1

10 największych zagrożeń w piaskownicy

zagrożenia w piaskownicy

Zima powoli odchodzi w zapomnienie i zbliżający się pierwszy dzień kalendarzowej wiosny daje nam nadzieję, że wkrótce zjawi się i ta prawdziwa. Ileż w końcu można gnuśnieć w domu (bo a to smog, a to choróbska, a to siarczysty mróz) i zakładać na siebie i dziecko milion warstw niczym w Shreku? Ja w każdym razie długo już tak nie pociągnę. Jednak wraz z wiosną place zabaw się zapełnią, huśtawki rozbujają, drabinki ugną pod ciężarem, a piaskownice… No właśnie. W piaskownicach, poza naszymi dziećmi, zamieszkają też inni lokatorzy.

Warto ich poznać i wiedzieć, jak się przed nimi ustrzec. Jasną rzeczą jest, że nie będziemy ich omijać szerokim łukiem i nie powstrzymamy młodocianych wielbicieli piasku przed wpadnięciem do niego, ubrudzeniem się w nim od stóp do głów, zbudowaniem i zburzeniem zyliona babek i zamków, i „zjedzeniem” kolejnego piaskowego pączka. Ale dobra zabawa to jedno, a świadomość zagrożeń drugie i może nam ona pomóc w zminimalizowaniu ryzyka przejęcia z piasku i od rówieśników niechcianych prezentów.

Pierwsze pięć najpopularniejszych zagrożeń, którymi są pasożyty zamieszkujące piaskownice, pozwolę sobie przytoczyć dzięki grafice Państwowej Inspekcji Sanitarnej.

zagrożenia w piaskownicy

Nie są to niestety wszystkie niespodzianki, które możemy tam spotkać. Zagłębiając się w kolejne artykuły na ten temat wypisałam sobie pięć kolejnych, mniej oczywistych, a równie często spotykanych chorób, które mogą być wynikiem wizyty w piaskownicy bez zachowania środków ostrożności.

Wszawica

Tak jak człowiek dorosły w komunikacji miejskiej, tak dziecko w piaskownicy ma kontakt z wieloma osobnikami ludzkimi blisko stłoczonymi na jednej małej przestrzeni. Mogłoby się wydawać, że choroba ta dotyczy osób nie utrzymujących higieny, czy zaniedbanych. Otóż nie. Wszy mogą pojawić się na każdej głowie, bez względu na długość czy czystość włosów. Głównym objawem ich obecności jest swędzenie, które sprawia, że dziecko drapie się w głowę zarówno w ciągu dnia, jak i przez sen. Łatwo również zaobserwować wszy lub ich larwy we włosach i na grzebieniu, częstym objawem są również powiększone węzły chłonne. Leczenie polega na zastosowaniu szamponu z dodatkiem dimetykonu (syntetycznego oleju silikonowego) i, co ważne, powinno ono objąć całą rodzinę.

Bakterie e coli

Escherichia coli to bakterie, które każdy z nas posiada w swoim układzie pokarmowymi jest to zupełnie normalne. Kiedy jednak dostają się one drogą zewnętrzną od strony buzi, mogą wywołać dużo niepożądanych efektów, a ich głównym nośnikiem są brudne ręce. Skutkiem mogą być zatrucia pokarmowe, problemy z żołądkiem i jelitami, bóle brzucha, biegunka, wymioty, zawroty głowy i gorączka. W poważniejszych przypadkach również zakażenie dróg moczowych lub zapalenie otrzewnej, zapalenie opon mózgowych, a nawet sepsa. Oczywiście z wszelkimi podejrzanymi objawami należy zgłosić się do lekarza, który na pewno zleci badania, wypoczywanie i picie płynów w celu uniknięcia odwodnienia.

Salmonella

Salmonella to kolejna bakteria, o której obecności w piaskownicach już nieraz słyszałam w lokalnych mediach. Mało kto zdaje sobie sprawę, że przenoszona jest nie tylko przez żywność, ale też przez zwierzęta takie jak myszy czy szczury, stąd jej obecność w piaskownicy wcale nie jest zaskoczeniem. Jej objawy są zwykle bardzo gwałtowne (wodnista biegunka, wysoka gorączka, tępe bóle brzucha, bóle głowy i dreszcze) i trwają 2-3 dni, natomiast dalsze powikłania obejmują między innymi zakażenia narządów wewnętrznych i choroby stawów. Co ważne, objawy mogą mieć swój początek nawet do 72 godzin po kontakcie dziecka z bakterią. Przy łagodniejszych objawach leczenie polega głównie na nawadnianiu i odpowiedniej diecie, natomiast cięższe przypadki wymagają hospitalizacji.

 

Toksokaroza

Toksokaroza to wyjątkowo paskudna choroba pasożytnicza, tym częstsza, że przenoszona przez psy i koty, a tym bardziej uciążliwa, że pasożyty nie zatrzymują się na przewodzie pokarmowym, lecz wędrują po całym organizmie (włączając w to nawet mózg!). Dostają się do organizmu drogą pokarmową, a do objawów zaliczyć można: zmniejszenie apetytu, ogólne osłabienie, bezsenność, bóle brzucha i głowy, mdłości, kaszel, niekiedy powiększenie wątroby, niecharakterystyczne wysypki skórne, nadpobudliwość emocjonalną (toksokaroza utajona).

