia, czasu i rzeczy z tą małą częścią mnie, którą sama (no, nie do końca sama) stworzyłam.

Nie jestem idealna. Codziennie walczę ze swoimi słabościami, ze swoimi wadami, które staram się obracać w pozytywy. Ale nade wszystko, chociaż tak często, ku swojemu ubolewaniu, stawiam na pierwszym miejscu siebie i swoje potrzeby, miłość, szczęście i radość chcę dzielić z moim dzieckiem. Więc chyba nie jest jeszcze ze mną aż tak źle?




Czy wolno Ci dać dziecku wolność?

DSCN6090

Wolność – trudne słowo, trudna definicja. Sami lubimy być wolni, niezależni, nie lubimy się podporządkowywać, ulegać, chodzić na kompromisy. Jednak kiedy w grę wchodzi wolność i swoboda naszego dziecka, z niewiadomych przyczyn uznajemy, że kontrola jest najwyższą formą zaufania.

Dlaczego tak się dzieje?

Skąd się biorą matki – polki, matki – kwoki, co takiego dzieje się w ich psychice, że wiszą nad dzieckiem, nie pozwalając mu się przewrócić, zabrudzić, zjeść tego cholernego piasku, a nawet (o zgrozo!) samodzielnie się pobawić czy posiedzieć w swoim pokoju bez nadzoru? Wysnuwając z tego śmiały wniosek, że takimi działaniami hodujemy sobie na własnej piersi maminsynków i ciamajdy, można się tylko domyślać, że rośnie nam pokolenie dość nieporadne życiowo.

Dziecko musi znać granice.

Bez tego jakiekolwiek wychowanie nie ma sensu – to wiemy (chyba) wszyscy. Jednak pytanie gdzie dokładnie te granice wyznaczyć stawia tę kwestię w zupełnie innym świetle. Bo na chłopski rozum wyznaczanie mety tuż za startem mija się z celem tego maratonu, który musimy przebiec razem z naszym dzieckiem. Dlaczego mam mu zabronić przekonania się o tym, że jeżeli się przewróci, to będzie miało siniaka lub się rozpłacze (albo, jak najczęściej bywa, i jedno, i drugie)? Ale uwaga, nie pozwolę mu raczej przetestować czym skutkuje zabawa nożem. Ciekawe, prawda?

Mój synek ma dwa lata i jest jedynakiem, nie jestem więc specjalistką od wychowania. Jestem za to nauczycielką i przez lata nauczania widziałam najróżniejsze przypadki dzieci. Mój wniosek zawsze był jeden: te, którym dało się wybór, dało się możliwość doświadczenia świata na własnej skórze, czyli dzieci, z którymi rodzice rozmawiali i którym ci rodzice zaufali (słowo klucz!) były najczęściej najbardziej kreatywne, umiały myśleć w nieszablonowy sposób i umiały swoje zdanie wyrażać na głos. Dzieci bez reszty ułożone pod linijkę i zamknięte pod rodzicielskim kloszem były zwyczajnie nudne.

Druga kwestia, którą chciałabym poruszyć, to nasz prywatna, dorosła wolność, uzyskana dzięki wolności danej dziecku. Mam na myśli oddawanie pod opiekę i korzystanie ze swobody, jaką daje nam taka możliwość. Dziadkowie, ciocie, wujkowie, żłobki, opiekunki dają nam życie, o jakim możemy tylko pomarzyć fizycznie i psychicznie uwiązując się na dziecięcej smyczy. Brzmi okrutnie? Jeszcze okrutniej w moich uszach brzmią słowa

O nie, ja nie jestem w stanie go z nikim zostawić, nie umiem, nie potrafię…
i
Nie mam czasu ani możliwości o siebie zadbać, przecież nie zostawię go z nikim!
lub ewentualnie
Najdłużej zostawiłam go na godzinkę żeby wyskoczyć po bułki!

Litości.

