1

10 rzeczy, których na pewno NIE zrobię w te Święta

czego nie zrobię w świętaŚwięta Bożego Narodzenia są pięknym czasem. Spokojnym, magicznym i refleksyjnym. W moim wspomnieniach z rodzinnego domu również takie były i zawsze uczono mnie, że to bardzo specjalne chwile. Pamiętam, że jako dziecko bardzo na nie czekałam i nigdy nie byłam nimi rozczarowana.

Ten wpis miał w pierwotnej wersji nosić tytuł „Czy moje dziecko wybaczy mi, że nie miało magicznych świąt?”. Brzmiał tak dlatego, że, stety lub niestety, nie robię masy rzeczy, które obserwuję obecnie głównie wśród rodziców dzieci aktywnych w mediach społecznościowych. Wystarczy wspomnieć, że dopiero minęła połowa listopada, a my już pędzimy za wszystkim, co dotyczy tych trzech dni w roku. W sklepach już są tłumy, reklamy już atakują nas idealnymi prezentami, instagram atakuje nas perfekcyjnymi przygotowaniami. Mam wrażenie, że od kilku lat Boże Narodzenie zamieniło się w wyścig, w którym startujemy, chcąc, nie chcąc, wszyscy, o północy z 1 na 2 listopada.

A może by tak wyluzować?

Może tak po prostu, ze zdrowym podejściem, nie zrobić kilku rzeczy w imię świętego spokoju i nie spinania się przez prawie dwa miesiące tylko dla tych trzech dni? Oto moja lista rzeczy, których na pewno nie zrobię w tym roku i pewnie przez kilka najbliższych lat też nie.

1. Nie opakuję prezentów we własnej roboty opakowania

Nie jestem uzdolniona manualnie – to raz. Nie mam czasu, bo pracuję na etacie – to dwa. Nie będzie ani zgrabnych wycinanek, ani własnoręcznie zrobionych bilecików, ani innych tego typu czasochłonnych ozdób, bo po prostu nie czuje się do nich powołana. Dla tych trzech sekund rozpakowywania wystarczy mi kupny papier i wstążeczka. A wszyscy i tak będą się cieszyć z prezentów.

2. Nie upiekę pierniczków

Robienie pierniczków jest moją zmorą. Zrobiłam je raz w życiu, poświęcając na to trzy wieczory. Jedynym plusem tej roboty były solidne bicepsy, które uformowały się dzięki wyrabianiu ciasta. Będę musiała przeżyć bez pierniczków.

3. Nie przygotuję własnoręcznie kalendarza adwentowego

Ta sama historia co z opakowaniami. Naprawdę nie wiem, czy jestem aż tak do bólu pragmatyczną osobą, czy aż tak bardzo przywiązaną do własnych wspomnień z dzieciństwa, ale mnie jako dziecko zawsze cieszyły czekoladki wyjmowane z klasycznego kupnego kalendarza. I znowu – brak czasu przemawia za tym, żeby nie podążyć za modą tworzenia własnych kalendarzy. Są piękne i pięknie prezentują się na zdjęciach, ale nie dla mnie takie atrakcje.

4. Nie zamówię rodzinnej sesji zdjęciowej

To pewnie piękna pamiątka i nie wykluczam, że kiedyś się na nią skuszę, ale na pewno nie w tym roku. Z jednej strony to dla mnie kwestia wydatków, które i tak w okolicach świąt są napompowane do granic możliwości, z drugiej – znowu czas! Szczerze mówiąc im dalej piszę ten wpis, tym bardziej przekonuję się, jak strasznie mało go mam…

5. Nie kupię mojemu dziecku świątecznych ubrań

Tak, znowu jestem pragmatyczna. Ciuchy, które można nosić przez tydzień w ciągu roku? Serio? Jedyne szaleństwo, na które sobie pozwoliłam, to piżama z czerwononosym reniferem. Na wigilię będzie pewnie koszula z kołnierzykiem i dżinsy, które po godzinie zamienią się w zwykłą bluzkę i dresik. Tak, moje dziecko również jest pragmatyczne.

6. Nie podpowiem dyskretnie mężowi, co bym chciała pod choinkę

My po prostu kupimy sobie wspólny prezent, coś do domu, z czego oboje będziemy korzystać. To już od kilku lat nasza tradycja, która bardzo dobrze się sprawdza i nie widzę powodu, żeby ją zmieniać. Ba, ja ją wręcz polecam!