W przypadku toksokarozy uogólnionej wymienione objawy wzmagają się, natomiast toksokaroza oczna wywołuje problemy z widzeniem (diagnozuje się ją na podstawie badania dna oka). Neurotoksokaroza wywołuje objawy podobne do zapalenia opon mózgowych.

Można sobie jedynie wyobrazić strach matki, która ląduje w szpitalu z dzieckiem, które jako jedyny objaw ma biegunkę, a lekarze dają jej skierowanie na badanie w kierunku toksokarozy. Doświadczyłam go i nikomu go nie życzę.

Świerzb

Świerzb, tak jak i wszy, nie jest typowym zagrożeniem przy zabawie w piaskownicy, jednak w przypadku dzieci uczęszczających do żłobka czy przedszkola jest bardzo powszechnym problemem, a do zakażenia wystarczy kontakt z ubraniami lub skórą zarażonego dziecka. Może się on wydawać wstydliwym lub rzadkim problemem, jednak na całym świecie co roku zgłaszanych jest ok. 300 mln przypadków świerzbu, co bardzo jasno pokazuje skalę problemu.

Świerzb jest zakażeniem skóry przez roztocza, które drążą kanaliki w górnej warstwie skóry, a następnie składają w niej jaja. Szczególnie narażone są na niego właśnie dzieci, ale także ich mamy. Co ważne, zwierzęta nie rozprzestrzeniają świerzbu, zarazić się można tylko od drugiego człowieka. Jego głównymi objawami są grudkowata swędząca (zwłaszcza w nocy) wysypka i obecność kanalików, jednak nie są one widoczne przez pierwsze dwa do sześciu tygodni, a w tym czasie nosiciel zaraża już osoby, z którymi ma kontakt.

Nawet lekarze nie zawsze rozpoznają tę chorobę na pierwszy rzut oka, a leczenie, tak samo jak w przypadku wszawicy, powinno objąć całą rodzinę. Kuracje są długotrwałe, a problem powraca.

O świerzbie, tak jak i o toksokarozie, piszę nie bez powodu. Wśród bliskich znajomych mam koleżankę, której dziecko przyniosło do domu tego pasożyta i na moją prośbę zgodziła się anonimowo opowiedzieć swoją historię:

Magda, to był koszmar. Tułaliśmy się po lekarzach, każdy mówił co innego, a niuniek drapał się coraz bardziej i nic mu nie pomagało. W końcu jakaś logiczna farmaceutka zasugerowała, że to może być świerzb, ale nie chciało mi się wierzyć, bo nie jesteśmy jakimiś brudasami! Ale kiedy powiedziałam to dermatologowi, po wnikliwej diagnozie potwierdził te przypuszczenia. Od razu dał Novoscabin i to wreszcie pomogło, ale co przeszliśmy, to masakra. No i odkażanie domu, koniecznie o tym napisz. Trzeba wszystko poodkurzać, poprać, poprasować.

Wspomniany Novoscabin to preparat bez recepty, który dobrze jest kupić w okresie wzmożonego ryzyka zachorowania na świerzb. Stosuje się go przez 5 dni i dobrze jest zaaplikować ją całej rodzinie, a robi się to w bardzo prosty sposób. Po 10-minutowej kąpieli z szarym mydłem posmarować całe ciało poza twarzą i szyją, a następną kąpiel wziąć po 24 godzinach wycierając się czystym ręcznikiem.

Co jeszcze możemy zrobić, żeby uchronić się przed zagrożeniami obecnymi w piaskownicach?
  • Myć dziecku ręce bardzo dokładnie po każdej wizycie w piaskownicy, po wyjściu z toalety, po zabawie ze zwierzętami
  • Nosić zawsze ze sobą antybakteryjne chusteczki nasączone lub płyn antybakteryjny
  • Pilnować, żeby dziecko w piaskownicy nie brało do buzi brudnych foremek i piachu
  • Do chwili umycia rąk nie podawać nic do jedzenia i do picia
  • Regularnie odrobaczać domowe zwierzęta
  • Chodzić na place zabaw, co do których jesteśmy pewni, że regularnie wymieniają piasek w piaskownicy
  • Nie przychodzić na plac zabaw ze zwierzęciem i zwracać uwagę, kiedy robią to inni

Partnerem wpisu jest marka Novoscabin.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Łaskoczesz swoje dziecko? Będziesz w szoku!

„Śmiech to zdrowie” – mawiały nasze mamy i babcie. A skoro zdrowie, to im częściej się nasze dzieci śmieją, tym lepiej. Czyli trzeba robić wszystko, żeby ten radosny, głośny śmiech wywoływać. Tarzamy się, ganiamy, bawimy, rozśmieszamy, łaskoczemy. Łaskoczecie swoje dzieci? No własnie, ja też łaskotałam, dużo i intensywnie, bo uwielbiałam perlisty dźwięk śmiechu mojego synka. Aż pewnego dnia natrafiłam dla dwa obszerne artykuły na ten temat. I po prostu się przeraziłam.