Tyle już tego słyszałam, że źródło cytatów mam niewyczerpane. A przecież wystarczy od samego początku oddać naszego malca pod opiekę najpierw na troszkę, potem na większe troszkę i stopniowo zwiększać to troszkę aż do całych weekendów i okresów jedno lub nawet dwutygodniowych.

Tęsknota jest zdrowa.

Dajmy sobie zatęsknić, dajmy sobie odetchnąć, przypomnieć sobie jak to było mieć 100% niezależności. Zachowajmy równowagę pomiędzy tym, co dziecięce, a tym, co dorosłe. To jest naprawdę fajne uczucie. Na początku czasami trudne, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia! Po pierwszym takim pełnym weekendzie, który mój pierworodny spędził właśnie z dziadkami, pokochałam go na nowo. Po tych dwóch dniach włosy mu jakby urosły, sam też urósł, spoważniał, wydoroślał! I nauczył się chodzić. To nie żart! Już nawet nie wspomnę o tym, że kiedy w niedzielne popołudnie ujrzał nas po raz pierwszy po całej tej rozłące, wcale nie zapałał tak dzikim entuzjazmem, jakiego się spodziewałam. No cóż.

Dajmy dzieciom odrobinę wolności. Podziękują nam robiąc to, co im umożliwiliśmy: sięgając gwiazd. 




Sprzeciwiasz się szczepieniom? Teraz zmienisz zdanie!

Unicef

Różne są w naszym kraju opinie dotyczące szczepień, słyszałam już na ich temat wszelkie możliwe opinie, czytałam wypowiedzi skrajnych obozów, sama umiejscawiając się gdzieś po środku, a jednocześnie nie wdając się w zbędne dyskusje czy kłótnie na ten temat (przez niektórych specjalistów w temacie zwane gównoburzami). Bardzo mocno wzbraniam się przed ferowaniem wyroków czy ocenianiem którejkolwiek ze stron, choć pokusa jest wielka, a podobno każdy szanujący się bloger parentingowy powinien mieć jasne stanowisko na temat: szczepić czy nie szczepić? Otóż ja nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem.

Warto zwrócić uwagę, że napisałam, nie bez powodu, „w naszym kraju”. W kraju, gdzie nie ma wojny, gdzie praktycznie nie grozi nam niebezpieczeństwo zamachu terrorystycznego, katastrofy naturalnej, epidemii, gdzie brak jest jakiegokolwiek realnego i poważnego zagrożenia dla naszego zdrowia i życia. Możemy szczepić lub nie szczepić, jako jedyną konsekwencję naszej decyzji ponosząc użeranie się z Sanepidem i pielęgniarką w miejscowej przychodni, ewentualnie w takim czy innym stopniu martwiąc się o zdrowie naszych własnych dzieci. Tak to z grubsza wygląda.

Są kraje, gdzie wygląda to trochę inaczej.

Takim krajem jest Nepal, gdzie ponad rok temu, 25 kwietnia 2015 roku (4 dni po pierwszych urodzinach mojego dziecka!) potężne i tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi o sile 7,8 w skali Richtera zdewastowało olbrzymią część kraju, pozbawiając życia prawie 9000 i raniąc ponad 22 tysiące osób. Szacuje się, że skutki tej katastrofy dotknęły około 1,1 miliona dzieci, które najbardziej ucierpiały na skutek tych wydarzeń, i które po dziś dzień ponoszą konsekwencje tej tragedii.

Polacy zrobili już bardzo wiele, aby pomóc mieszkańcom Nepalu.

Okazali wielkie serca i przekazali ogromne darowizny na odbudowę kraju i wsparcie Nepalczyków w codziennym funkcjonowaniu. Bardzo dużo udało się już zrobić, ale dziś, ponad rok od tragedii, nepalskie dzieci mieszkające w wybudowanych tam wioskach borykają się z kolejnym bardzo poważnym problemem, którego skala może kosztować je nawet życie. To życie, które już raz cudem odzyskały, a które już na początku ich drogi po raz kolejny może być im odebrane.