7. Nie będę się przejmować, że przytyję

To ostatnia rzecz, którą zamierzam się przejmować, zwłaszcza, że w tym roku (tak, jeszcze w tym, a nie od 1 stycznia) planuję poważnie się za siebie wziąć. Mam do zrzucenia kilka kilogramów, ale umówmy się. Święta nie są najlepszym czasem, żeby przejmować się dietą.

8. Nie ubiorę choinki tak, żeby była fotogeniczna

Mam pudło różnokolorowych ozdób choinkowych, których używam co roku. Czasem dokupuję kilka elementów, ale nie planuję choinki pod kątem fotogeniczności, instagrama i jednego, wiodącego koloru. Moja choinka jest przeważnie lekko krzywym chaosem. I za to ją kocham.

9. Nie przyozdobię całego mieszkania świątecznymi dekoracjami

Szczerze podziwiam osoby, które co roku kupują nowe dekoracje do mieszkania, albo, o zgrozo, wykonują je same. Nawet, kiedy nie miałam dziecka, nie czułam w sobie powołania do okazjonalnych ozdób, które najpierw zbierają kurz, a potem, jeśli nie znajdzie się czasu na ich sprzątnięcie (a przeważnie się nie znajdzie), to ozdabiają dom aż do Wielkanocy. Dziecko natomiast jest dodatkowym usprawiedliwieniem, żeby nie zagracać dodatkowo mieszkania. Ono samo wie jak i czym najlepiej zagracać.

10. Nie spędzę sylwestra na modnej imprezie

To wyjątkowo nie świąteczny, ale mój ulubiony punkt. Nigdy szczególnie nie lubiłam przymusu fantastycznej zabawy na cudownej sylwestrowej imprezie. Cały świat się bawi, baw się i Ty! Musisz koniecznie pokazać wszystkim, że doskonale się bawisz! Brrr. Aż mnie wzdryga. Kiedy na świat przyszło moje dziecko i sytuacja zmusiła nas do kanapowego sylwestra i odrzucenia wszystkich zaproszeń odkryłam, że to jest najlepsza i najdoskonalsza forma spędzania tej nocy. Dres i kapcie. Nic więcej mi nie trzeba.

A co w tym roku zrobię na pewno?

Jak pewnie większość z was jak co roku obejrzę „Love Actually”, pojedziemy obejrzeć z roku na rok coraz piękniejsze świąteczne światełka na ulicach Warszawy, zrobimy sobie we trójkę wyprawę po choinkę i razem ją ubierzemy przy dźwiękach kolęd. Kupię masę mandarynek i pomarańczy, i będziemy się nimi zajadać. Spędzimy rodzinnie wigilię, a potem pierwszy i drugi dzień Świąt. Tylko tyle i aż tyle. Bez pędu, bez stresu i bez wyścigu. Czego i wam z całego serca życzę.




Państwowy żłobek – syf i patologia???

Chyba wszyscy rodzice w Polsce mają świadomość jak ciężko jest dostać się do państwowego żłobka. Chyba każda mama pragnąca wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim wie, co to znaczy martwić się, czy uda się zapewnić dziecku dobrą opiekę na czas jej nieobecności. O żłobkach państwowych krążą różne opinie i ja już swoją po części wyraziłam (link do wpisu o prawdach i mitach nt. żłobków), natomiast dziś chciałabym jasno i wyraźnie powiedzieć:

Nie wyobrażam sobie dla mojego dziecka lepszej opieki niż państwowy żłobek.

Kiedy okazało się, że mój jedynak dostał się do żłobka mimo powszechnie panującej opinii, że jedynacy w żłobkach państwowych nie mają szans, uważałam, że złapałam pana Boga za nogi. Nie stać nas było z mężem na żłobek prywatny (kliknięcie w link przeniesie was do wpisu Ani na temat jej doświadczeń ze żłobkiem prywatnym), który w naszej okolicy kosztował w granicach 1400 – 1700 zł za miesiąc bez względu na frekwencję, ani tym bardziej na nianię, której wynagrodzenie kalkulowaliśmy na minimum 2000 zł. Są to koszty, które nawet, jeżeli małżeństwo zarabia więcej niż średnią krajową, ale ma na przykład do spłaty kredyt za mieszkanie, są po prostu niewyobrażalne.

