1

Kiedy wysłać dziecko na pierwszy obóz?

Kiedy wysłać dziecko na pierwszy obóz?

Przychodzi taki moment, że jako rodzice zadajemy sobie dwa pytania: czy moje dziecko jest gotowe na swój pierwszy obóz? Czy JA jestem gotowa na pierwszy obóz mojego dziecka? Dziś spróbuję pomóc wam i sobie odpowiedzieć na oba te pytania. A ponieważ zbliżają się ferie zimowe, chciałabym również pomóc wam w wyborze takiego wyjazdu.

Kiedy wysłać dziecko na pierwszy obóz?

1. Aspekt prawny

Warto mieć świadomość, że zgodnie z prawem polskim dziecko może pojechać na obóz lub kolonie w wieku szkolnym. Czyli musi mieć minimum 6 lat. Dodatkowo organizator ma obowiązek zgłoszenia obozu do Kuratorium Oświaty, włącznie z informacjami o warunkach, w jakich będą mieszkały dzieci, grupach i kadrze kierowniczej obozu.

2. Samodzielność dziecka

Pierwsza i najważniejsza rzecz, to czy dziecko samo zgłasza chęć takiego wyjazdu. Jeśli do tej pory dziecko nie spało nigdy poza domem, bez rodziców – na przykład u dziadków czy kolegów – warto kilka razy dać mu tego doświadczyć. Dziecko powinno móc się oswoić z sytuacją, w której w przypadku braku rodziców będzie umiało poradzić sobie z emocjami takimi jak tęsknota i związany z nią smutek.

Samodzielność dotyczy również praktycznych aspektów życia. Są to między innymi:

  • samodzielne jedzenie
  • ubieranie i przebieranie się
  • samodzielne mycie się
  • zdejmowanie i zakładanie butów
  • dbanie o swoje rzeczy

3. Gotowość dziecka i rodzica

Takie rozstanie to często trudna decyzja zarówno dla dziecka, jak i dla rodzica. To niejednokrotnie pierwsza tak długa rozłąka dla obu stron. O czym więc warto pamiętać biorąc pod uwagę takie okoliczności?

  • aby obóz nie był dłuższy niż 7 dni
  • by ten pierwszy wyjazd był na terenie Polski, mozliwie blisko miejsca zamieszkania
  • by dziecko miało zapewniony stały kontakt z rodzicem
  • aby program był dostosowany do wieku i zainteresowań dziecka
  • o ile to możliwe – aby dziecku towarzyszył znany mu kolega lub koleżanka

W tym ostatnim punkcie ważne jest to o tyle, że również i my, rodzice, możemy się wtedy dzielić niepokojami i wrażeniami ze znajomymi rodzicami.

4. Przygotowanie dziecka do wyjazdu

To, co przede wszystkim należy zrobić przed wyjazdem, to porozmawiać z dzieckiem. Zapytać o oczekiwania, powiedzieć jak będzie wyglądał wyjazd, jaki będzie program, zajęcia. Możemy opowiedzieć kto będzie się tam dzieckiem opiekować i do kogo będzie się mogło zgłaszać z problemami. Zapewnić, że będzie miało kontakt z rodzicami i powiedzieć mu w jaki sposób będzie się mogło z nimi kontaktować.

Warto też porozmawiać o emocjach. Podzielić się sposobami na radzenie sobie z tęsknotą i smutkiem, powiedzieć dziecku ile będzie trwać wyjazd i nauczyć liczyć dni.

5. Plusy samodzielnego wyjazdu

A na koniec kilka plusów takiego samodzielnego wyjazdu. Bo to, że wad paktycznie nie ma, to oczywiste. Dziecko powinno przynajmniej raz w życiu doświadczyć udziału w obozie lub kolonii, bez obecności rodziców, w zupełnie innych niż na co dzień warunkach. A co z tegoe wyniesie?

  • utwierdzi się w samodzielności
  • zbuduje poczucie własnej wartości
  • zdobędzie nowe doświadczenia i przeżycia
  • nowych kolegów i koleżanki
  • nową umiejętność radzenia sobie w nieznanych wcześniej warunkach

Obozy Majery Travel

Partnerem tego wpisu jest organizator obozów Majery Travel – firma od lat organizująca letnie i zimowe kolonie i obozy dla dzieci. Na tegoroczny sezon zimowy w Majery znajdziemy krótkie, 6-dniowe turnusy dla dzieci od 6 do 14 lat.

Obozy są tematyczne, a w ofercie każde dziecko znajdzie coś dla siebie. Na ten moment dostępne są jeszcze miejsca na obozach Influencer Camp, Majery Creator, Majery w Krainie Lodu i Stop Zimowej Nudzie! Poniżej znajdziecie linki do turnusów wraz z krótkimi opisami czego można się na takich wyjazdach spodziewać.

Jak widać zimowy wyjazd to niekoniecznie tylko zjeżdżanie na sankach i nartach. Może być to czas zorganizowany w zupełnie inny, nieszablonowy sposób.

Kiedy wysłać dziecko na pierwszy obóz?