Trudna sytuacja polityczna i ekonomiczna kraju, w połączeniu z katastrofą naturalną i niesprzyjającym klimatem (deszczami monsunowymi, mroźną zimą i wietrzną wiosną, której towarzyszą pożary) sprawiły, że zasoby paliwa, leków i żywności poważnie się skurczyły, szkoły zostały zamknięte, a ponad trzem milionom dzieci poniżej piątego roku życia grożą choroby, które w Polsce praktycznie już nie istnieją. Choroby, którym zapobiec można właśnie dzięki szczepieniom, bez których gruźlica, odra czy polio oznaczać będą dla nepalskich dzieci szybką i bolesną śmierć.

UNICEF_F11 – Pracownia (2)

UNICEF_F11 – Pracownia (3)

Właśnie dlatego w rocznicę wydarzeń w Nepalu Unicef powołał drużynę do zadań specjalnych.

Drużyna, której kapitanem jest Robert Lewandowski, a do której należą równie silni jak on zawodnicy tacy jak Robert Korzeniowski czy Mariusz Wlazły, założyła charakterystyczne niebieskie koszulki, a jako hasło przewodnie obrała #PamiętamyPomagamy. Dzisiaj ja też dołączam do drużyny Roberta, zakładam niebieską koszulkę, pamiętam i pomagam, a was proszę o to samo: abyście bez względu na podziały szczepię / nie szczepię, bez względu na prywatne opinie czy zapatrywania również pomogli nepalskim dzieciom, które tak samo jak nasze dzieci niczym nie zasłużyły sobie na tak ciężki los.UNICEF_KV_wide_Lewandowski

Pomóc można w bardzo prosty sposób.

Wystarczy wejść na stronę  www.unicef.pl/nepal, a następnie skorzystać z zamieszczonego tam formularza. Każda kwota pomoże dzieciakom w zbudowaniu na nowo odporności, a ich rodzicom da nadzieję, że uda im się jeszcze doświadczyć radości z beztroskiego dzieciństwa i dojrzewania ich pociech w lepszym i spokojniejszym kraju.

Możecie też udostępnić mój wpis, tak, aby zobaczyło go jak najwięcej ludzi dobrej woli, którzy, tak jak my, wesprą akcję. Przycisk do udostępnienia znajdziecie tutaj bezpośrednio pod tekstem, a na facebooku już sami najlepiej wiecie gdzie go szukać. To prosty gest, dla nas znaczący bardzo niewiele, a dla Nepalu mający ogromną siłę.

Zróbmy to razem!

DSCN5951

DSCN5947

DSCN5952

DSCN5958

DSCN5961

DSCN6013

DSCN5960




7 niesamowitych zalet wakacji z dwulatkiem

FotorCreated

Kiedy nie miałam jeszcze dziecka, wydawało mi się, że wystarczy moje odpowiednie podejście, otwartość na nowe doświadczenia i trochę odwagi, a każdy wyjazd z maluchem będzie jak bułka z masłem. Jak zwykle w takich przypadkach, rzeczywistość zweryfikowała moje poglądy. Mając ponad dwuletnie dziecko nie odważyliśmy się jeszcze udać za granicę (aczkolwiek plany już są), za to zaliczyliśmy już trzy wyjazdy nad polskie morze.

Pierwsze dwa, z pięciomiesięcznym niemowlakiem i ponad rocznym brzdącem, polegały głównie na zabraniu ze sobą masy tobołów, a potem przetrwaniu jakoś z dnia na dzień pobytu przy niezbyt sprzyjających warunkach pogodowych z łapaniem w międzyczasie krótkich chwil oddechu. Trzeci wyjazd natomiast, poza zwyczajowym charakterem cygańskiego taboru, czy też, jak kto woli, objuczenia niczym u pustynnych dromaderów, był zgoła różny od poprzednich dwóch. Czym się różnił? Miał znacznie więcej zalet! Jeśli więc wahacie się czy wybrać się na wakacje z dwulatkiem, poznajcie dziś moje zdanie na ten temat.