Jeśli wierzyć (a czemu by nie) Jennifer Lehr ze Scary Mommy, łaskotanie „wywołuje te same fizjologiczne reakcje, co dobry nastrój: śmiech, gęsią skórkę, konwulsyjne skurcze mięśni. To oznacza, że człowiek wygląda, jakby doskonale się bawił, a tymczasem może cierpieć”. Autorka argumentuje, że łaskotki były wykorzystywane w niektórych kulturach jako najwyższa forma tortur. Sprawdziłam te informacje i faktycznie tak było. Wykorzystywane je w starożytnych Chinach, a bliżej współczesności podczas drugiej wojny światowej naziści torturowali w ten sposób żydów.

Wystarczy tej lekcji historii, bo nie to jest dzisiaj moim tematem. Okazuje się, że ciałko małego dziecka nie zawsze przyjmuje łaskotanie jako przyjemne uczucie. Oczywiście, jeśli dziecko prosi nas, żeby je połaskotać, zróbmy to, dajmy jemu i sobie tę chwilę radości i nieskrępowanego śmiechu, ale jeżeli prosi nas wyraźnie, abyśmy przestali, zróbmy to. Dziecko nie odbierze łaskotek jako bólu, ale z całą pewnością nie należy nadużywać swojej dorosłej siły i pozorów dobrej zabawy do załaskotania malucha „na śmierć” i pokazywania mu za wszelką cenę kto tu ma przewagę.

Ja sama mam przeraźliwe łaskotki i mięśnie kurczą mi się już w momencie, kiedy czyjeś ręce choćby zbliżają się do mnie w zamiarze połaskotania mnie. Śmieję się wtedy, ale przede wszystkim krzyczę, i w najmniejszym stopniu nie jest to dla mnie przyjemnością. Myślę, że wielu dorosłych ma podobne reakcje do mnie, ale niewielu z nas pomyśli, że u dziecka może to wywoływać podobny efekt.

Kolejną kwestią jest granica cielesności i nauczenie dziecka, że to ono decyduje o własnym ciele. Jeżeli wydaje nam się, że sprawiamy dziecku przyjemność, chociaż wyraźnie mówi lub pokazuje nam, że tego nie chce, naszym obowiązkiem jako rodziców jest zaprzestać danej czynności, szczególnie w kwestiach cielesnych. Jeżeli już w najmłodszych latach nauczymy dziecko, że należy mu się szacunek i poszanowanie jego przestrzeni i prywatności, to również w przyszłości w relacjach intymnych będzie ono umiało ją zachować, a przede wszystkim wymagać jej od innych. A także, zarówno teraz, jak i później, będą umiały rozpoznać, kiedy ktoś dopuści się w stosunku do nich nadużycia.

Łaskoczmy nasze dzieci, to przecież element ich dzieciństwa, to nasza więź z nimi i nasza bliskość. Warto jednak przestrzegać kilku zasad, które sprawią, że nasze dzieci będą się czuły bezpieczne i szanowane:

  • Jeżeli dziecko nie umie jeszcze mówić, nie łaskoczmy go zbyt intensywnie, bo nie będzie potrafiło się w żaden sposób obronić.
  • Przed połaskotaniem fajnie jest zapytać dziecko, czy ma na to ochotę. Jeżeli to lubi, bez wątpienia powie, że tak, tak jak to się dzieje w przypadku mojego synka, odkąd zaczęłam stosować te zasadę.
  • Warto wyraźnie odczytywać język ciała dziecka. Jeżeli wyraźnie pokazuje nam, żebyśmy przestali, nawet jeśli śmiejąc się nie ma sił tego powiedzieć, należy to uszanować.

Według naukowców łaskotanie i reakcja na nie, taka jak śmiech i skurcze mięśni, to sposób, w jaki organizm ludzki uczy się walczyć i bronić, ponieważ łaskotki mamy zwykle w tych samych miejscach, które mogą być zaatakowane w inny sposób. Jednak zbyt dalekie posunięcie się w intensywnym łaskotaniu dziecka może je nawet doprowadzić do łez. To do nas, rodziców, należy rozważna decyzja, w którym momencie powinniśmy przestać.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Podobne wpisy z kategorii Zdrowie:

 

 

 

 

Jak odpieluchować dziecko w weekend

 

 

 

 

10 rzeczy, których nikt nie powie Ci o karmieniu piersią




10 rzeczy, których nikt nie powie Ci o karmieniu piersią

karmienie piersią

Temat karmienia piersią poruszany jest w całym macierzyńskim internecie, jak przeglądarki długie i szerokie. KAŻDY ma na jego temat swoje zdanie. Można znaleźć opinie za i przeciw, różne psychologiczne, medyczne i paramedyczne teorie. Jako matka, która zrobiła wszystko, żeby karmić naturalnie, a koniec końców poległa, staram się nie stawać po żadnej ze stron, ale dziś, kiedy nie karmię już od bardzo dawna, wreszcie mam siłę, żeby opowiedzieć moją historię.

Mój synek urodził się z hipotrofią urodzeniową, ważąc 2460 g, i kiedy leżał na mnie taki malusieńki podczas kontaktu skóra do skóry, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy jak ciężka czeka nas przeprawa. Już w tamtym momencie powinnam była zrozumieć, że coś jest nie tak w fakcie, że nie przyssał się do mojej piersi od razu po porodzie, ale nikt mnie na to nie przygotował.