Majery Influencer Camp

to obóz z nauką tworzenia treści na media społecznościowe, uczący kreatywności, poruszania się w sieci i świadomości swojego wizerunku w internecie. To wiedza, której dziecku nie przekaże żadna szkoła, a bez której trudno się w dzisiejszym świecie poruszać. Więcej informacji i szczegółów na temat turnusu znajdziecie tutaj: KLIK.

Kiedy wysłać dziecko na pierwszy obóz?

Majery Creator

to obóz dla wielbicieli klocków Lego i konstruowania. Zajęcia rozwijają wyboraźnię i kreatywność, uczą budowania i programowania robotów, konstruowania zdalnie sterowanych pojazdów i wymyślania własnych projektów i budowli. Więcej informacji i szczegółów na temat turnusu znajdziecie tutaj: KLIK.

Majery w Krainie Lodu

to prawdziwa gratka dla wielbicieli tej kultowej bajki. Uczestników obozu czekają atrakcje takie jak hodowla własnych kryształów, produkcja śniegu czy budowa makiety Lodowego Zamku. Czekają ich również między innymi mroźne doświadczenia przy użyciu suchego lodu czy gry fabularno-terenowe. Więcej informacji i szczegółów na temat turnusu znajdziecie tutaj: KLIK.

Na tym obozie każdy dzień jest inny. Nie ma nudy! Jest więc dzień kolorów, dzień zwierząt, summer time, dzień morski i dzień przyjaźni. Wśród zajęć znaleźć można między innymi malowanie róznymi częściami ciała, tworzenie budowli z piasku w środku imy czy nauka języka migowego. Więcej informacji i szczegółów na temat turnusu znajdziecie tutaj: KLIK.

Mam nadzieję, że mój wpis ułatwi wam podjęcie wspólnej z dzieckiem decyzji o wyjeździe na obóz. A jesli tak, spieszcie się, by móc wyjechać z Majerami, bo miejsca znikają jak gorące bułeczki!


Przeczytaj również: Jesienne zajęcia z dziećmi – 15 inspiracji




Przedszkole – oczekiwania a (smutna) rzeczywistość

jak wybrać przedszkole

Pamiętam jak dziś ten dzień, w którym żegnałam się z paniami w żłobku, do którego chodziło moje dziecko. „Pani Magdo, pani wie, że jemu nigdzie nie będzie lepiej niż tutaj”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam.

To był państwowy żłobek, w którym nie zawsze wszystko było idealnie, ale miałam poczucie bezpieczeństwa. Zdarzyło się raz, że moje dziecko ze żłobka do domu wróciło w dwóch pieluchach, co do dziś traktuję bardziej w kategoriach anegdoty niż zarzutu. Bo podziwiałam ciężką pracę odwalaną tam przez żłobkowe ciocie, którym zwyczajnie się chciało. Chciało im się nakarmić, zorganizować czas, miały ogrom serca i cierpliwości. Serce mi się krajało i miałam łzy w oczach, kiedy dziękowałam im za ten czas, bo udało się szybko znaleźć przedszkole.

Pierwszy rok żłobka: fakty i mity

Państwowy żłobek – syf i patologia???

Przedszkole miałam upatrzone już od dawna.

W idealnym miejscu, ze świetnymi opiniami. I mimo że chciałabym wam dziś opowiedzieć i dać rady jak wybrać przedszkole, to wolę opowiedzieć moją prywatną historię. Prawda jest taka, że nie wybierałam zbyt długo, więc raczej mam nadzieję, że nauczycie się na moich błędach.

Przez pierwszy rok było super.

Nauczycielki były niezwykle pomocne, wspierały mnie nawet w odpieluchowaniu, okres adaptacji przeszedł stosunkowo bezboleśnie. I jakoś tak ten pozytywny początek sprawił, że później przymykałam oko na wiele rzeczy, na które dziś bym już nie przymknęła. O co dokładnie chodziło?

Moje prośby były ignorowane.

A może nie tyle ignorowane, co po prostu kontakt z nauczycielkami i z dyrekcją praktycznie nie istniał. Niby wspierały, niby były zebrania i rozmowy, ale pani dyrektor zawsze wychodziła z pozycji „ja wiem wszystko lepiej”. W przypadku konfliktów między dziećmi brakowało wyraźnej interwencji i zmian. Sugestie wszelkich ulepszeń w przedszkolu były ignorowane. Każdy dzień przedszkolny kończył się tylko suchym „wszystko w porządku”.

Nie wiem na ile takie unikanie odpowiedzialności i uciekanie przed konfrontacją jest standardowym zabiegiem przedszkoli, jednak tu z perspektywy kilku lat wiem, że na pewno coś nie grało. I chyba nie było to tylko moje wrażenie, bo przez 3 i pół roku przedszkolne opiekunki mojego dziecka zmieniały się praktycznie co roku.

Były mi wmawiane problemy.