Wszystko jest nowe

Nawet jeżeli, tak jak my, byliście już wcześniej z dzieckiem na podobnych wakacjach, nie będzie już ono nic z nich pamiętać. Co za tym idzie – przy każdym kolejnym doświadczeniu będzie wam towarzyszyć ta sama podnieta i niczym niezmącona cudowna dziecięca radość. Morze? Mosie, mama, mosie! Kamyki? Kamulek, kamulek! Zrywanie trawy i kwiatków? Plosie powtórzone razy tysiąc przy wciskaniu ich w maminą rękę. Wszystko jest nowe, wszystko jest świeże. Coś pięknego!

Codziennie cieszy to samo

Trochę na podobnej zasadzie wszystkiego, co jest nowe, dwulatka każdego dnia cieszy to samo, co sprawia, że niekoniecznie musimy się bardzo wysilać wymyślając codziennie inne atrakcje. Bujane samochody na dwuzłotówkę? Możemy je wałkować przez cały dzień po kilka razy, za każdym razem tak samo się z nich ciesząc (mniej cieszy się z nich nasz portfel, ale czego nie zrobimy dla naszego szkraba, prawda?). Ta sama reguła dotyczy automatów ze wspaniałej urody kulkami zawierającymi coraz to inne lub dokładnie te same, ale wciąż na nowo cieszące niespodzianki w rodzaju rozciągających się glutów, naszyjników z czaszką czy laleczek voodoo. Jest radocha!

Piasek jest ulubioną zabawką

Widzieliście kiedyś dwulatka, który wpada w szał piaskowej zabawy? Dla mnie to absolutnie fascynujący widok. Wsypuje go, wysypuje, kopie, rzuca nim, zakopuje rodzicom stopy, niszczy babki, uklepuje. Jego najważniejszym orędziem jest łopatka, zaraz za nią w kolejce stoją grabki i wiaderko. Nie trzeba brać nic więcej, żadnych innych zabawek, bo piasek załatwia nam sprawę. Można się w nim do woli tarzać, przewracać i wygłupiać, a żadne pieniądze nie kupią nam lepszej zabawy. No, może istnieje jeszcze jedna, kusząca jeszcze bardziej niż piasek…

Woda jest jeszcze bardziej ulubioną zabawką

Woda! Chlupanie! Plaskanie! Ochlapywanie! Bieganie w te i nazad od plaży do brzegu i z powrotem, robienie błota, skakanie po wodzie, wywracanie się do wody – wakacje są czasem, kiedy dwulatek na nowo odkrywa, że woda nie służy tylko do wieczornych kąpieli, a wręcz że te kąpiele stają się przy nowych wodnych atrakcjach dziwnie nudne. Z każdym kolejnym dniem wyjazdu woda kusi coraz bardziej, a pod koniec staje się już jedyną najbardziej upragnioną zabawką. I jak tu wytłumaczyć maluchowi, że następny raz najpewniej dopiero za rok… Aż żal kończyć takie uciechy.

Aktywny wypoczynek nabiera nowego znaczenia

To, czego być może na co dzień nie mamy czasu przetestować, na wakacjach z dwulatkiem zaczyna być możliwe. Wydawało nam się, że brzdąc źle zareaguje na włożenie go w fotelik rowerowy? Na wakacjach będzie tym zachwycony, a my nie dość, że zrobimy sobie wiele wspaniałych wycieczek, to obiecamy sobie jeszcze, że po powrocie odświeżymy zakurzone rowery i w takowy fotelik się zaopatrzymy. Do tej pory nasze dziecko nie bardzo chciało gdziekolwiek udawać się pieszo? Na wyjeździe wszystko będzie go ciekawić do tego stopnia, że pogna przed nami biegiem! A my tylko będziemy musieli za nim nadążać. A pozostając przy nadążaniu – to będzie naprawdę duże wyzwanie, kiedy zorientujemy się, że mały buntownik nagle wybiera zupełnie inne kierunki wycieczek, niż my…