Byłam tak bardzo nastawiona na karmienie piersią, że każda propozycja podania mleka modyfikowanego była dla mnie jak policzek. A jednak podjęłam tę decyzję już w szpitalu, karmiąc ze strzykawki przez sondę po palcu wskazującym. Nigdy nie zapomnę jak rzewnymi łzami płakałam, kiedy moje głodne dziecko łapczywie wypiło na oddziale neonatologii całą podaną mu dawkę mleka z butelki ze smoczkiem. Wyłam z wyrzutów sumienia, bo cały świat, całe moje otoczenie wmówiło mi, że nie ma dla niego większej krzywdy niż ten los, który właśnie mu zgotowałam.

Karmiłam przez nakładki, karmiłam przy dźwięku suszarki, karmiłam tylko w domu. Karmiłam przez cztery miesiące i przypłaciłam to ciężką depresją poporodową. Dlatego dzisiaj wreszcie nadszedł ten dzień, że powiem wam to, czego mi nikt wtedy nie powiedział.

Boli

Karmienie boli jak cholera. Nie jest przyjemne, na pewno nie na początku i ja niestety nie dotrwałam do momentu, w którym ta niewątpliwie wspaniała bliskość z dzieckiem sprawiałaby mi przyjemność. Wolałam je tulić, nosić, bujać, głaskać i być blisko niego na każdy inny sposób.

Nawał pokarmowy to koszmar

Nawał wszędzie opisywany jest po prostu jak krótki moment, kiedy pokarmu robi się bardzo dużo, ale wystarczy przystawić dziecko, hop siup i po problemie. Ale wyobraźcie sobie nawał, podczas którego dziecko, tak jak tuż po urodzeniu i przez cały okres karmienia, nie chce ssać. Efekt Pameli Anderson gwarantowany bez operacji. Ból i rozstępy w gratisie. I smród mrożonych, tłuczonych liści kapusty. Do dziś mnie wzdryga na ich widok.

Zapalenia piersi nie są rzadkością

Przeszłam ich dwa i za każdym razem wyglądały tak samo: ja, zwinięta w szlafrokową kulkę na kanapie, z 40-stopniową gorączką i palącą z bólu klatą, a koło mnie śpiące w bujaku niemowlę. I modlitwy o to, żeby spało jak najdłużej, żebym mogła to jakoś przetrwać. Nie znam matki, która tego nie przechodziła. Nie znam też takiej, która dobrze to wspomina.

Leci. Wszędzie leci!

Budzisz się rano i leci. Budzisz się w nocy i leci. Wychodzisz do sklepu i leci. Wchodzisz pod prysznic i… LECI!!! Nigdy nie wiesz kiedy Cię to zaskoczy, nie panujesz nad własnym ciałem i żyje ono własnym życiem.

Laktator Twoim przyjacielem

Ja w wyprawce kupiłam ręczny, potem jeszcze drugi. I lipa, nic mi nie dały. Dopiero moja ukochana, przecudowna i niezastąpiona Medela Electric stała się moją trzecią ręką. Spędzałam z nią noce i dnie. Przy pobudkach na karmienia co trzy godziny wyglądało to mniej więcej tak: godzina najczęściej nieudanego karmienia (lewa i prawa strona), pół godziny randki z laktatorem, pół godziny żeby znów zasnąć i zostawała jakaś godzina snu do następnego karmienia.

Nie wiadomo ile zjadło dziecko

Jeżeli dziecko ma dobrą wagę urodzeniową, nie jest hipotrofikiem, wcześniakiem i ogólnie nie ma żadnych problemów, ten punkt można spokojnie pominąć. Ale ja CIĄGLE się martwiłam, że nie wiem, ile zjadł. Czy chciałby jeszcze? Czy tam w ogóle coś leci? Czy go nie głodzę?

Nie zawsze da się karmić w miejscach publicznych

Wspaniałe są te wszystkie kampanie nawołujące do karmienia piersią w miejscach publicznych. Jednak kiedy trzeba karmić (najczęściej płaczące przy tym) dziecko przez nakładki i przy dźwięku suszarki, żadne publiczne miejsce nie wydaje się wystarczająco komfortowe. Nie karmiłam poza domem ani razu.

Poczucie winy

Karmienie piersią to nieustające poczucie winy. Jeżeli karmię i mi się to nie podoba, to zastanawiam się co u licha jest ze mną nie tak. Jeżeli karmię i to uwielbiam (aż dziwnie mi się to pisze), to ciągle mam z tyłu głowy, że kiedyś w końcu będę musiała odstawić. Ale najczęściej wygląda to tak, że zawsze znajdą się jacyś życzliwi, którzy zadadzą jedno z pytań: Jeszcze karmisz? Nie za duży? Chcesz przestać karmić? Nie będzie mieć odporności! Co z Ciebie za matka! Nie dasz mu bliskości! Taaaak.