I to nie byle jakie, bo zdrowotne. Na podstawie codziennych obserwacji panie stwierdziły, że moje dziecko ma poważny problem logopedyczny. Wysłały mnie do foniatry i kazały sprawdzić struny głosowe twierdząc, że Ignaś mówi za cicho i się zacina, czego, uwaga, my jako rodzice nie zaobserwowaliśmy w najmniejszym stopniu. Dziś już wiem, że nikt nie wziął pod uwagę wrażliwości mojego dziecka, które nie lubi być tłamszone i zakrzykiwane. A to właśnie miało miejsce i właśnie to zasugorewoała foniatra podczas obserwacji mojego dziecka w gabinecie, nie znajdując żadnych zdrowotnych przyczyn tych reakcji.

Krzyk to oddzielny temat.

Moje dziecko nieraz skarżyło się w domu, że pani w przedszkolu krzyczy. Temat poruszony został na zebraniu i odpowiedzią nauczycielki było zaaranżowanie scenki, w której to rodzice mieli mówić wszyscy jednocześnie, a ona w tym czasie próbowała do nas mówić. Trochę mało przekonujące w kontekście tego, że największym lękiem mojego dziecka przed pójściem do szkoły była nie zmiana otoczenia, nie nowe dzieci, nie nowi nauczyciele, lecz to, że pani będzie krzyczeć.

Karanie dzieci za zachowania dla nich naturalne…

…i odpowiedzialność zbiorowa. O to chyba mam największy żal. W każdy piątek dzieci mogły przynieść własną ulubioną zabawkę. Jednak kiedy według pani dzieci były za głośno, cała grupa karana była zakazem przyniesienia zabawki. Nie byłam w stanie wytłumaczyć mojemu dziecku dlaczego za to, że kilkoro dzieci jest według pani „niegrzeczne” obrywają wszyscy. I dlaczego kara jest za coś, nad czym dziecku bardzo ciężko jest zapanować, bo jest to zachowanie dla niego naturalne.

Brak pożegnania.

A może szerzej: podołanie tematowi pandemii. Od marca do sierpnia 2020 siedzieliśmy wszyscy w domach. Przedszkola nie działały zupełnie, a potem tylko dla wybrańców. Mimo to w przedszkolu mojego dziecka odbyło się dosłownie kilka krótkich spotkań na Teamsach z paniami, które nie wysiliły się zanadto, żeby podtrzymać relację z dziećmi. A jako wisienka na tym torcie w czerwcu, wypowiadając umowę, bo moje dziecko szło do szkolnej zerówki, usłyszałam, że nie będzie żadnego zakończenia, nawet drobnostki na pamiątkę przedszkolnych lat. A w szafce czekają rzeczy, które mogę sobie zabrać w dowolnym momencie.

Jestem rozgoryczona i mam żal.

Żal do siebie, że te wszystkie oznaki nie dały mi do myślenia wystarczająco szybko, żeby przedszkole zmienić. I gdzieś tam pomiędzy porannymi płaczami mojego dziecka, że on nie chce do przedszkola, nie zorientowałam się, że to nie jest jego fanaberia. Boli mnie brak wrażliwości przedszkola, brak wyczulenia na indywidualne potrzeby. I mam do siebie pretensje, że jako osoba niedoświadczona niektóre rzeczy przyjmowałam jako normalne i nie reagowałam.

Muszę jednak oddać jedną sprawiedliwość miejscu, w którym moje dziecko spędziło ponad trzy lata. Ignaś wyszedł z przedszkola naprawdę dobrze przygotowany do zerówki. Jestem wdzięczna za ogrom pracy edukacyjnej, jednak jest to dla mnie gorzka pigułka. Bo nauka to tylko część tej układanki, tylko element.

Wiem, że przeczytają ten wpis nauczycielki różnych przedszkoli.

Kochane dziewczyny i panie, mam do was ogromną prośbę: słuchajcie rodziców. Wchodźcie z nimi w dialog. Bądźcie uważne i wyczulone na potrzeby dzieci i ich indywidualne cechy. Te przedszkolne grupy to nie jest stado bydła (przepraszam za określenie, ale po tych kilku latach miałam wrażenie, że właśnie tak traktowane są dzieci w przedszkolu mojego dziecka). To nie jest zbiorowa masa. Każdy z tych maluchów to oddzielna istota ludzka, która z przedszkola pójdzie dalej świat z bagażem. I to od was w dużej mierze będzie zależeć, co ten bagaż pomieści.


Przeczytaj również:

10 największych prawd i mitów na temat przedszkoli

Glut w przedszkolu wasza mać.




Dziecko i ekrany: ten kijek wyjmij z dupy.

dziecko i ekrany

Kiedy jakiś czas temu pokazałam na moim Instagramie, że moje dziecko używa tableta, posypały się na mnie gromy. Że jak to ja, blogerka, influencerka, pokazuję czyste zło jakim jest ekran. Bo przecież czas ekranowy ma zły wpływ na mózg dziecka. Że zawiodłam, rozczarowałam. No i dziś muszę właśnie was rozczarować.

Wygląda na to, że w tej kwestii nie ma odcieni szarości – albo jesteś po dobrej stronie mocy, albo po złej. Albo czarne, albo białe. Ekrany niszczą życie naszych dzieci. Robią im z mógzów papkę. Sprawiają, że są otyłymi spaślakami. Kiedyś to były czasy! Nikt nie siedział w ekranach i rosły same pokolenia geniuszy!

Ale czasy się zmieniły.