Oczywiście, że miałam pełno obaw, które starałam się studzić czytając opinie w internecie. Przestraszyłam się trochę, kiedy zobaczyłam sam żłobek, do którego się dostaliśmy, bo wyglądał trochę jak relikt PRL-u (w tej chwili trwa tam już remont). Stary budynek, wykładziny PCV, stylistyka sprzed kilkudziesięciu lat. Ale pierwsze wrażenie szybko zostało przyćmione przez zatrudniony tam personel, przez wszystkie zasady i reguły przedstawione rodzicom na pierwszym spotkaniu oraz przez przypadkowo spotkaną panią z Sanepidu kontrolującą tenże żłobek. Pani powiedziała, że gdyby miała oddać swoje dziecko do żłobka, to właśnie do tego, ze względu na panującą tam czystość i dbałość o jakość jedzenia. W żłobku nie podawano parówek, a dwa razy w tygodniu był wyrabiany własnej produkcji ser, co absolutnie podbiło moje serce.

Jakie było moje dziecko w państwowym żłobku?

Zadbane.

Przez półtora roku, kiedy Ignaś chodził do żłobka, miał swoje lepsze i gorsze okresy adaptacyjne. Wiadomo, jak ciężko jest wyjaśnić półtorarocznemu – dwuletniemu dziecku co się dzieje, dlaczego tu zostaje, dlaczego nie będzie z nim mamy. Jednak moje dziecko zawsze było przez ciocię przytulone, otoczone troską i uwagą. Co było dla mnie ważne, zawsze wychodziło ze żłobka zadowolone i z uśmiechem na ustach, mimo wielu trudnych poranków z płaczem i rozżaleniem. Widziałam po nim, że jest mu tam autentycznie dobrze.

Czyste.

Żłobkowe ciocie cały czas przypominały rodzicom o zostawianiu w szafce dwóch zmian czystych ubrań dla dziecka. Faktycznie, moje dziecko nigdy nie wychodziło ze żłobka brudne. Ignaś nigdy nie wychodził do mnie z napompowaną pieluchą. Nawet kiedy ciocie widziały już, że po niego jesteśmy, prosiły, żeby chwilę zaczekać, bo trwa zmiana pieluszki. Zwracały uwagę na wszelkie zmiany na ciele, problemy skórne i inne sprawy, które nas jako rodziców mogły zaniepokoić.

Zdrowe.

Były choroby, była masa chorób z glutem, kaszlem i antybiotykiem. Pierwsze pół roku chodzenia do żłobka wyglądało u nas tak, jak wszędzie: tydzień w żłobku, dwa – trzy tygodnie w domu. Było ciężko, ale wiedziałam, że to naturalna reakcja na wejście w grupę rówieśników. Jednak poza tego typu chorobami i przeziębieniami moje dziecko nie przyniosło do domu nic. Nie było ani ospy, ani rotawirusa, ani owsików, ani żadnych innych pasożytów. Żłobek wymagał od rodziców dzieci nieobecnych ponad pięć dni zaświadczenia od lekarza o stanie zdrowia dziecka. Nie przyjmował ani dzieci bez zaświadczenia, ani z wyraźnymi objawami choroby.

Najedzone.

Oczywiście, że pierwszym, o co moje dziecko prosiło po wyjściu ze żłobka, było coś do jedzenia. Tak ma do dzisiaj, nawet już w przedszkolu, jako trzyipółlatek. Ale wiem, że moje dziecko posiłki zjadało w żłobku w całości nieprzymuszane do tego. Wiem też, że mu smakowało, a dodatkowo, kiedy była taka potrzeba, miał dostosowaną do siebie dietę bez laktozy i glutenu.

Boli mnie, kiedy niesłusznie oskarża się państwowe żłobki o to, że są siedliskiem zarazy, syfu i patologii. Kiedy przenosząc dziecko do przedszkola płakałam żegnając się ze żłobkowymi ciociami, usłyszałam od nich: „Pani nie płacze. Wie pani, że jemu lepiej niż u nas nigdzie nie będzie.”. I było w tym bardzo wiele prawdy. To właśnie państwowy żłobek zapewnił mojemu dziecku najlepszą opiekę, serce i troskę, jaką mogłam sobie wymarzyć. I nie pozwolę powiedzieć na takie żłobki złego słowa.




