1

Te bajki to ZŁO!

czy bajki dla dzieci są szkodliwe

Czy oglądanie bajek jest szkodliwe? To pytanie zadaje sobie większość współczesnych rodziców. Ważą przeciwstawne argumenty, czytają badania i opinie naukowców, zdają się na zdrowy rozsądek, własną intuicję, walczą z wyrzutami sumienia. Chcecie poznać prawdę o oglądaniu bajek? Ja też! Ale nie czujcie się do końca oszukani. Bo bajki to zło, przez duże „O” i oglądanie ich całkowicie masakruje mózgownicę. Tyle że naszą, rodzicielską!

Oglądacie czasem bajki z pociechami? Ja tak. Nie wiem w sumie po co. Niby „kontroluję treści, które przyswaja moje dziecko”, ale na litość Odyna, jak mam zdecydować, czy OK jest pokazywanie, że w podwodnym świecie małe rybki grzeją się przy kominku? Dziecko uhahane, a ja w najgłębszych czeluściach swego jestestwa rozważam, czy przeczenie prawom fizyki jest lepsze czy gorsze od pokazywania mordobicia. Może lepiej przełączyć na jakiś Boxing Night, to się może nauczy gardę trzymać, a nie że przyłapię go kiedyś z zapałkami w akwarium. Z drugiej strony matka mego potomka uważa pokazywanie sportów walki dwulatkowi za niewłaściwe, wiec aby nie testować szczelności własnej gardy, przełączamy dla pewności na całkowite przeciwieństwo przemocy.

Dobra, nocny ogród tak wygląda?

Potrzebujemy sukcesu, wiec wybieramy sobie to, co najlepsze: „Najdroższa produkcja BBC dla dzieci” – super! „Najlepszy program aktorski dla dzieci w wieku przedszkolnym” – oh yeah, to jest to! Włączam, patrzę… i nie wiem co jest. Znaczy wiem: teletubisie zmutowały w jakieś pokręcone istoty. Nawet przybrały jakieś demoniczne imiona:  Igipiegiel – władca wschodnich rubieży piekła, czy Jej Czarcia Wysokość Makka Pakka. Jedyne co się zgadza to soczyście zielona trawa, która teraz porosła solidnym lasem, znak upływu czasu. Choć oglądając ma się wrażenie, że czas chyba przestał płynąć. Piłka odbiła się od drzewa, od trawy, od pagórka, ponownie od drzewa… trudno w to uwierzyć, odbiła się drugi raz pod rząd od drzewa… i spadła Jej Czarciej Wysokości pod nogi. Co teraz ta blada diablica z tym zrobi? Co zrobi? Wprawi ów kulistą bombę suspensu w ruch? Nie ma litości, wprawiła… O matko najmilejsza – pytam się w myślach – czy zniosę kolejną wędrówkę tej piłki? Zniosłem! Dla syna jestem w stanie nawet balansować na granicy szaleństwa. Ale już dość, zobaczmy teraz coś z fabułą i jakaś akcją, coś z przesłaniem.

Psi(a) patol(ogia)

Żeby daleko nie szukać – na pierwszy ogień idzie absolutny hit Synka o pomocnych pieskach rozwiązujących problemy mieszkańców pewnego malowniczego miasteczka. Przygód co nie miara, pozytywne treści, zero przemocy. Dla dziecka, może i tak. Mi nie jest do śmiechu. Ów malowniczym miasteczkiem rządzi Pani Burmistrz, która nadaje się do tej funkcji jak głuchy do call center, a na dodatek fakt, że nosi ze sobą w torebce kurę, każe podejrzewać u niej jakieś zaburzenia psychiczne. Gość z doniczką zamiast czapki to wariat, a kobieta z kurą pod pachą zamiast chiwawy nie? Jak to świadczy o mieszkańcach, skoro godzą się, aby ich przedstawiciel władzy mógł paraliżować miasto, bo mu nioska zaginęła. Albo są też szurnięci, albo zastraszeni, a Pani Burmistrz jest dyktatorem – Kim Dzong Un też chodzi głównie uśmiechnięty, robi co chce, a mieszkańcy jakoś się nie buntują. A główni bohaterowie? Pieski są sympatyczne, bezproblemowe i pracowite, uczą jak przezwyciężać swoje lęki, jako jedyne zwierzęta potrafią mówić, rozwiązywać wszelkie problemy innych mieszkańców i również jako jedyne posiadają super technologię. Czy to znaczy, że jak masz sprzęt i gadżety to jesteś lepszy od innych?