Czas docenić małe przyjemności

Pozostańmy przy wycieczkach, bo to one właśnie nauczą nas najwięcej, ale i odkryją przed nami nowe zalety wyjazdu z dzieckiem. Jeżeli planujecie w miarę sprawne poruszanie się od punktu A do punktu B, szczerze radzę nastawienie się na dokładną odwrotność. Dwulatek preferuje wycieczki w rytmie slow. Dosłownie. Kwiatek? Trzeba go dokładnie powąchać brudząc sobie cały nosek pyłkiem. Patyczek? Koniecznie trzeba go podnieść! I tak jeszcze jeden patyczek, i kolejny… Uciechom nie ma końca! Co mamy dalej? Kamyk? Listek? Uf, udało nam się w pół godziny przejść jakieś 50 metrów. Jest sukces! Ale przecież po co się spieszyć, w końcu jesteśmy na wakacjach. A nasz nauczyciel wolnego stylu życia ma dwa lata.

Deszcz nie stanowi problemu

Cóż to było za nudne życie, kiedy padający deszcz sprawiał, że nie miało się ochoty wychylić nosa spod dachu. Zaopatrzony w przeciwdeszczową kurtkę i spodnie oraz kalosze dwulatek pokaże nam, że jesteśmy śmiertelnie nudni! Przecież deszcze to niewyczerpane źródło radości! W każdej kałuży można skakać chlapiąc na wszystkie strony. Można wypłukać sobie ręce w deszczówce. Można biegać w deszczu nie przejmując się kompletnie tym, że pada nam prosto na głowę. Naprawdę, wakacje z dwulatkiem pokazują, że przejmowanie się prognozami traci sens, bo im gorsza pogoda, tym lepsza będzie zabawa. To chyba największa zaleta, prawda?

A wy, jakie uroki wakacji z dziećmi odkrywacie w tym roku?


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Top 5 głupot, które można zrobić dzieciom w wakacje

Bezpieczeństwo w wakacje

Lato i wakacje sprzyjają swobodzie, bywaniu z dzieckiem w miejscach, gdzie zwykle z nim nie bywamy i pozwalaniu mu na dużo więcej niż zwykle pozwalamy. Ten wspaniały okres można z łatwością zepsuć i sobie, i swoim pociechom. W jaki sposób? Oto mój subiektywny, absolutny top 5 tego typu zachowań.

Pozwalanie na dotykanie obcych zwierząt

Chodź, Jasiu, pogłaszcz pieska, zobacz jaki super jest, nie bój się! – powiedziała matka do może pięcioletniego synka, podczas gdy spanikowana właścicielka dość pokaźnego boksera z niepokojem coraz bardziej skracała smycz. Nie, nie, po główce to go nie głaszcz, ale tutaj, po pleckach, o tak, nie bój się. Kobieto, gdzie do licha masz rozum i wyobraźnię?! Ręczysz za to, że obcy pies, który być może na co dzień zupełnie nie ma kontaktu z dziećmi, nie rzuci Ci się na Twoje własne?! Co to za pomysł jest w ogóle, żeby na siłę ciągnąć dziecko do jakiegokolwiek żywego stworzenia, którego kompletnie się nie zna? Choroby, agresja, zarazki. Tyle powiem. Czternaście lat miałam psa. Ja bym raczej uważała.

Nagość na plaży

Temat rzeka. Wstyd mi patrzeć na dzieci, które biegają po plaży jak je pan Bóg stworzył, bo z jednej strony rodzice kompletnie nie dbają o ich komfort i higienę – piasek i wszystko, co w nim siedzi, może się dziecku dostać dosłownie wszędzie – a z drugiej strony brakuje takim rodzicom wyobraźni co do zamiarów obcych ludzi i wszelkiego rodzaju zboczeń i skojarzeń, jakie taki rozebrany maluch może wywoływać. Nie mówię w tym momencie o publikacji potem zdjęć takich dzieci w internecie, bo aż mnie wzdryga jak o tym pomyślę, ale wystarczy malca potraktować jak człowieka, który ma prawo do swojej intymności i do ubrania, jak każda inna osoba.