Najrzadziej nadawane imiona w Polsce Anno Domini 2017, czyli czy Żyraf ma konkurencję?

najrzadsze imiona w Polsce 2017

Pamiętacie Żyrafa? To imię podbiło moje serce w 2016 roku, kiedy czytałam raporty o najrzadziej nadawanych imionach. Jedno jest pewne – Żyraf nie będzie mieć wśród rówieśników konkurencji. A kiedy zawoła go pani w przedszkolu lub w szkole, nie będzie się martwił, że na to zawołanie obróci się pięciu innych Żyrafów.

Kiedy szukaliśmy imienia dla dziecka, rozważaliśmy kilka czynników – proces wyboru opisałam we wpisie 5 sposobów na prosty wybór imienia dla dziecka. Ostatecznie jest Ignacy, który nie należy do dziesiątki najpopularniejszych imion, a jednak coraz więcej spotykam Ignasiów w różnych miejscach. Mimo to jestem zadowolona z wyboru i mam cichą nadzieję, że moje dziecko też nigdy mi nie zarzuci, że mogłam go inaczej nazwać.

Jednak są rodzice, którzy w swojej oryginalności są w stanie posunąć się znacznie dalej.

I tak wśród dziewczynek mamy kilka trendów. Najsilniejszy z nich, to imiona od razu zdrobnione. Po co tam komu pełna nazwa imienia. Przecież dzwoniąc kiedyś jako pracownik firmy lub pracując, powiedzmy, w telewizji, tak uroczo można się przedstawić jako Jagienka, Janka, Ala czy Zosia. Dalej mamy imiona typowo religijne takie jak Fabiola (znałam kiedyś jedną siostrę zakonną o tym imieniu) czy Fatima. Są też imiona córek wielbicielek high fashion typu Zara czy Escada, oraz Aria i Arya, których rodzice ewidentnie zagustowali w popularnym serialu. Całość zamyka stara dobra Jesika, Jessika czy też Dżesika. Mamy również Agathę i Agathe, Berenikę (mam szczęście znać aż dwie!) i Nadzieję.

U chłopców z kolei mam wrażenie, że rodzice mieli większy polot. Naszą listę otwierają klasyki takie jak Charlie, Brandon i Braian. Jest też Stanley i Harrison (może kiedyś wyrośnie z niego drugi Indiana Jones?…). Mamy udziwnione wersje zwykłych imione takie jak Filippos i Ignacio (że też ja na to nie wpadłam!) oraz imiona słowiańskie: Siemowit, Sławosz, Jaromir i Dobromir. Sięgając jeszcze głębiej w kulturę i historię, mamy Abrahama i Izaaka, a na drugim biegunie Elvisa i Valentino. Listę zamykają synowie czytelników blogów: Jason i Edwin.

Poniżej znajdziecie pełne listy imion, które najbardziej mnie zadziwiły. Jednak muszę przyznać, że konkurencji w tym roku Żyraf nie posiada. No ale do końca 2017 zostały jeszcze prawie dwa miesiące, więc macie czas się popisać!

Imiona pochodzą z raportu Ministerstwa Cyfryzacji, który znajdziecie tutaj: KLIK. Polecam lekturę, masa inspiracji!




5 największych błędów popełnianych przez rodziców podczas przewożenia dzieci samochodem

jak przewozić dziecko samochodem

Fotelik samochodowy jest jedną z pierwszych rzeczy, o zakupie której myślimy, kiedy okazuje się, że oczekujemy przyjścia na świat dziecka. I o ile wiemy mniej więcej jak dopasować go wagowo do dziecka, jak go dobrać do modelu i funkcji samochodu, o tyle wciąż wśród rodziców pokutuje kilka poważnych błędów. Tak naprawdę mam wrażenie, że niewielu z nas wie w 100% jak przewozić dziecko samochodem, aby było ono w pełni bezpieczne.

Z tego względu zebrałam dziś 5 w mojej opinii najpoważniejszych błędów popełnianych przez rodziców podczas przewożenia dziecka samochodem.