Sam to nie bohater

Skoro promować pomaganie, to może lepiej skupić się na bajce o konkretnym, realnym zawodzie – na przykład na strażaku. Dzielny strażak sam pomoże wszystkim, bo ma lepszy sprzęt? Nie, ma do dyspozycji to, co wszyscy strażacy, z tą różnicą, że ma super odwagę i wiedzę. Sam twierdzi, że nie robi nic nadzwyczajnego, nie jest żadnym bohaterem, ratuje innych, bo taki ma zawód.  Skoro sam tak mówi, to dlaczego mu nie wierzyć? Może nie chodzi mu o to, że jest takim skromnym gościem, tylko o to, że wypada tak na tle współpracowników-patałachów. Presley (czy jak mu tam) jest kwintesencją indolencji i pecha. Już to sobie wyobrażam – zerkam przez okno uwięziony w płonącym budynku, patrzę, a z gaśnicą biegnie Luis (czy jak mu tam), więc zaczynam zastanawiać się jak ze sobą skończyć, aby bolało mniej niż śmierć w płomieniach. Na domiar złego szef straży pożarnej widzi jego niekompetencję, czemu daje wyraz mobbingując go na każdym kroku. Jednakże z jakiegoś powodu go nie zwolni. Może Elvis jest po matce z tych Presleyów, albo pan Kapitan ma sadystyczną uciechę z poniżania słabszych?

New hope

Prześlizgiwać się po animowankach można by jeszcze długo i krzywić się choćby na Tomka i jego przyjaciół, którzy pod rozkazami swojego zawiadowcy-komunisty marzą jedynie o tym, by być użytecznymi (bumelant to wiadomo co…). Albo Świnki Peppy… której skomentowania nawet się nie podejmuję. Ale w gąszczu tego wszystkiego trafiają się bajeczki, w których nawet dorosłemu powieka nie drgnie przy oglądaniu. Miałbym tylko skromy postulat, dlaczego nie zaznaczać bajek ostrzeżeniami. Skoro można „Piłę”, czy jakąś „Sztukę kochania” oznaczyć jako „dozwolone od 18 lat”, to dlaczego na taką „Wandę i jej zielonego ludka” nie dać ostrzeżenia „Dla widzów poniżej 7 roku życia”?

Pozostaje tylko nadzieja, że poziom animowanek rośnie wprost proporcjonalnie do wieku widza. Choć z drugiej strony jak pomyślę o takim Sponge Bobie Kanciastoportym… na tego Boba czas u nas jeszcze nie nastał, ale wiem, że nastanie… i na tego Boba już czekam jak na wyrok w zawieszeniu.

Autor: Piotr Rogala




Łaskoczesz swoje dziecko? Będziesz w szoku!

„Śmiech to zdrowie” – mawiały nasze mamy i babcie. A skoro zdrowie, to im częściej się nasze dzieci śmieją, tym lepiej. Czyli trzeba robić wszystko, żeby ten radosny, głośny śmiech wywoływać. Tarzamy się, ganiamy, bawimy, rozśmieszamy, łaskoczemy. Łaskoczecie swoje dzieci? No własnie, ja też łaskotałam, dużo i intensywnie, bo uwielbiałam perlisty dźwięk śmiechu mojego synka. Aż pewnego dnia natrafiłam dla dwa obszerne artykuły na ten temat. I po prostu się przeraziłam.

Jeśli wierzyć (a czemu by nie) Jennifer Lehr ze Scary Mommy, łaskotanie „wywołuje te same fizjologiczne reakcje, co dobry nastrój: śmiech, gęsią skórkę, konwulsyjne skurcze mięśni. To oznacza, że człowiek wygląda, jakby doskonale się bawił, a tymczasem może cierpieć”. Autorka argumentuje, że łaskotki były wykorzystywane w niektórych kulturach jako najwyższa forma tortur. Sprawdziłam te informacje i faktycznie tak było. Wykorzystywane je w starożytnych Chinach, a bliżej współczesności podczas drugiej wojny światowej naziści torturowali w ten sposób żydów.