Żyjemy w XXI wieku i większość rodziców doskonale zdaje sobie sprawę, że ekrany są naszymi sprzymierzeńcami, naszymi najlepszymi przyjaciółmi i naszą obietnicą ciszy i spokoju. Niewielu rodziców chce się w ogóle tykać rodzicielstwa bez udziału ekranów. I ja to bardzo szanuję!

Oczywiście, że mamy z tego powodu wyrzuty sumienia.

Zastanawiamy się na jak dużo możemy pozwolić, ile czasu, jakie treści. Ale spójrzmy na to tak: nie ma i nie będzie już świata bez ekranów. Od marca do sierpnia zeszłego roku oboje z mężem pracowaliśmy na etacie z domu, w którym było również z nami nasze sześcioletnie dziecko. Nie będę was oszukiwać: Ignaś spędził masę czasu przed tabletem lub telewizorem. Oczywiście, że próbowaliśmy zajmować mu czas inaczej, ale było to ekstremalnie trudne. Czy zrobiliśmy mu tym krzywdę? Wygląda na to, że ani trochę.

Jest środek pandemii.

Od początku lockdownu właśnie minął rok. I to jest dla nas wszystkich bardzo dobra wiadomość: jeśli mieliście jakiekolwiek wyrzuty sumienia związane z czasem ekranowym waszych dzieci, najwyższa pora się ich pozbyć. Przeżyliśmy rok bez rozrywek i atrakcji, którymi można by zająć dziecko. Przeżyliśmy rok zdalnego nauczania, zamkniętych szkół i przedszkoli. Jeśli przez ten rok nikt wśród waszych domowników nikogo nie zabił lub poważnie nie uszkodził, możecie sobie pogratulować. To jest autentyczny sukces. Co do wszystkiego innego, należy po prostu wyjąć kijek z tyłka.

Wiem, że to kontrowersyjne i niepopularne.

Że łatwiej jest zachowywać przed światem wizerunek perfekcyjnej mamusi, która nie daje dziecku tableta i słodyczy, a zamiast tego prowadzi gordonki, sronki i inne pierdonki, bo może całą dobę poświęcić tylko dziecku i jego rozwojowi. Ale prawda jest taka, że ekrany ratują mi życie i nie mam zupełnie nic przeciwko, oczywiście przy zachowaniu zdrowego umiaru.

Chciałabym się jasno wyrazić. Jak najbardziej wierzę w sens kontroli rodzicielskiej, świadomości zawartości gier i bajek i ich ograniczeń wiekowych, w ograniczenia czasowe czasu przed ekranami. Jestem też ogromną fanką rozwijania przez dzieci pasji i zainteresowań odległych od ekranów o milion lat świetlnych. Moje dziecko kocha pływać, gra w tenisa, w szachy, lubi planszówki i rysowanie. Uwielbia jeździć na rowerze i na nartach. Ostatnio pasjami rysuje postaci z Minecrafta, co dość jasno pokazuje, że zainteresowania ekranowe można przekładać na zupełnie inne aktywności.

Dzieci nie będą miały spaczonych mózgów tylko dlatego, że w ich życiu jest nowoczesna technologia. Pokolenie naszych dzieci jeszcze bardziej niż wcześniejsze żyje w epoce szaleńczo cyfrowej. Mają i będą mieli nowoczesne rozwiązania na wyciągnięcie ręki. Dlatego z całego serca radzę odpuścić spinanie się w tym temacie, a zamiast tego podejście zdroworozsądkowe.

Nie zabraniaj.

Pamiętaj, że to, czego zupełnie zabronisz, będzie jeszcze bardziej kuszące. A prędzej czy później Twoje dziecko będzie miało z tym kontakt – w przedszkolu, szkole, u kolegów w domu. Znormalizuj ten temat. Ekrany istnieją i można do nich podchodzić na luzie, jak do każdego innego elementu naszej rzeczywistości.

Szukaj gier interaktywnych.

Fajnie, jeśli gra wymusza na dziecku ruch. Nie musisz mieć do tego konsoli – takie gry można znaleźć na tablecie lub telefonie.

Ustal limity czasowe.

I wyważ czas przed i poza ekranem. Rozsądnym limitem jest godzina dziennie, natomiast u mnie w domu działa to trochę inaczej. Ignaś może w tygodniu po szkole obejrzeć bajkę na telewizorze, ale gry tabletowe i konsola to przyjemność czysto weekendowa. Wiem, jak bardzo pochłaniają jego koncentrację i uwagę (o wiele bardziej niż bajki) i nie chcę, żeby ją odwracały w dniach, kiedy chodzi do szkoły.

W weekend również są ograniczenia. Gry dozwolone są w piątek po szkole, 2 godziny w sobotę i 2 godziny w niedzielę. Jednak przy naszym trybie życia rzadko kiedy udaje się aż tyle, bo zwykle mało jest nas wtedy w domu.

Pomóż dziecku (zwłaszcza małemu!) odejść od ekranu.