1. Kupienie używanego fotelika

Problem zaczyna się już na starcie. Na stronach typu OLX lub allegro znaleźć można masę ogłoszeń, w których sprzedający zachwalają używane dziecięce foteliki „w idealnym stanie”. Pokusić się łatwo, bo nowy fotelik to chyba dla każdego duży wydatek, podczas gdy używany model kosztuje przynajmniej o połowę mniej. Jednak nie wiedząc przez kogo i w jakich okolicznościach używany był fotelik oraz przede wszystkim nie mając 100% pewności, że nie uczestniczył on w wypadku samochodowym, powinniśmy unikać takich fotelików jak ognia, ponieważ stanowią one dla naszego dziecka śmiertelne zagrożenie. Używany fotelik z nieznaną historią nie nadaje się do ponownego użycia.

2. Zdjęcie naramiennych ochraniaczy z pasów fotelika

Może nam się wydawać, że takie szerokie, grube ochraniacze są dla dziecka niewygodne. Jednak dziecko przyzwyczajone do jazdy samochodem w konkretnych warunkach nie będzie narzekało na jej uciążliwość. Natomiast zdjęcie ochraniaczy może nas kosztować kolejne obniżenie poziomu bezpieczeństwa naszego malucha. Zadaniem ochraniaczy jest ochrona skóry dziecka, zarówno podczas jazdy, jak i ewentualnego zderzenia, przed mocno (czyli prawidłowo!) napiętymi pasami fotelika. Ochraniacze zapobiegają zsuwaniu się pasów na boki i służą zachowaniu ich prawidłowej pozycji.

3. Przewożenie dziecka w zimowej kurtce

Wspominałam już o tym we wpisie „Top 5 głupot, które matki robią dzieciom w zimie”. Niebezpieczeństwo przewożenia dziecka w grubej kurtce wiąże się z wysunięciem się dziecka z kurtki podczas silnego zderzenia lub szarpnięcia samochodu. Zimowa kurtka sprawia, że pasy, pozornie ścisło zapięte, są w rzeczywistości dużo za luźne, co wyraźnie widać na poniższym filmie. Jeżeli więc martwimy się co zrobić, aby dziecku nie było zimno w nienagrzanym jeszcze samochodzie, możemy przykryć je grubym swetrem lub kocem tak, aby do momentu podniesienia temperatury otoczenia nie zmarzło, a było maksymalnie bezpieczne.

4. Zbyt wczesne przesadzenie dziecka na podkładkę

Foteliki są niewygodnie i uciążliwe dla rodziców. Wymagają wsadzenia dziecka, dokładnego zapięcia go, zdjęcia kurtki, założenia kurtki, podczas gdy podkładka jest tania, mała, wygodna i bezproblemowa. Z tego względu wielu rodziców spieszy się, aby szybko przesadzić do niej dziecko. Jest to jednak spory błąd. Według zaleceń dziecko może jeździć na podkładce nie wcześniej niż po ukończeniu 4-5 lat (a nawet 6), ważąc 15 – 36 kg i dopiero w momencie kiedy mamy pewność, że całą drogę spokojnie przejedzie przypięte pasami jak osoba dorosła.

W Polsce według przepisów mamy również nakaz wożenia dziecka na przednim fotelu tylko i wyłącznie w odpowiednio dostosowanym foteliku do momentu, kiedy nie osiągnie ono 12 kg. W takiej sytuacji podstawka również odpada. Jednak również w warunkach, kiedy teoretycznie możemy już jej użyć warto rozważyć pozostanie jak najdłużej przy foteliku. Podstawka nie daje dziecku praktycznie żadnego bezpieczeństwa, brakuje jej ochrony bocznej i ochrony głowy. Nie zapewnia też takiego samego poziomu ochrony jak pięciopunktowe pasy stosowane w fotelikach. Dziecko może się z niej łatwo zesunąć i wyślizgnąć z pasa. Nie jest więc warta teoretycznych oszczędności w naszym portfelu.

5. Aktywna poduszka powietrzna przy fotelu pasażera

Temat, który jest dla mnie najbardziej wrażliwy i który rodziców kosztuje najwięcej energii i zaangażowania. Osobiście własnoręcznie (rękami mojego męża) zamontowaliśmy w samochodzie wyłącznik przedniej poduszki powietrznej. Dlaczego? Przy przewożeniu dziecka w foteliku tyłem do kierunku jazdy na przednim siedzeniu, co czasem nam się zdarzało, polskie przepisy jasno mówią, że poduszka powietrzna nie może być aktywna. Grozi to wstrząsem mózgu, poważnym uszkodzeniem kręgosłupa i urazami wewnętrznymi.