Wystarczy tej lekcji historii, bo nie to jest dzisiaj moim tematem. Okazuje się, że ciałko małego dziecka nie zawsze przyjmuje łaskotanie jako przyjemne uczucie. Oczywiście, jeśli dziecko prosi nas, żeby je połaskotać, zróbmy to, dajmy jemu i sobie tę chwilę radości i nieskrępowanego śmiechu, ale jeżeli prosi nas wyraźnie, abyśmy przestali, zróbmy to. Dziecko nie odbierze łaskotek jako bólu, ale z całą pewnością nie należy nadużywać swojej dorosłej siły i pozorów dobrej zabawy do załaskotania malucha „na śmierć” i pokazywania mu za wszelką cenę kto tu ma przewagę.

Ja sama mam przeraźliwe łaskotki i mięśnie kurczą mi się już w momencie, kiedy czyjeś ręce choćby zbliżają się do mnie w zamiarze połaskotania mnie. Śmieję się wtedy, ale przede wszystkim krzyczę, i w najmniejszym stopniu nie jest to dla mnie przyjemnością. Myślę, że wielu dorosłych ma podobne reakcje do mnie, ale niewielu z nas pomyśli, że u dziecka może to wywoływać podobny efekt.

Kolejną kwestią jest granica cielesności i nauczenie dziecka, że to ono decyduje o własnym ciele. Jeżeli wydaje nam się, że sprawiamy dziecku przyjemność, chociaż wyraźnie mówi lub pokazuje nam, że tego nie chce, naszym obowiązkiem jako rodziców jest zaprzestać danej czynności, szczególnie w kwestiach cielesnych. Jeżeli już w najmłodszych latach nauczymy dziecko, że należy mu się szacunek i poszanowanie jego przestrzeni i prywatności, to również w przyszłości w relacjach intymnych będzie ono umiało ją zachować, a przede wszystkim wymagać jej od innych. A także, zarówno teraz, jak i później, będą umiały rozpoznać, kiedy ktoś dopuści się w stosunku do nich nadużycia.

Łaskoczmy nasze dzieci, to przecież element ich dzieciństwa, to nasza więź z nimi i nasza bliskość. Warto jednak przestrzegać kilku zasad, które sprawią, że nasze dzieci będą się czuły bezpieczne i szanowane:

  • Jeżeli dziecko nie umie jeszcze mówić, nie łaskoczmy go zbyt intensywnie, bo nie będzie potrafiło się w żaden sposób obronić.
  • Przed połaskotaniem fajnie jest zapytać dziecko, czy ma na to ochotę. Jeżeli to lubi, bez wątpienia powie, że tak, tak jak to się dzieje w przypadku mojego synka, odkąd zaczęłam stosować te zasadę.
  • Warto wyraźnie odczytywać język ciała dziecka. Jeżeli wyraźnie pokazuje nam, żebyśmy przestali, nawet jeśli śmiejąc się nie ma sił tego powiedzieć, należy to uszanować.

Według naukowców łaskotanie i reakcja na nie, taka jak śmiech i skurcze mięśni, to sposób, w jaki organizm ludzki uczy się walczyć i bronić, ponieważ łaskotki mamy zwykle w tych samych miejscach, które mogą być zaatakowane w inny sposób. Jednak zbyt dalekie posunięcie się w intensywnym łaskotaniu dziecka może je nawet doprowadzić do łez. To do nas, rodziców, należy rozważna decyzja, w którym momencie powinniśmy przestać.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Podobne wpisy z kategorii Zdrowie:

 

 

 

 

Jak odpieluchować dziecko w weekend

 

 

 

 

10 rzeczy, których nikt nie powie Ci o karmieniu piersią




7 komentarzy, których nie chce usłyszeć rodzic jedynaka

stocksnap_d3src48tzw

Rodzicami jedynaka można być z wielu powodów. Jedni świadomie podejmują decyzję o tym, że nie będą mieć więcej dzieci. U innych okazuje się to niemożliwe. Zdarza się też, że nie nadchodzi dobry moment, a czas, jak wiadomo, nie stoi w miejscu. Jak by na to nie patrzeć, rodzice jedynaków zawsze będą krytycznie oceniani przez otoczenie, bo każdemu będzie się wydawać, że ewidentnie coś zrobili nie tak. Przecież ich dziecko nie ma rodzeństwa!