Nadmierna opiekuńczość

Z góry uprzedzam: nie mówię tu o niepilnowaniu dziecka, nie zwracaniu uwagi na jego bezpieczeństwo i totalnie spuszczanie z oczu, zwłaszcza w okresie wakacyjnym. Chodzi mi wyłącznie o tzw. matki – helikoptery. Gdzie dziecko, tam ona. Nie pozwoli się oddalić nawet na metr, uczestniczy w każdej zabawie, nie pozwoli na samodzielność. Obserwuje każdy krok, zapobiega upadkom, nie dopuszcza do jakichkolwiek sytuacji, w których taki upadek mógłby się zdarzyć, a kiedy już nie daj Boże coś się stanie, jeszcze zanim w małym oku pojawi się łezka (nie dopuszczając nawet myśli, że taka łezka mogłaby się nie pojawić), od razu biegną, pytają czy boli, czy boli bardzo, w odpowiedzi uzyskując jękliwe baaardzoooo, maaaamaaaa, baaaardzoooo, bo jakżeby inaczej. Wychowują sobie w ten sposób osobników niesamodzielnych, nieodpornych na jakąkolwiek formę bólu i niezdolnych do tego, żeby na własną rękę poradzić sobie z jakimikolwiek przeciwnościami losu. W dzieciństwie to jeszcze, powiedzmy, ok. A co kiedy taka postawa przekłada się na dorosłość? Trochę słabo.

Karcenie dziecka w miejscu publicznym

Piękna pogoda sprzyja wielu aktywnościom na świeżym powietrzu i bywaniu w miejscach publicznych. Przykro mi jednak kiedy patrzę na matki, które w sytuacji, gdy w ich opinii malec solidnie sobie przeskrobie, nie potrafią wziąć go na bok lub w inne ustronne miejsce i tam wytłumaczyć co jest nie tak i jakie będą konsekwencje. Kompromitowanie i zawstydzanie własnego dziecka w oczach rówieśników (Zobacz! Jakoś inne dzieci potrafią być grzeczne!), w prostej linii prowadzące u dziecka do obniżenia samooceny i braku pewności siebie, jest chyba narodowym sportem Matek Polek, w którym należałoby publicznie przyznawać medale, żeby takie matki publicznie zawstydzić. Niech na własnej skórze poczują jaka to przyjemność.

Zostawienie dziecka w samochodzie

Absolutny szczyt szczytów głupoty i kretynizmu. Nie wiem co powoduje rodzicami, którzy pozwalają sobie na zostawienie własnego dziecka choćby na chwilę w zamkniętym samochodzie. Że śpi? Że będzie bezpieczne? Że się o nim zapomniało??? Naprawdę pojęcia nie mam, niech mnie ktoś oświeci. Z moich informacji wynika, że temperatura w samochodzie może w ciągu 10-15 minut wzrosnąć nawet o 20 stopni, co sprawia, że narażamy małe ciałko na działanie minimum 40 stopni Celsjusza, brak powietrza, bezpośrednie narażenie zdrowia (mózg, nerki) i życia. 10 – 15 minut. Co w tym czasie załatwisz? Co zdobędziesz? Stracić możesz bardzo wiele.

Ku przestrodze zapraszam do obejrzenia. Wrażliwych uprzedzam: będzie drastycznie.


Zapraszam do grupy Matki, mamy, mamusie – motherujemy życie, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Rzeczy, które muszę zrobić zanim będę mieć drugie dziecko

kiedy drugie dziecko

Decyzja o pierwszym dziecku jest trudna. Jeżeli wiadomość o ciąży nas nie zaskakuje, często czekamy z nią na odpowiedni moment. Chcemy skończyć szkołę, ustatkować się, znaleźć odpowiednią osobę, pracę i mieszkanie, mieć stabilizację finansową. Często dopiero wtedy jesteśmy gotowe, często dopiero koło trzydziestki. A kiedy już podejmujemy tę decyzję, chwilę po niej z ust naszych bliskich jak piorun z nieba pada pytanie: „To kiedy drugie dziecko?”.