Jeśli Twoje dziecko bardzo przeżywa kiedy mówisz mu, że już czas skończyć, zastosuj kilka sztuczek. Przede wszystkim zachowaj spokój i zachowuj się tak, jakbyś budził(a) dziecko z głębokiego snu. Minutę lub dwie przed końcem usiądź koło dziecka, żeby wejść w jego świat i trochę odwrócić jego uwagę od ekranu. Stwórz rytuał mówienia tabletowi „papa” i jeśli trzeba, to stwórz mu specjalne miejsce, w którym tablet będzie „odpoczywał”. Tuż po czasie ekranowym zaplanuj dla dziecka jakieś super fajne i atrakcyjne dla niego zajęcie analogowe.

Graj i oglądaj z nimi.

Jeśli tylko masz możliwość, dołączaj do swojego dziecka, rozmawiajcie o tym, co się dzieje w grze lub bajce. Spróbuj poznać ten wirtualny świat, który tak bardzo wciąga Twoje dziecko.

Keep them busy!

Naczelna zasada wychowania dzieci. Obejrzałam kiedyś wywiad z Iwaną Trump, która, zapytana o to, w jaki sposób wychowała swoje dzieci tak, aby trzymać je z dala od alkoholu i narkotyków, odpowiedziała właśnie: keep them busy! Rozwijaj pasje swojego dziecka. Chce grać w piłkę nożną? Zapisz je na zajęcia. Chce chodzić na dodatkowe kółka w szkole? Niech chodzi! Chce pójść na spacer, na rower, hulajnogę lub rolki? Zbierz się w sobie i wyjdź, choćby nie wiem jak bardzo Ci się nie chciało!

Teraz, kiedy nasze dzieci są jeszcze małe, wydaje nam się, że ekrany to koniec świata i rozdmuchujemy ten problem do niebotycznych rozmiarów. Obyśmy tylko takie problemy mieli, kiedy nasze dzieci będą dojrzewać…


Przeczytaj również:

Matka jedynaka – egoistyczna lambadziara!

Body shaming dzieci – najwyższa pora z nim skończyć. JUŻ.




Matka jedynaka – egoistyczna lambadziara!

matka jedynaka

Uważa się powszechnie, że dziecko musi mieć rodzeństwo. Co więcej – rodzeństwo to jest i dla rodziców, i dla dziecka błogosławieństwem. W dzieciństwie jest towarzyszem zabaw, w dorosłym życiu wsparciem. Drugie dziecko to w przyszłości większa szansa na wnuki. Z drugim dzieckiem w domu jest weselej, śmieszniej, radośniej. Im więcej, tym lepiej.

Zauważyliście w tym wstępie pewną zależność?

Powszechnie głoszone opinie na temat posiadania rodzeństwa nie biorą pod uwagę ani tego, że sytuacja ta może mieć jakieś minusy, ani tym bardziej tego, jak się z tym czują rodzice. Nie pokazują, że według badań kobiety posiadające jedno dziecko są szczęśliwsze, bo, uwaga, szokujące info: nie każdy chce mieć więcej niż jedno dziecko. Co więcej, na pewno wgniecie was w fotel wiadomość, że istnieją takie ewenementy ludzkie, które dzieci nie chcą mieć W OGÓLE! I nie mają. I dobrze im się z tym żyje. Szok i niedowierzanie, co?

Egoistyczna lambadziara – ja, matka jedynaka

Jestem jedynaczką, która przez całe dzieciństwo chciała mieć rodzeństwo. I mimo że niczego mi nie brakowało, nie odczuwałam nigdy żadnych większych problemów, a moje życie toczyło się mniej lub bardziej spokojnym trybem, ta samotność była w nie po prostu wpisana.

Czy moi rodzice skrzywdzili mnie czyniąc ze mnie jedynaczkę? Czy samotne dzieciństwo było dla mnie niewyobrażalną torturą? Nie, było dla mnie normalnością. A dziś jako osoba dorosła widzę bardzo wiele plusów tej sytuacji, a wśród nich tak bardzo egoistyczny fakt, że niczym nie musiałam się dzielić i nikt mi nic nie zabierał.

Oczywiście, że ludzie posiadający rodzeństwo zawsze próbowali mi wmówić, że w moim życiu czegoś brakuje. Zapominali jednak o tym, że człowiekowi nie może brakować czegoś, czego nigdy nie miał ani nie doświadczył.

Dziś ja sama jestem matką jedynaka.

To ja wysłuchuję komentarzy otoczenia i niewygodnych pytań o to, kiedy drugie. Mimo że moje dziecko wcale o to nie pyta ani nie prosi, a wspólnie z mężem coraz częściej dochodzimy do wniosku, że układ 2+1 jest dla nas układem idealnym, bardzo wygodnym, wręcz optymalnym. Mimo że prawdopodobnie kwestie zdrowotne stanęłyby nam na drodze do realizacji takich planów.

A jednak w oczach znajomych, rodziny, a najbardziej chyba, nie wiedzieć, kuźwa, dlaczego, obcych ludzi, rodzice jedynaków zawsze naznaczeni są jakąś stygmą. Dlaczego wiecznie wytyka się nas palcami? Dlaczego wiecznie uważa się, że jesteśmy niepełni? Że nie jesteśmy rodziną? Że co my wiemy o wychowaniu, bo przecież mamy tylko jedno dziecko!