NIKT Cię tego nie nauczy

Do końca życie nie zapomnę moich łez i frustracji na sali poporodowej, kiedy kolejne położne przychodziły do mnie i na wszystkie strony szarpały mi, excuse my French, sutami i dzieckiem i twierdziły, że MUSI w końcu załapać! MUSI być jakiś sposób! Na pewno ŹLE to robię! Nie przykładam się! Przepraszam za moją łacinę, nigdy nie przeklinam, ale jak sobie to przypomnę, to tylko jedno ciśnie mi się na język: noż kurwa mać.

A potem doradca laktacyjny, który dał mi całą kartkę zaleceń, których stosowanie NIC nie dało. Nigdy więcej.

Jesteś z tym sama

Mąż, partner, chłopak może być najwspanialszy, pomocny i wspierający, we wszystkim Cię wyręczający, ale jedno jest pewne: nie pomoże Ci w karmieniu piersią, nie zastąpi Cię w tym. Jesteś z tym kompletnie sama. Dla mnie ta presja była zbyt duża.

Macierzyństwo zaczęło mnie cieszyć w momencie, kiedy zaczęłam karmić moje dziecko paskudną butelką i obrzydliwym mlekiem modyfikowanym. To wtedy właśnie odetchnęłam pełną, nomen omen, piersią. Najwyższa pora przestać piętnować i obarczać winą matki, które podejmują decyzję o karmieniu butelką w którymkolwiek momencie swojego macierzyństwa. Lepiej po prostu dać im słowa wsparcia i potwierdzenia, że to one decydują co jest najlepsze i dla nich, i dla ich dziecka.

Karmiłam piersią cztery miesiące, od początku karmiłam też butelką. Moje dziecko żyje, ma się dobrze, jest fantastycznym chłopczykiem z końską odpornością i olbrzymią radością życia.

A na pytanie: „Karmisz?” proponuję odpowiedź: „Nie, głodzę.”.

Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Ciemieniucha – tego na pewno o niej nie wiesz!

Każdy rodzic słyszał chociaż raz o problemie, jakim jest ciemieniucha. Czasami pojawia się ona raz, czasami w ogóle dziecko może jej nie doświadczyć, ale czasami jest natrętnym problemem, którego ciężko się pozbyć i który wraca jak bumerang.

Ponieważ już dwa razy z nią wygraliśmy, doszłam do wniosku, że dobrym pomysłem może być zebranie wszystkich informacji w jednym miejscu i podzielenie się naszymi doświadczeniami w tym zakresie.

Ciemieniucha jest częstą przypadłością niemowląt. Pojawia się zwykle krótko po urodzeniu i objawia się nadmiernie złuszczającą się skórą na główce, czasami też za uszami lub na brwiach. Skóra może być wtedy żółta i lekko tłustawa, ale na szczęście nie swędzi i nie daje się dziecku mocno we znaki. U nas w okresie niemowlęcym ciemieniucha pojawiła się bardzo szybko i trwała dość krótko dzięki naszej szybkiej reakcji.

Przypadłość ta spowodowana jest nadmierną produkcją gruczołów łojowych. Lekarze twierdzą, że dodatkowym czynnikiem jest tu także krążenie w organizmie dziecka hormonów, które przyjęło jeszcze w brzuchu u mamy. Główne obawy z nią związane to późniejsze łojotokowe zapalenie skóry i słabszy wzrost lub opóźnienie rośnięcia włosów. Jednak nie zbagatelizowanie tego problemu gwarantuje nam minimalizację takich zagrożeń.

Problem ciemieniuchy niemowlęcej znamy z praktyki lub teorii chyba wszyscy, jednak, co mnie bardzo zaskoczyło, choroba ta może spotkać również dzieci starsze, w wieku przedszkolnym (a nawet wczesnoszkolnym!). Tak było właśnie u nas, kiedy u mojego niespełna trzyletniego Ignasia po tak długim czasie znów zauważyłam na główce niepokojące żółte łuski. Zanim jednak udałam się do dermatologa (co by było wskazane, gdyby problem się nasilał i nie znikał), poszliśmy do fryzjera, obcięliśmy włoski (dla ułatwienia higieny) i zastosowaliśmy metody z okresu niemowlęcego, które na szczęście zadziałały (o nich za chwilę).

Co może być powodem ciemieniuchy u starszych dzieci? Okazuje się, że związana jest ona często z nieprawidłowym rozwojem gruczołów łojowych. Może być też związana z uczuleniem, co na pewno warto zweryfikować u lekarza poprzez odpowiednie testy, gdyby przypadłość nie znikała mimo stosowania odpowiednich metod. Ciemieniucha często pojawia się u wcześniaków, co po części potwierdzam, bo moje dziecko wcześniakiem nie jest, ale urodziło się pod koniec 37. tygodnia z hipotrofią urodzeniową, co w pewien sposób je do tej grupy kwalifikuje. Co ciekawe, u starszych dzieci może być też ona spowodowana spożywaniem zbyt dużej ilości laktozy, co akurat u nas mogłam wykluczyć, bo nie podaję mojemu dziecku żadnych laktozowych produktów.