Dziś, z perspektywy i doświadczenia matki jedynaka, przygotowałam skrupulatnie zapisywane komentarze, na dźwięk których włos mi się na głowie jeży i mam ochotę po prostu wyjść z pomieszczenia. Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy powiedzieć je rodzicom jedynaka, proszę: ugryźcie się w język.

Ależ on jest rozpieszczony!

Prawda jest taka, że co by rodzice jedynaka robili, żeby tego uniknąć, nigdy w 100% nie dadzą rady wyeliminować syndromu jednego wychuchanego dziecka. Jednak z tego, co mi wiadomo, wkładają bardzo dużo siły i energii w to, żeby w jak największym stopniu tego rozpieszczenia uniknąć. Z drugiej strony ma ono też swoje pozytywne aspekty, bo badania pokazują, że takie dzieci w dorosłym życiu są pewne siebie i swoich możliwości, a nawet dłużej żyją. Całkiem nieźle, jak na rozpieszczonych maminsynków.

Nie wiesz nic o rodzicielstwie jeżeli masz tylko jedno dziecko!

Być może nie zmagam się z takimi samymi problemami jak mama dwójki lub trójki dzieci, ale to nie odbiera mi prawa do bycia rodzicem w pełnym tego słowa znaczeniu. Tak samo jak inni rodzice przechodzę przez wszystkie stadia ciąży, okresu noworodkowego i niemowlęcego, a potem przez kolejne bunty. To, że przechodzę przez nie jeden raz nie sprawia, że jestem matką, której czegokolwiek brakuje.

Bycie rodzicem jedynaka to egoizm!

To jedna z rzeczy, którą w głębi ducha przyznaje każdy rodzic jedynaka, ale powiedzenie mu tego w twarz zaboli go w sposób okrutny. Jasne, posiadanie jednego dziecka jest bardzo wygodne. Jest mniej wydatków, mniej wysiłków związanych z wożeniem do szkoły i na zajęcia dodatkowe, można się skoncentrować na wychowaniu i rozwoju tylko tej jednej osoby, nie trzeba dzielić swojej uwagi i miłości. Ale ze względu na to, że rodzice jedynaków nie zawsze są nimi z wyboru, w tym momencie również lepiej zamilknąć niż powiedzieć o jedno słowo za dużo.

Przecież on jest taki samotny!

Jakby wyrzutów sumienia było jeszcze za mało, dochodzi jeszcze i to. Po pierwsze „sam” i „samotny” to dwie różne rzeczy i warto tę różnicę wziąć pod uwagę. Po drugie w czasach, kiedy pod ręką mamy kluby malucha, place zabaw, żłobki, przedszkola, szkoły i multum zajęć dodatkowych, dziecko zwyczajnie nie ma czasu czuć się osamotnione. Pewnie, posiadanie rodzeństwa ma masę zalet, w tym właśnie towarzystwo do zabawy i wspólnego brojenia, ale gdy go brakuje, jest bardzo dużo możliwości, aby zastąpić ten brak innymi aktywnościami.

Z jednym dzieckiem jest tak łatwo!

Mój ulubiony komentarz. Tak samo trudno i tak samo łatwo może być z jednym dzieckiem, z dwójką i trójką. Zdarzają się dzieci bardzo grzeczne i ciche, które nie wchodzą nam na głowę, a zdarzają się hiper wymagające high need babies, i nie mamy na to wpływu. Czasami jedno dziecko daje rodzicom popalić tak, jakby było tych dzieci nie wiadomo jak dużo, a czasami to rodzice nie czują się na siłach, żeby podjąć się wychowania kolejnego dziecka, bez względu na charakter pierwszego dziecka. „Łatwo” to w przypadku dzieci pojęcie naprawdę względne.

To kiedy drugie???

To pytanie z gatunku zadawanych przy okazji serdecznych życzeń na wigilii „No i żebyś w tym roku kogoś poznała!” składanych singielce i pytania „To kiedy ślub?” zadanego osobie, która od miesiąca jest w związku. Nie wiem, kiedy drugie. Może za chwilę, może kiedyś, a może nigdy. Życie układa się tak różnie, że akurat na to pytanie chyba nikt nie zna odpowiedzi, no chyba, że ma dar jasnowidzenia.