Moje życie jest moje i mam je tylko jedno.

Mając jedno dziecko nie muszę się martwić, że nie stać mnie będzie na podróże czy wykończenie domu. Mogę się rozwijać, mieć czas na zainteresowania i pasje, edukację, nawet czas na nie robienie niczego. Nie jestem ciągle zmęczona wieczną gonitwą i dzieleniem mojej uwagi na milion różnych wątków.

Nie muszę się zastanawiać, czy będzie mnie stać, żeby sfinansować mojemu dziecku super wakacje, zajęcia dodatkowe, tenisa, angielski, czy nawet studia za granicą. Nigdy nie jestem zmuszona dzielić. Nie słyszę nigdy pod moim dachem zdania „Mamo, to nie fair!… A on ma lepiej!” i nie muszę się zastanawiać, czy sprawiedliwie dzielę moją uwagę i uczucia.

Nie planowałam tego.

Chciałam mieć dwójkę dzieci, a w przypływie szaleństwa nawet trójkę. Ale inaczej planuje się posiadanie potomstwa, kiedy się go nie ma. A kiedy przychodzi prawdziwe życie, kiedy to pierwsze dziecko pojawia się na świecie, a wraz z nim cała ta okołodziecięca rzeczywistość, depresja poporodowa i różne inne atrakcje, nagle priorytety się zmieniają. Dla mnie macierzyństwo było na samym początku zbyt intensywnym przeżyciem, abym z pełną świadomością weszła w nie ponownie. Może stało się tak, bo weszłam w nie za szybko? Może odebrałam je tak, bo sama byłam wychowana w małej rodzinie? Dzisiaj nie ma to już znaczenia.

Znaczenie ma to, że próbuję wychować moje dziecko najlepiej jak umiem, na dobrego, przyzwoitego człowieka. Tak samo jak rodzice, którzy mają dwójkę i więcej dzieci. I jestem pewna, że wyjdzie mi to tak samo dobrze.

Uczę moje dziecko, żeby umiało się dzielić, żeby umiało spędzać czas z kolegami, uczę go wartości ciężkiej pracy, chwalę za dobre zachowania i zwracam uwagę na niepożądane. Tak samo jak rodzice, którzy mają dwójkę i więcej dzieci.

Nie krzywdzę mojego dziecka czyniąc z niego jedynaka

Bycie jedynakiem nie jest dla niego niewyobrażalną torturą. Moja decyzja o nie posiadaniu większej ilości dzieci nie uczyni z niego zwyrodnialca. Czy z jednym dzieckiem, czy z większą ich ilością, wciąż jestem całkiem racjonalną osobą. I nadal robię co w mojej mocy, żeby wychować mojego syna na przyzwoitą istotę ludzką.

Czy jest rozpieszczony? Nienawidzę tego słowa, ale owszem, jest i trudno, żeby nie był. Ma do tego pełne prawo. Nie dostaje wszystkiego na zawołanie, ale daję mu takie życie, jakie tylko jestem w stanie mu zapewnić, ciężko na to pracując. I gdyby miał rodzeństwo, dążyłabym do tego samego.

Dlaczego? Bo mogę i mnie na to stać. Rozpieszczam go, a jednocześnie przekazuję mu najlepsze możliwe wartości w taki sam sposób, w jaki moi rodzice przekazywali je mnie.

Bo koniec końców każdy z nas, rodziców jedynaków i rodziców kilkorga dzieci, robi to samo: wypruwamy sobie flaki, żeby robić to jak najlepiej.

I popatrzcie: ja, jedynaczka, egoistyczna lambadziara, wyszłam „na ludzi”. I moje dziecko też wyjdzie.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością! A jeśli spodobał Ci się ten wpis, to polub mój fanpage: KLIK. Będzie mi bardzo miło!


Przeczytaj też:

7 komentarzy, których nie chce usłyszeć rodzić jedynaka

Kiedy jedynaczka rodzi dziecko




Nie lubię zabaw z dzieckiem – czy jestem zuą madką?

Nie lubię zabaw z dzieckiem

Przez jakiś czas nawet próbowałam. Wcale nie wyglądało to tak, że nie chciałam się angażować i z góry założyłam, że to nie dla mnie. Wręcz przeciwnie, miałam wyrzuty sumienia i biczowałam się ze świadomością, że dzieciństwo trwa krótko. To tylko kilka krótkich lat i już za chwilę, już za momencik moje dziecko nie będzie chciało się ze mną bawić.

A jednak prawda jest taka, że na te kilka słów oblewa mnie zimny pot, mam ciarki i najchętniej zapadłabym się pod ziemię. I muszę to dziś z siebie wyrzucić, bo mam jakieś takie dziwne przeczucie, że nie jestem w tym sama.

„Mamusiu, pobawisz się ze mną?”

Wiele mogę zrobić. Mogę oklaskiwać i chwalić prace plastyczne, mogę godzinami grać w planszówki. Z chęcią pójdę na długi spacer, pojeżdżę razem na rowerach, pokopię piłkę w ogródku. Mogę rozmawiać na różne tematy, zadawać pytania, objaśniać świat. Moje dziecko coraz częściej zadaje mi pytania o znaczenie konkretnych słów, co jest dla mnie dodatkowym wyzwaniem lingwistyczno-umysłowym. Mogę iść do zoo lub do muzeum, mogę skakać na trampolinach. Uwielbiam czytać mojemu dziecku wybrane przez niego książki.