Problemu można się pozbyć na kilka sposobów. Jedyną odradzaną przez lekarzy metodą jest smarowanie głowy dziecka oliwą z oliwek, która może tylko nasilić objawy i wydłużyć okres leczenia. My, działając trochę intuicyjnie i według rad znajomych, smarowaliśmy główkę Ignasia (zarówno w okresie niemowlęcym, jak i teraz) na noc dziecięcą oliwką, a rano sczesując delikatnie łuski skóry miękką szczotką dla niemowląt i myjąc dwa razy włosy dziecięcym szamponem.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Magdalena Rogala (@motheratorka.pl)

Inne, wymionie przez moje doświadczone czytelniczki sposoby walki z problemem, to:

  • codzienna pielęgnacja (mycie kilka razy dziennie płynem/ szamponem Ziaja) i wyczesywanie
  • krem dla dzieci Bepanthen Baby
  • witamina A w kremie (nałożyć grubą warstwę na 10 min przed kąpielą, po umyciu głowy wyczesać ewentualne łuski skóry)
  • olej kokosowy
  • szampon Capasal (UWAGA: trzeba uważać na oczy, bo szczypie i ma nieładny zapach)
  • olejek na ciemieniuchę Ziajka
  • Salicylol (do kupienia w aptece)

Jak widać, ciemieniucha nie jest niczym, czego należy się bać, a tym bardziej nie można sobie zarzucać, że w jakikolwiek sposób zaniedbało się higienę dziecka! Może się ona zdarzyć dzieciom w różnym wieku i z różnych przyczyn, a jednym sposobem, żeby się jej pozbyć jest szybka reakcja i w razie potrzeby wizyta u lekarza.

W tym wpisie, poza moimi własnymi doświadczeniami, posiłkowałam się wiedzą dostępną na:


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




6 mitów dotyczących dbania o mleczaki

Wydaje nam się często, że skoro nasze dzieci mają mleczne zęby stosunkowo krótko, bo w końcu czym jest te 5 – 6 lat w stosunku do całego życia, to dbanie o nie nie jest aż tak ważne. Jednak specjaliści coraz częściej mówią o tym, że to „przejściowe” uzębienie ma duży wpływ na to, jak później wyglądać będą zęby stałe. Oto 6 mitów dotyczących dbania o mleczaki, które chciałabym obalić, ponieważ przekonanie, że są prawdziwe, wciąż pokutuje wśród wielu rodziców.

MIT: Mleczaki nie są takie ważne

Mleczne zęby są słabsze i mniej zmineralizowane niż zęby stałe, ale to nie czyni ich mniej ważnymi. To dzięki nim dzieci uczą się jeść, to one stanowią podstawę struktury twarzy, czyli wpływają na wygląd naszego dziecka. To one przecierają szlak dla zębów stałych i, co dla mnie jest ich najważniejszą funkcją, to właśnie one decydują o rozwoju mowy u dziecka. Co więcej, jeżeli zaniedbamy dbanie o mleczaki naszego malucha, jego szczęka i żuchwa nie rozwiną się prawidłowo.

MIT: Ząbkowanie może powodować choroby

Owszem, efektem ząbkowania mogą być biegunka, wymioty, lekkie podwyższenie temperatury i wiele innych symptomów. Jednak kiedy u dziecka pojawiają się takie objawy jak naprawdę wysoka gorączka lub silny kaszel (nie należy pomylić go z lekkim kaszelkiem związanym z zachłyśnięciem się nadmiarem śliny, która w tym czasie występuje w obfitych ilościach), należy niezwłocznie udać się do lekarza.

MIT: Mleczaki można myć raz dziennie

Czas, który jest potrzebny, aby warstwa bakterii powodująca ubytki pokryła płytkę zębową, to 24 godziny  i niemożliwe jest, aby dziecko (lub nawet dorosły) usunęło ją jednym szczotkowaniem na dobę. Optymalna ilość myć zębów mlecznych to dwa razy dziennie, chociaż oczywiście najkorzystniejsze dla każdych zębów mycie ich po każdym posiłku. Co równie ważne, zanim w ogóle u dziecka pojawią się zęby, warto czyścić same dziąsła, ponieważ na nich również osadzają się bakterie. Można przy tym użyć tej samej techniki, co w przypadku mycia zębów: małą ilością pasty wykonywać koliste ruchy wzdłuż linii dziąseł.

MIT: Dziecko nie może myć zębów pastą z fluorem do drugiego roku życia

Już od pierwszego zęba możemy stosować przy myciu mleczaków pastę z fluorem. Najnowsze badania pokazują, że jeżeli rodzice sprawują kontrolę nad dzieckiem w trakcie mycia i mają wysoką świadomość higieny jamy ustnej, to od pierwszego zęba lub od 6. miesiąca można stosować pastę z zawartością 1000 ppm fluoru w ilości śladowej porównywalnej do muśnięcia włosa. Jeżeli natomiast rodzice mają obawę, że dziecko mogłoby ją połykać, zaleca się stosowanie pasty o zawartości 500 ppm. W drugim przypadku ilość pasty, którą należy nałożyć na szczoteczkę do zębów, to wielkość ziarna groszku.