Przed pierwszym dzieckiem planowałam dwójkę, ba, może nawet trójkę! W końcu kto bogatemu zabroni! No dobra, z tym bogactwem to był żart. Kiedy kompletnie nie miałam wyobrażenia jak wygląda życie z dzieckiem, łatwo mi było marzyć o gromadce, szczególnie że sama jestem jedynaczką. Mówiłam sobie: „Nie ma mowy, żeby moje dziecko długo nie miało rodzeństwa! Koniecznie muszę mieć minimum dwoje dzieci, najlepiej jedno po drugim, żeby była mała różnica!”. Jednak fakt, że urodziłam dziecko dość późno i to, że zbyt długo doświadczyłam niezależności i swobody sprawiły, że ograniczenia, jakie postawiło przede mną to wydarzenie odczuwam po dziś dzień.

Dzisiaj wiem, że wszystko, co sobie zakładałam, było nierealne, bo decyzja o drugim dziecku okazała się jeszcze trudniejsza, niż ta o pierwszym. Dzisiaj mam świadomość, że nowe dziecko to tak naprawdę definicja wszystkiego od początku. To tak naprawdę założenie nowej rodziny i ustanowienie wszystkiego od zera. I pewnie ta świadomość nie przytłaczałaby mnie tak bardzo, gdyby nie kilka czynników. Gdyby nie to, że moje pierwsze dziecko jest tak bardzo wymagające. Gdyby nie to, że doświadczyłam wszystkich siedmiu rzeczy, których nikt nie powiedział mi wcześniej o macierzyństwie. Gdyby nie to, że byłam i jestem zbuntowaną matką, i że do dzisiaj odczuwam skutki, których boję się doświadczać po raz drugi.

Zewsząd otacza mnie ostatnio zalew drugich ciąż, najlepiej takich rok po roku lub z maksymalną różnicą dwóch – trzech lat pomiędzy rodzeństwem. Ale podczas gdy inne mamy cieszą się na nowo odmiennym stanem i posiadaniem w domu noworodka, ja cieszę się moim coraz starszym i coraz rozumniejszym jedynakiem i moją nową pracą. I wiem, że zanim podejmę decyzję o drugim macierzyństwie, koniecznie musi mieć w moim życiu miejsce kilka wydarzeń, które pomogą mi w jak największym stopniu mu podołać.

Koniec z pieluchami

Nie chcę kupować dwóch rozmiarów pieluch, to raz. Dwa, że już teraz wiem, że odpieluchowanie mojego synka to będzie długi i stopniowy proces, któremu będę musiała poświęcić wiele uwagi, energii i cierpliwości, której, jak wiadomo, mam deficyt. Moje kosze na śmieci już teraz są przepełnione głównie pieluchami, więc z utęsknieniem czekam na moment, aż staną się bardziej puste i lżejsze. I chcę się tym momentem przez jakiś czas nacieszyć.

Przespane noce

Ignaś w październiku skończy 2,5 roku. Przez ten czas na palcach jednej ręki mogę policzyć noce, które przespałam w całości. Do dzisiaj wstaję do niego minimum trzy razy, czasami w porywach nawet do dziesięciu. Nasze noce i poranki nie należą do łatwych, dużo czasu spędzam na niewygodnym materacu rozłożonym przy łóżeczku, co daje mocno w kość mojemu kręgosłupowi. Czekam na moment, aż ilość nocnych pobudek zmaleje do jednej lub dwóch, bo na całkowity ich koniec nawet nie liczę. Marzę o porannej pobudce trochę późniejszej niż godzina 6:00 i chciałabym spełnić to marzenie chociaż kilka razy.