Ale na Boga, nie każcie mi kłaść się na podłodze, jeździć szaleńczo resorakami czy odgrywać role pluszakami. Wiem, że wiele z was oceni mnie jako zuą madkę, ale będę z wami zupełnie szczera mówiąc, że nie sprawia mi to najmniejszej przyjemności.

Nie lubię zabaw z dzieckiem. Tyle w temacie.

I każda z nas ma do tego prawo. A takich jak my jest prawie połowa rodziców w tym kraju.

Podziwiam matki, które nie tylko potrafią wczuć się w tę zabawę i wejść w całości w ten dziecięcy świat, ale również sprawia im to przyjemność i odnajdują się w tym. Mam wrażenie, że to coś jak bycie lekarzem – trzeba mieć powołanie i zdolności. Są mamy, które godzinami układają klockowe światy, ryczą jak smoki i są księżniczkami na wieży. Na wyrywki znają imiona wszystkich bohaterów bajek i piosenki tytułowe. Uwielbiają babrać się w ciastolinach, plastelinach i wszelkich piaskach kinetycznych. Te same mamy chodzą za swoimi dziećmi krok w krok po placu zabaw, organizując im sposoby na zabawę i angażując w to pół podwórka.

Mam dla tych matek ogromny szacunek i podziw, że im się chce.

Ale to nie dla mnie.

Unikam takich zabaw jak ognia. Muszę nagle pójść do toalety. Wpada mi zlecenie na ostatnią chwilę. Muszę się napić herbaty. Muszę gdzieś zadzwonić. Sprawdzić maile. To może włączę Ci jakąś długometrażówkę?

Nie lubię zabaw z dzieckiem. To nie znaczy, że go nie kocham, że nie spędzam z nim czasu, że z nim nie rozmawiam. Chodzi po prostu o zabawę.

Nie czuję, że coś tracę. Tak samo nie czuję, że coś straciłam, bo moja mama nie bawiła się ze mną. Mój syn jest jedynakiem tak samo jak ja i mam świadomość, że w jego przypadku, tak samo jak w moim, samodzielna zabawa może nauczyć go niezależności i samodzielności. Zawsze też powtarzam, że nudzenie się również jest sztuką, która pomaga wyzwolić pokłady kreatywności.

To przerażające uczucie…

…patrzeć, jak dziecięca buzia z dnia na dzień się zmienia i dojrzewa. Jak szybko dzieciństwo przemija i zostawia nas tylko ze wspomnieniami. Będziemy tęsknić za tymi buziami, za wszystkimi przytulaskami, rozmowami, za miękkością policzków i lepkością małych łapek. Kochajmy nasze dzieci z całych sił póki jest na to czas, bo kiedyś przyjdzie moment, że wyprowadzą się od nas, rozpoczną własne życie, założą swoje rodziny.

I wtedy będę tęsknić. Będę tęsknić za rozmowami, za przytulaniem, za spacerami, wspólna jazdą na rowerze, planszówkami, czytaniem do snu.

Ale za zabawą nie będę tęsknić.




Body shaming dzieci – najwyższa pora z nim skończyć. JUŻ.

body shaming dzieci

„Mamo, dlaczego ten pan śmiał się ze mnie, że jestem chudy? Ja nie chcę być chudy! Chcę być grubszy!” – powiedział do mnie mój sześcioletni syn jakieś dwa – trzy tygodnie po zdaniu, które, jak wiele innych podobnych w jego życiu, zostało wypowiedziane przy nim na głos. Teoretycznie skierowano je do mnie, ale w jego obecności.

Body shaming dzieci – skinny shaming czy fat shaming – zawstydzanie dziecko poprzez zwracanie uwagi na jego wagę, przejawia się różnorako. U nas wygląda to mniej więcej tak:

Ale on chudy!

Ale z niego chudzielec!

Czy wy go w ogóle karmicie?

On chyba nic nie je!

Oj, niejadek wam się trafił.

Sama skóra i kości!

Żebra można liczyć!

Takie i podobne zdania mogłabym wymieniać bez końca. Mówione przez dorosłych, obcych i znajomych, przez rodzinę i przyjaciół. Teoretycznie w dobrej wierze i z troską. W praktyce każde z tych słów, niczym pocisk, słyszało moje stojące obok dziecko. A potem powoli w sobie trawiło i przetwarzało.

Ludzie nazywają innych brzydkimi na różne sposoby.

Czasem jest to określenie „grubasek”, innym razem „kościotrup”. Czasem „rudzielec”, a czasem „okularnica”. Ludzie wyrzucają z siebie głośne komentarze na temat wyglądu dzieci – cechy, na którą dzieci nie mają wpływu – nie biorąc pod uwagę, jak głęboko to w nich zostanie.