Nawet u starszych dzieci przewożonych na przednim fotelu przodem do kierunku jazdy istnieje zagrożenie połamania nóg przez poduszkę powietrzną. Wystarczy wspomnieć, że poduszka rozwija się z prędkością 300 km/h i wystarczy nieprawidłowo zapięty fotelik lub dziecko ulokowane za blisko, aby stała się tragedia. To, nad czym zupełnie nie mamy kontroli, to również geometria fotelików, która jest różna dla różnych modeli. Jeżeli więc musimy przewieźć dziecko z przodu, dla spokoju własnego sumienia i zmaksymalizowania bezpieczeństwa malucha, wyłączamy poduszkę. Fotel natomiast odsuwamy maksymalnie do tyłu pamiętając, że m0że najdalej może on być ustawiony w pozycji równo z bocznym słupkiem między szybami samochodu.

Jeżeli natomiast interesuje was bezpieczeństwo samych fotelików, warto zaglądać do aktualizowanych raz na jakiś czas testów ADAC, które w skali 1-5 pokazują, które modele są godne zaufania.




Nagość rodziców przy dziecku i całowanie go w usta – gdzie i jak wyznaczyć granice?

nagość rodziców przy dziecku

Zanim urodziło się moje dziecko, zastanawiałam się czasem jak to będzie, kiedy będę musiała się przy nim przebrać, pójść do toalety lub pod prysznic. Rozważałam takie wrażliwe kwestie jak na przykład to, czy będę je całować w usta, czy będziemy brać razem kąpiele. A kiedy już maluch był na świecie okazało się, że w zasadzie to nie ma już czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

Oczywiście, przy noworodku czy niemowlaku nie było mowy o jakiejkolwiek świadomości. Życie toczyło się w zasadzie tak samo jak wcześniej, swoim naturalnym rytmem, bez większych zmian przyzwyczajeń w tym zakresie. Trochę (przepraszam za porównanie) jak przy piesku lub kotku.

Jednak wraz z wiekiem i rozwojem mojego dziecka zaczęłam zadawać sobie więcej pytań w tym temacie. Bo, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że (zwłaszcza, kiedy mieszka się w niewielkim mieszkaniu) to nie jest kwestia tego CZY dziecko zobaczy Cię nago, tylko tego ile razy i jak często. To samo dotyczy całowania dziecka w usta. Możemy się starać dawać buzi w czoło, w policzek, w głowę. Jednak w końcu przychodzi taki dzień, że buźka dziecka celuje prosto w Twoje usta. Możesz próbować się odwracać lub zasłaniać. Tylko po co?

Czy jest to kwestia płci?

Czy tata może być nago tylko przy synku, a mama tylko przy córce? Czy mamy robić aferę i w podskokach uciekać, kiedy maluch w odwrotnej konfiguracji płci wparuje nam do pokoju czy łazienki zastając nas bez ubrań? Nie jestem o tym przekonana. Jednak czy celowe paradowanie w negliżu ma jakikolwiek sens? Kiedy 44-letnia matka przyznała się do tego, że chodzi nago przy swoich nastoletnich synach, przez sieć przetoczyła się duża dyskusja. Stoję w niej po stronie argumentów, że była to jednak przesada i że granice nalezy wyznaczyć dużo wcześniej, w granicach zdrowego rozsądku i strefy komfortu – naszej i dziecka.

Nagość nie jest niczym złym.

Niewinnemu, będącemu niczym biała kartka do zapisania dziecku nie kojarzy się ona z seksualnością. Jeżeli my nie zrobimy z niej większego zagadnienia, dla dziecka też będzie czymś naturalnym. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, jak my, jako dorośli, jako rodzice się z tym czujemy. Czy nie mamy problemu z pokazaniem dziecku naszego ciała. A z drugiej strony niesamowicie ważne jest to, jak czuje się z tym nasze dziecko. Oczywiste jest, że nasza nagość nie wyrządzi mu krzywdy, nie wywoła w nim traumy. Jednak kiedy to ono zacznie dawać nam znaki, że czuje się z tym niekomfortowo, powinniśmy je zaakceptować.

Dziecko może się wstydzić powiedzieć nam, że nie chce być przy nas nago.

Warto je obserwować i przywiązywać baczną uwagę do jego zachowań w tym względzie. I kiedy zauważymy wyraźne znaki zażenowania lub kiedy wyraźnie nam powie „Wstydzę się” lub „Mamo, ubierz się!”, powinniśmy uszanować granice, które w ten sposób nam wyznacza.