MIT: Niemożliwe, aby dziecko miało ubytki w mleczakach

Badania wykazują, że dzieci, które mają ubytki w zębach mlecznych, są trzy razy bardziej narażone na prawdopodobieństwo psucia się zębów stałych. Praktyka, której możemy uniknąć, aby maksymalnie zapobiec psuciu się ząbków u maluchów, to podawanie im przed snem lub w nocy soków i mleka modyfikowanego. Mitem jest natomiast, że taki sam wpływ na mleczaki ma karmienie piersią. Tak długo, jak długo niemowlę karmione jest wyłącznie mlekiem mamy, nie trzeba mu czyścić dziąseł i zębów, ponieważ nie wpływa ono na nie w żaden sposób negatywnie.

MIT: Nie trzeba z dzieckiem chodzić do dentysty do 3. roku życia

Najnowsze badania w tym zakresie pokazują, że z dzieckiem należy się udać na pierwszą wizytę u dentysty w momencie, kiedy pojawią się pierwsze ząbki lub najpóźniej w okolicach pierwszych urodzin, chociażby po to, aby dowiedzieć się od specjalisty jak prawidłowo dbać o mleczaki. Potem takie wizyty należy powtarzać regularnie co pół roku lub według zaleceń dentysty. Warto również pokazywać dziecku, że samemu chodzi się do stomatologa, a także zabierać je na badania do gabinetu dostosowanego do potrzeb dzieci, tak, aby odciągnąć ich uwagę od faktu, że może to być w jakikolwiek sposób nieprzyjemne.

W napisaniu powyższego postu posiłkowałam się pomocą Ani Adamczyk, czyli mamy stomatolog. Jej bardzo pomocne konta na instagramie i facebooku znajdziecie tutaj i tutaj.

Grafikę dostarczyła mi niezastąpiona Ania z Jeden Ryzunek Dziennie.

Pozostałe źródła, z których czerpałam wiedzę, to książki:

  • „Zapobieganie i leczenie choroby próchnicowej u dzieci” pod red. Doroty Olczak-Kowalczyk i Leopolda Wagnera, Warszawa 2013
  • „Zarys współczesnej ortodoncji” autorstwa Hanny Bielawskiej-Victorini, Izabelli Doniec-Zawidzkiej i Ireny Karłowskiej
  • „Stomatologia wieku rozwojowego” pod redakcją Marii Szpringer-Nodzak i Magdaleny Wochny-Sobańskiej
  • „Stomatologia dziecięca” pod redakcją Angusa C. Camerona i Richarda P. Widmera

a także artykuły internetowe:


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Sposoby na odporność dziecka

DSCN3745

Chyba każda z nas, matek, na początku swojej macierzyńskiej drogi łudzi się, że jej dziecko nie będzie chorować. Ta iluzja nie ominęła i mnie. Byłam wręcz przeświadczona o tym, że skoro w pierwszym roku życia mój synek zaliczył dwa drobne glutki, to jak nic oznacza to, że zbudował mega-giga-odporność tuż po porodzie, wysysając ją z mlekiem matki. I oczywiście, jak zwykle w takich przypadkach, byłam w grubym błędzie.

Kiedy skończył się mój urlop macierzyński, a wraz z nim ciepłe pielesze, w których sobie we dwójkę siedzieliśmy, a w ich miejsce pojawił się żłobek, przedszkole i wszystko, co z nimi związane, zorientowałam się, że jednak rzeczywistość jest trochę inna, niż się tego spodziewałam. Zaczęłam więc działać. Dziś zdradzam moje sposoby na odporność dziecka.

Farmaceutyki

Zaczynam od tego, co dość oczywiste i co jako pierwsze nasuwa się na myśl, kiedy chodzi o zdrowie. Leków na odporność dla małego dziecka jest dość mało i rzecz jasna tę kwestię należy skonsultować przede wszystkim z lekarzem. Ja w mojej walce z nawracającymi glutami i wszelkiego rodzaju kaszelkami i zapaleniami zdecydowałam się na regularne podawanie witaminy D, tranu i probiotyku. Wielu lekarzy twierdzi, że odporność dziecka zaczyna się w żołądku – warto więc zadbać o dobrą florę bakteryjną. Dodatkowym sposobem na lekkie zahamowanie klasycznego totalnego smarka jest szybkie podanie przy pierwszych objawach syropu Sambucol, który ja i moje dziecko bardzo lubimy. Ostatnią deską ratunku, przetestowaną przeze mnie i bardzo skuteczną, jest polecony mi przez lekarkę probiotyk na górne drogi oddechowe o nazwie Entitis Baby (dla młodszych dzieci, w saszetkach do rozpuszczania w wodzie) lub Entitis w tabletkach do ssania (dla dzieci powyżej trzech lat). Jego działanie opisała Dagmara z bloga calareszta.pl (KLIK), bazując na własnym doświadczeniu i myślę, że można jej wierzyć, bo jej trojaczki przestały dzięki niemu chorować.