Więc chcę to dziś jasno i wyraźnie powiedzieć każdej osobie, która kiedykolwiek zwróciła na głos uwagę na to, że moje dziecko jest szczupłe: Noł szit, Szerlok. I wyobraź sobie, że on Cię słyszał. I zrozumiał. Ma oczy i lustro w domu, w którym widzi siebie i widzi, jak wyglądają inne dzieci. Nie tylko słyszał, co zostało powiedziane na jego temat, ale słyszał również jakim tonem zostało to powiedziane i z jakim wyrazem twarzy. I to go zabolało.

Więc zamiast przyjemnej rozmowy o tym, co będziemy robili w następny weekend albo co miłego się ostatnio zdarzyło, po raz kolejny tłumaczyliśmy dlaczego to dobrze być szczupłym i mieć dobrą przemianę materii oraz że dorośli ludzie muszę się specjalnie odchudzać, żeby być w dobrej formie i zachować dobry wygląd.

Moje dziecko urodziło się jako hipotrofik.

Tuż przed terminem, z bardzo niską wagą urodzeniową, ze wskazaniem do wielu badań i kontroli, z odroczeniem szczepień od neurologa. Był tak drobniutki, że tonął w najmniejszych niemowlęcych rozmiarach, a czapeczki dla noworodków wyglądały na nim jak namiot. Był delikatny i wrażliwy – i taki pozostał.

W czasie połogu, potem w pierwszym roku jego życia, kiedy dochodziłam do siebie, rozgryzałam karmienie piersią, które mi nie szło, przez cały okres depresji poporodowej zamartwiałam się jego wagą. Czy karmię go wystarczająco? Dlaczego nie umie ssać? Czy odpowiednio często go przystawiam? Dlaczego żadne z nas nie ogarnia tego tematu?

Koniec końców dość szybko przeszłam na butelkę, z korzyścią dla nas obojga, i wszystko było w porządku. Ale gdzieś z tyłu głowy, gdzieś w podświadomości jak uparta mucha wciąż krążyła myśl, że tempo jego przybierania na wadze nie było normalne.

Ale prawda jest taka, że nie ma czegoś takiego jak „normalne”.

Nie istnieje rozmiar odpowiedni i nieodpowiedni, tak samo jak nie istnieje nieodpowiedni czy odpowiedni kształt ciała. Gdyby którykolwiek z nich istniał, w sklepach sprzedawaliby tylko jeden rozmiar spodni, bluzek, czy sukienek.

Wystarczy spojrzeć na nas – jego rodziców – żeby wiedzieć dlaczego jest szczupły i wysoki. Oboje tacy jesteśmy. Oboje jako dzieci byliśmy z kategorii najszczuplejszych.

W klasie maturalnej ważyłam 45 kg przy 176 cm wzrostu. Przez całe lata nasłuchałam się, że jestem anorektyczką, że można policzyć mi żebra, że jestem płaska jak deska, i wiele podobnych. Czy moje poczucie własnej wartości w ogóle istniało? Łatwo można sobie odpowiedzieć na to pytanie. Ale to nie były czasy, żeby ktokolwiek przejmował się tymi tematami.

Czy kompleksy ze mną zostały aż do dorosłości i ciągną się za mną po dziś dzień, chociaż już jestem grubo po trzydziestce? Zgadnij, Sherlocku.

Jakimś cudem body shaming dzieci jest w naszym społeczeństwie czymś akceptowalnym. W większości inteligentni ludzie zdają sobie sprawę, że dorosłych nie należy nazywać grubasami czy chudzielcami. Więc dlaczego ci sami inteligentni dorośli ludzie bez skrępowania robią to dzieciom? Może wydaje im się to zupełnie nieszkodliwe?

No to niespodzianka: body shaming dzieci jest szkodliwy jak diabli*.

Mam jedną małą prośbę. Następnym razem, kiedy zobaczysz dziecko, chłopca czy dziewczynkę, zresztą dorosłego też, i poczujesz nagłą i pilącą jak cholera potrzebę, żeby skomentować jego czy jej wygląd albo jakąkolwiek cechę, na którą nie ma wpływu, POWSTRZYMAJ SIĘ i zastanów się, czy sam chciałbyś o sobie usłyszeć takie słowa.

Powiedz coś neutralnego, na przykład „Jaki słodziak!” albo „Ktoś tu chyba lubi Spidermana?”. Niech to będzie pozytywne, ale bez cienia oceniania. Choćby Cię wewnętrznie skręcało, żeby głośno zauważyć wzrost czy wagę dziecka.

Po prostu

tego

nie rób.


*Z badań WHO wynika, że polskie dziewczynki zajmują pierwszą pozycję wśród nastolatek z 42 krajów, jeśli chodzi o negatywną samoocenę.(…) Aż 61 polskich piętnastolatek uważa się za grube, przy czym prawie połowa z nich nie ma faktycznej nadwagi.

Psychologowie szukają powodów tak niskiej samooceny we wzorcach, które promują media i we współczesnym kulcie ciała. Winią też media społecznościowe, w których może pojawić się zdjęcie zrobione znienacka, co zmusza nastolatki do przychodzenia w makijażu do szkoły i myślenia o swoim wyglądzie niemal w każdej minucie. Więcej na ten temat tutaj: KLIK