A co z całowaniem w usta?

Tak naprawdę sprawa jest podobna. Bliskość jest dla dziecka okazywaniem uczuć, jest to całkowicie naturalne. Sama się o tym przekonałam, chociaż przed urodzeniem dziecka nie mogłam sobie tego wyobrazić. Pewnego dnia po prostu moje dziecko dało mi buzi w usta, a ja stwierdziłam, że głupotą byłoby zakazywanie mu tego. Jest to dla mnie słodkie i urocze, nie robię z tego wielkiego halo i przestanę to robić w momencie, kiedy moje dziecko samo przestanie wychodzić z taką inicjatywą.

Musimy nauczyć nasze dziecko wyznaczania granic wobec osób postronnych.

Zarówno maluch, jak i starszak powinien wiedzieć, że są rzeczy, które robimy tylko w domu, a nie w miejscach publicznych i na które mogą sobie wobec niego pozwolić tylko rodzice. Zgodnie z własnymi przekonaniami możemy mu powiedzieć, że nie rozbieramy się przy kolegach i przy gościach, na ulicy i w innych miejscach publicznych. Że jego ciało należy tylko do niego, a w wyjątkowych sytuacjach takich jak mycie dotykać go mogą tylko rodzice lub, za ich pozwoleniem, lekarz lub inna osoba, która aktualnie się nim opiekuje (np. dziadkowie). To ważne, aby dziecko było świadome swojej intymności i prawa do prywatności. Chyba nie muszę mówić dlaczego, wszyscy to rozumiemy.

Oczywiście, w pewnym momencie pojawi się ciekawość dziecka.

Co zrobić z trudnymi pytaniami? Odpowiadać na nie w sposób prosty, nie wdawać się w szczegóły. Przykład: Skąd się biorą dzieci? Z brzuszka od mamy. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, rodzice mówili mi, że dwoje ludzi musi się kochać, żeby pojawiło się dziecko. Nie okłamali mnie. Ja w swojej dziecięcej głowie uznałam, że chodzi o takie bardzo mocne uczucie między nimi i nie wnikałam w szczegóły. Dziecko akceptuje naszą odpowiedź taką, jaka ona jest. Starajmy się więc tłumaczyć intymne kwestie w sposób możliwie ograniczony, z czasem dopiero wyjaśniając kolejne niezbędne aspekty.

Zbyt zamknięte podejście do nagości i intymności może być dla nas i dziecka szkodliwe. Może mu pokazać, że nagość jest czymś złym, a przecież tak nie jest. Zachowajmy umiar, naturalność i normalność, pozwalając dziecku na wyznaczenie własnych granic i sami wyznaczajmy własne, pamiętając o tym, że mamy przed sobą drugiego człowieka, którego uczymy świata od podstaw.




Rozpieszczanie pod kontrolą – jak oszczędzać, żeby nie ucierpiało na tym dziecko?

jak oszczędzać przy dziecku

Oszczędzanie w przypadku posiadania dziecka bardzo często rodzi u rodziców poczucie winy. Czy rzeczywiście rezygnacja z zakupu kolejnej zabawki jest jednoznaczna z cierpieniem malucha? Zdecydowanie nie! O wiele większą krzywdę można mu wyrządzić przesadnym rozpieszczaniem. Pytanie tylko – jak znaleźć złoty środek?

Od czego i jak zacząć rodzinne oszczędzanie?

Oszczędzanie to niewątpliwie słaba strona Polaków. Jak pokazują statystyki, oszczędzamy stosunkowo niewiele i bardzo nieregularnie. A wiedza o tym, jak z domowego budżetu wygospodarować pieniądze na dowolny cel potrafi czasem ułatwić życie i uniknąć niepotrzebnych stresów.

Od czego więc zacząć oszczędzanie? Odpowiedź nie jest prosta, bo jak wiadomo sukces zawsze stanowi wypadkową wielu różnych czynników.

Niewątpliwie konieczne jest uświadomienie sobie samej potrzeby oszczędzania. Odraczanie konsumpcji to doskonały sposób na zabezpieczenie się na wypadek nagłej utraty zatrudnienia, choroby czy innego wydarzenia, które zmusi nas do rezygnacji z pracy zarobkowej. Tzw. poduszka bezpieczeństwa, a więc środki pozwalające na przeżycie kilku miesięcy bez uzyskiwania dochodów, gwarantuje utrzymanie płynności finansowej, daje poczucie bezpieczeństwa oraz korzystnie wpływa na poziom pewności siebie. Co więcej, dysponując takim zabezpieczeniem znacznie łatwiej podjąć decyzję o zmianie pracy czy uruchomieniu własnej działalności gospodarczej.