Pobyt nad morzem

Jeśli wierzyć lekarzom, najbardziej zbawienne okresy dla pobytu nad morzem i jodu, który się wtedy wydziela, to wiosna i jesień, a optymalna długość pobytu, która wytwarza minimum niezbędnej odporności, to 3 tygodnie. Nie zamierzam z nimi polemizować, niemniej jednak pierwszy raz, kiedy udało nam się wysłać Ignasia nad morze był w lutym i wyjazd ten trwał 10 dni. Nie wiem, czy stało się tak dlatego, że chwilę później przyszła wiosna, a wraz z nią minął okres wzmożonych zachorowań, jednak fakty są takie, że po tym wyjeździe (który był pierwszym jego samodzielnym wyjazdem bez nas… czuwała babcia!) choroby skończyły się jak ręką odjął i aż do końca czerwca zdarzyło się jedno, może dwa lekkie przeziębienia, i tyle. Moje dziecko zaliczyło potem jeszcze kilka pobytów nad morzem w okresie wakacyjnym i zimowym i póki co, odpukać, wszystko jest w porządku. Pewnego razu przyniósł do domu jednego żłobkowego wirusowego mutanta, który sprawił, że kichnął raz i kaszlnął raz, a mnie i jego tatę powaliło na dwa tygodnie, ale poza tym jesteśmy cali i zdrowi.

Spacery

Przyznaję, że w okresie noworodkowo – niemowlęcym mało spacerowałam z moim dzieckiem, bo przeważnie powstrzymywała mnie pogoda. Jednak kiedy po lutowym pobycie nad morzem Ignaś zaczął więcej przebywać na zewnątrz, zorientowałam się, że to bardzo mu służy. Godzina dziennie na świeżym powietrzu nie tylko wspomogła budowanie u niego odporności, ale też pozwoliła mu spożytkować energię tak, żeby na wieczór nie było problemów z zaśnięciem. Doskonała metoda!

Wietrzenie pokoju

Pozostając przy świeżym powietrzu, warto je wpuszczać do domu, a przede wszystkim do pokoju dziecka. Przed spaniem, po przebudzeniu, w każdym możliwym momencie w ciągu dnia. W okresie chorobowym pozwala to szybko pozbyć się zarazków z powietrza, a w okresie zdrowia pomaga obniżyć temperaturę w pomieszczeniu, która, UWAGA! powinna mieścić się w przedziale 19 – 21 stopni Celsjusza. U mnie w domu nie zawsze jest to możliwe i może właśnie również stąd pochodził nasz początkowy problem z zachorowaniami.

Nie przegrzewanie

Bez względu na to czy w domu, czy na zewnątrz, dziecko nie powinno się pocić, bo to prosta droga to choroby. Warto pamiętać, żeby ubierać je tak jak siebie, bez żadnych dodatkowych warstw, zwłaszcza jeżeli dużo się rusza, bo przecież właśnie wtedy wydziela dodatkową energię cieplną. Jeżeli nie wiemy dokładnie jak ubrać malucha, ubierzmy go „na cebulkę”, czyli tak, żeby można było łatwo zdjąć jedną lub dwie warstwy. Mój ulubiony zestaw na jesień to gruby sweter lub bluza i puchowy bezrękawnik, stosuję go nawet z cieplejsze zimowe dni.

Owoce i warzywa

Owoce i warzywa to naturalna dawka witamin, którą możemy dać dziecku. Warto zamrozić trochę tych najlepszych darów lata, żeby potem służyły nam jesienią i zimą. Co będzie nam z nich potrzebne? Odporność dziecka wzmacnia się dzięki żelazu (buraki), witaminie C (kiwi, czarna porzeczka, maliny, truskawki, gruszki, śliwki, jeżyny, jagody, kiszona kapusta, czerwona papryka, sałata i natka pietruszki), prowitaminie A, czyli beta-karotenowi (marchewka, morele, brzoskwinie, czarne porzeczki, jagody, dynia, brokuły, sałata, pomidory, kabaczek), witaminom z grupy B (fasola, banany, morele, śliwki, figi), cynkowi i selenowi. Wszystkie te składniki można podawać bezpośrednio w jedzeniu lub robić tak, jak ja robiłam przez całe wakacje, uzyskując dodatkowo cenny błonnik: wyciskając soki za pomocą wyciskarki. Mój model to Philips Avance Collection HR1897/30 (recenzję znajdziecie tutaj: KLIK) i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że doskonale się sprawdza jeżeli chodzi o wyciąganie z warzyw i owoców wszystkich zbawiennych składników.

Przemęczenie się

To dziwna i skuteczna metoda. Nie chodzi o wysiłek fizyczny, lecz o przemęczenie się ze wszystkimi chorobami, które dziecko żłobkowe i/lub przedszkolne po prostu musi przejść, żeby zyskać odporność. Wszystkie powyższe metody są wspaniałe i moje doświadczenie pokazuje, że naprawdę działają, jednak nie uchronią nas w 100% przed różnego rodzaju wirusami i bakteriami, które nasze dzieci tak czy inaczej złapią. Zminimalizują ich ryzyko, złagodzą objawy, ale nie wykluczą ich kompletnie. Pozostaje nam zatem uzbroić się w cierpliwość, baterię leków, inhalator (podstawowe wyposażenie każdego domu, w którym jest dziecko!) i dużo wolnego czasu (hahaha!), który potrzebny nam będzie na leczenie młodych chorowitków. Tymczasem ja trzymam mocno kciuki za nadchodzący sezon jesienno-zimowo-chorobowy, żeby ani moje dziecko, ani wasze dzieci nie odczuły go zbyt mocno!


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!

DSCN5825

DSCN5783

DSCN5797