Trochę porządku

Mój dwulatek ma obecnie etap brania w rękę wszystkiego tylko dlatego, że jest to w zasięgu jego ręki, zrzucania wszystkiego na podłogę i siania ogólnie pojętego chaosu. Poza momentami kiedy śpi nie ma chwili, żeby w domu panował porządek. Święcie wierzę, że wraz z wiekiem mojego dziecka przyjdzie czas, że ten chaos będzie trochę mniejszy, że uda mi się nad tym zapanować…

Super wyprawa we trójkę

To mogą być super wakacje za granicą, południe Francji lub Chorwacja, które planujemy od jakiegoś czasu, lub lokalna wycieczka do miejsca, które dla maluchów jest jeszcze kompletnie niepotrzebne i niezrozumiałe, jak park dinozaurów czy Energylandia, a może nawet, w ramach wycieczki do Francji, Disneyland? Chcę, żeby mój synek miał super wspomnienia z przygody, podczas której my, jego rodzice, poświęciliśmy mu 100% naszej uwagi zamiast gdzieś na boku czuwać i ogarniać niemowlę.

Dostosowanie lub zmiana mieszkania

Pisałam kiedyś o trikach jak wykończyć (mieszkanie) żeby się nie wykończyć. Wpis nadal jest aktualny, ponieważ wszystkie te błędy sama popełniłam, a największym z nich było urządzenie pokoju dziecięcego w mniejszym z dwóch pokoi sypialnianych. W tej chwili plan minimum obejmuje zamianę naszej sypialni z pokoikiem Ignasia. Plan medium zakłada przeniesienie naszej sypialni do pomieszczenia, w którym teraz mamy kuchnię, a kuchni do aneksu kuchennego w salonie. Natomiast plan maksimum to nowe mieszkanie lub dom. Jako że nie wyobrażam sobie spania z niemowlakiem w jednym pokoju ani umieszczania go w salonie, jedna z tych opcji będzie musiała zostać wdrożona w życie.

Radość ze starszaka

Ten punkt obejmuje tak naprawdę wszystkie powyższe. Już teraz powoli zaczynam się cieszyć, że mam starsze dziecko i uczę się odpoczywać spędzając z nim czas. Nie mam takiego ciśnienia i stresu jak jeszcze rok temu. Mogę spędzać z nim czas na coraz więcej ciekawych sposobów, pokazywać mu coraz więcej atrakcyjnych dla nas obojga rzeczy. Kiedy gdzieś idziemy, nie muszę brać wózka. Kiedy ma dobry dzień i go o coś poproszę, bez problemu to robi. Kiedy mu coś tłumaczę, często rozumie to, co do niego mówię (inna sprawa, że nie zawsze się do tego stosuje). Taki oddech jest mi jeszcze przez jakiś czas bardzo potrzebny. Naszego wspólnego czasu we dwójkę lub w trójkę nikt nam potem nie odda i nie zabierze.

Finansowa pewność

To bardzo przyziemny aspekt, więc nie będę mu poświęcać zbyt wiele miejsca. Ale każdy rodzic wie, z jakimi kosztami wiąże się posiadanie dziecka, a koszty te tylko rosną wraz z wiekiem. Chcę mieć pewność, że będzie mnie stać na zapewnienie moim dzieciom fajnych wakacji, atrakcyjnych prezentów na urodziny i Gwiazdkę, oraz wszystkiego, co będzie im potrzebne, aby ich dzieciństwo było radosne, i żeby ich pasje i zainteresowania mogły się w pełni rozwijać. Zbyt mocno zdaję sobie sprawę, że żyjemy w czasach, w których niejednokrotnie to wkład finansowy w rozwój dziecka decyduje o jego przyszłości. I, jak każdy rodzic, chciałabym, aby przyszłość mojego dziecka była jak najwspanialsza.

Równowaga

To ostatni i tak naprawdę najważniejszy punkt. Wciąż dążę do równowagi, do psychicznej harmonii i polubienia na nowo samej siebie. Są chwile, że nie zawsze się lubię. Nade wszystko potrzebuję też rytmu, który pozwoli mi opanować wszystkie moje codzienne obowiązki w 100% tak, abym spokojnie mogła powiedzieć: „Tak, teraz jestem gotowa dołożyć sobie do całej tej układanki jeszcze jeden element”. I tak naprawdę właśnie kiedy ten moment nadejdzie, większość wcześniejszych punktów straci na znaczeniu, bo to właśnie wtedy powiem sobie: tak, teraz jestem gotowa mieć drugie dziecko. I ani chwili wcześniej.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!