A co, jeśli nie będzie miał dzieci i nie zostaniesz babcią?

Równie dobrze mogę mieć trójkę dzieci, z których jedno zostanie księdzem, drugie będzie bezpłodne, a trzecie nigdy nie pozna partnera, z którym mogłoby się związać i mieć dzieci. I też nie zostanę babcią. A może to jedno dziecko, które mam, będzie miało trójkę lub czwórkę dzieci? Nie warto się tym przejmować, ale i nie warto zadawać rodzicom jedynaków takiego pytania, bo, jak widać, wszystko jest możliwe.

Traktujmy rodziców jedynaków normalnie, jak każdych innych rodziców. Bo przecież właśnie nimi są.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Przeczytaj też:

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

10 rodzajów matek, które ZAWSZE mają lepiej

10 rodzajów matek, które ZAWSZE mają lepiej




Kiedy jedynaczka rodzi dziecko

DSCN6146

Jedynak to bardzo trudny gatunek człowiek i skomplikowana sprawa. Z jednej strony mówi się o nim, że jest egoistą, że jako dziecko niczym się nie dzieli i myśli tylko o sobie, a jako dorosły często z trudnością odnajduje się w związkach i w sytuacjach, w których trzeba ustąpić pola innym, bywa egocentryczny i zadufany.

Z drugiej jednak strony jedynak to pierwsze, jedyne i ostatnie dziecko swoich rodziców, dopieszczone (często też rozpieszczone), wychuchane, zadbane. Nie doświadcza trudów rywalizacji, kompleksów związanych z porównywaniem, jest w dorosłym życiu dobrym przywódcą, ambitnym i pewnym siebie. Jak każdy typ człowieka – ma swoje wady i zalety. Jedynaków można kochać lub nienawidzić i bardzo często na pierwszy rzut oka widać, że właśnie jedynakami są.

Sama też jestem jedynaczką.

Ubolewam nad tym, nie jestem z tego zadowolona ani dumna, jednak poza haha-hihi żarcikami, że może gdzieś w świecie pęta się gdzieś jakieś moje nieodkryte jeszcze starsze rodzeństwo, bo kto wie, gdzie tam tata hulał w swojej burzliwej młodości, niewiele dało się z tym zrobić.

Ostatnio, przy okazji jednego z najpopularniejszych, jak się potem okazało, tekstów na moim blogu o tym, co muszę zrobić zanim będę mieć drugie dziecko dowiedziałam się, że mam problemy typowe dla jedynaka. A i owszem, trudno, żebym miała inne. Nigdy tego nie ukrywałam, bo choćbym nie wiem jak z tym walczyła, całkiem sporo jest we mnie tych jedynaczych cech. Dziś jednak, poza rozważaniami nad ogólną naturą jedynactwa, chciałabym się zastanowić jak to jest, kiedy jedynaczka rodzi dziecko, bo jak każda relacja w życiu jedynaka, ta także naznaczona jest typowymi dla niego bardzo nieidealnymi cechami.

A więc po pierwsze, jak w każdej dziedzinie, tak i w relacjach z dzieckiem…

…moje jest moje.

Lubię, kiedy moje rzeczy należą do mnie, kiedy nikt innych ich nie rusza i nie używa. Całe życie to, co sobie gdzieś położyłam, leżało tam dopóki tego nie wzięłam. Moich kosmetyków używałam tylko ja, moje ubrania nosiłam tylko ja, moimi zabawkami bawiłam się tylko ja. Nie do końca więc z łatwością przychodzi mi pogodzenie się z faktem, że od kiedy mam dziecko nic tak naprawdę do końca nie należy do mnie, nic nie ma swojego miejsca i nigdy nie wiem kiedy dany przedmiot, który trzymam w ręku, tak bardzo spodoba się mojemu pierworodnemu, że zapragnie on w tej właśnie sekundzie mieć go w swojej łapce. Najgorzej jest bodaj w kuchni, kiedy nagle upragnioną zabawką staje się garnek, w którym właśnie miałam gotować lub łyżka, którą właśnie miałam mieszać. A co się z jedzeniem wiąże…

…oddanie ostatniego, najsmaczniejszego kęsa dziecku staje się aktem najwyższego i najczystszego przejawu miłości macierzyńskiej.

Nie wiem, czy to typowa cecha jedynaka, ale jedzeniem również średnio lubię się dzielić. Oczywiście tym na moim talerzu, bo tym własnoręcznie ugotowanym w gigantycznych ilościach z radością obdzielę pół sąsiedztwa i znajomych. Co za tym idzie, moja pierwsza duża kłótnia z moim przyszłym wówczas mężem była właśnie o jedzenie. Strasznie się z tego teraz śmieję, ale musiało minąć kilka ładnych lat od tamtego momentu, żebyśmy znowu zamówili coś na spółkę, do podziału na pół.

Z moim dzieckiem dzielę się wszystkim, oddam mu każdy kęs, choćbym sama skręcała się z głodu. Ale oznacza to tylko jedno: że jest to miłość absolutna, bezwarunkowa i ponad wszelkie moje ograniczenia.

Mój czas należy do mnie.

To kolejny mój jedynaczy nawyk. Muszę mieć co jakiś czas trochę czasu tylko dla siebie, bo inaczej się uduszę. To może być wyjście z koleżanką, mały wyjazd, jakaś rozrywka tylko dla mnie, wizyta u kosmetyczki lub u fryzjera. Mam męża i dziecko, mam rodzinę, a jednak ten czas, który poświęcam sama sobie, który jest moją własną przyjemnością i moją świętością, jest mi niezbędny do równowagi psychicznej i normalnego funkcjonowania w codziennym życiu. Czerpię radość z zabaw z synkiem, ze wspólnych wyjść i atrakcji, ale uważam i zawsze podkreślam, że tęsknota w małych dawkach jest bardzo zdrowa.

Rzadko słucham rad.

Całe życie słyszałam od różnych ludzi, że robię po swojemu, że jeszcze się przekonam, że powinnam zrobić jak mi radzą. Chcę, żeby raz na zawsze było jasne: nie lubię rad. Dobrych, złych, żadnych. Lubię zrobić po swojemu i przekonać się, czy mam rację. Czasem oczywiście jej nie mam, ale dopiero przekonawszy się o tym rozważam inne rozwiązania. To samo dotyczy wychowania mojego dziecka. Pół biedy, kiedy rady daje mi rodzina i znajomi. Jednak kiedy robi to obca osoba na ulicy, cała się jeżę i szybko uciekam. Sama – owszem – daję rady i uważam, że są jedyne słuszne. Ale to tylko kolejny znak, że jestem typową jedynaczką.

Dużo rozmawiam…

…sama ze sobą. Robię to wszędzie: w biurze, na ulicy, w domu. Nie patrzę jak reagują na to inni ludzie, bo pewnie najchętniej zapakowaliby mnie w kaftan bezpieczeństwa. Ale na urlopie macierzyńskim, w ciągu długich, samotnych dni, kiedy małe to-to leżące na macie edukacyjnej nie bardzo mogło być partnerem do dyskusji, była to bardzo przydatna umiejętność. No i, jak to mówią, czasem trzeba sobie porozmawiać z kimś inteligentnym. Żarcik!

Przelewam.

Brak rodzeństwa sprawił, że jako jedynaczka mam w sobie masę uczuć, które potrzebuję ulokować w kimś, na kim teraz i w przyszłości będę mogła polegać, kto będzie moją podporą i moim elementem wszechświata, który sprawi, że z dnia na dzień będę miała dla kogo żyć. Takimi osobami są w moim życiu mąż i rodzice, takim osobnikiem jest też moje dziecko. Przelewam na nie masę uczuć, która kumuluje się szczególnie gdy go nie widzę, gdy za nim tęsknię, kiedy zdaję sobie sprawę, że mimo tych wszystkich opisanych powyżej trudności, które stawia przede mną bycie jedynaczką, nie wyobrażam już sobie jak to jest nie dzielić swojego życia, czasu i rzeczy z tą małą częścią mnie, którą sama (no, nie do końca sama) stworzyłam.

Nie jestem idealna. Codziennie walczę ze swoimi słabościami, ze swoimi wadami, które staram się obracać w pozytywy. Ale nade wszystko, chociaż tak często, ku swojemu ubolewaniu, stawiam na pierwszym miejscu siebie i swoje potrzeby, miłość, szczęście i radość chcę dzielić z moim dzieckiem. Więc chyba nie jest jeszcze ze mną aż tak źle?