Oszczędzanie to również doskonały sposób na realizację marzeń, wymagających zaangażowania większych środków, budowanie kapitału na spokojne życie po emeryturze czy sfinansowanie edukacji dzieci.

A kiedy już uświadomimy sobie, że oszczędzanie jest koniecznością, warto zatroszczyć się o właściwe planowanie. Pierwszym krokiem powinno być gruntowne przeanalizowanie domowego budżetu – zarówno strony przychodowej, jak i kosztowej. Mając świadomość tego, jak duże są nasze dochody, stałe wydatki i jak kształtują się poszczególne grupy kosztów zmiennych (np. żywność, rozrywka, odzież itd.), nieporównywalnie prościej będzie nam planować i identyfikować obszary, które można optymalizować. By sukcesem zakończyć misję pt. „rodzinne oszczędzanie” warto wyznaczyć sobie konkretny cel i działać zgodnie z opracowanym planem. Systematyczność w połączeniu z determinacją to dwa podstawowe czynniki sukcesu.

Jak rozpieszczać dziecko z głową?

Pojawienie się dziecka na świecie to niewątpliwie ogromna radość, ale również spore wydatki. Część jest uzasadniona, jednak wielu rodziców ma tendencję do rozpieszczania swoich pociech. Bo przecież każdy rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej – próbuje przychylić mu nieba i zapewnić wszystko, co najlepsze. Niestety, takie działanie często prowadzi do przekroczenia cienkiej granicy pomiędzy rozsądnym kupowaniem a przesadnym rozpieszczaniem.

Jak tego uniknąć? Sposobów jest kilka. Warto przede wszystkim otwarcie rozmawiać z dzieckiem o pieniądzach. Im szybciej dziecko pozna wartość pieniądza oraz różnicę między „chcę” a „potrzebuję”, tym lepiej. Konieczna jest otwartość w kwestiach finansowych oraz dawanie dziecku dobrego przykładu.

Każdy maluch musi wiedzieć, że pieniądze stanowią pochodną pracy, obowiązki domowe są czymś naturalnym, a dawanie daje znacznie większą przyjemność niż branie. Krzewienie takich wartości w młodym człowieku powoli na wychowanie malucha, który nie będzie egoistą czy leniwym egocentrykiem, ale szczęśliwym człowiekiem gotowym do bezinteresownej pomocy. Co więcej, łatwiej będzie mu racjonalnie gospodarować posiadanymi środkami.

Innym powodem rozpieszczania dzieci jest brak asertywności rodziców. Maluch musi wiedzieć, że w życiu nie zawsze dostaje się to, co chce. Im wcześniej zostanie mu to uświadomione, tym łatwiej będzie uniknąć dramatycznych scen rozpaczy w sklepie zabawkowym czy ze słodyczami. Ułatwi mu to też wejście w dorosłość i odnalezienie się w realnym życiu. Odmawianiu zakupu kolejnej zabawki czy gry absolutnie nie powinno towarzyszyć poczucie winy – raczej poczucie przekazywania maluchowi ważnych wartości.

Bardzo istotne jest ponadto wspólne spędzanie czasu z dzieckiem i uczestniczenie w jego rozwoju. Z jednej strony okazujemy mu w ten sposób miłość i stajemy się jego mentorem, zaś z drugiej unikamy rozpaczliwych prób zwrócenia na siebie uwagi rodziców. To właśnie nadmierna koncentracja na pracy i rzeczach materialnych bardzo często stanowi powód niewłaściwego zachowania naszego dziecka. A zagłuszanie własnego poczucia winy i tęsknoty drogimi prezentami to najgorsza strategia. W dodatku o bardzo krótkim okresie działania…

Najczęstsze błędy popełniane przy oszczędzaniu w rodzinie

Gdzie zatem szukać realnych oszczędności, by jednocześnie nie mieć poczucia, że nasz maluch coś w ten sposób traci? Nim przyjrzymy się bliżej wydatkom o charakterze zmiennym, warto sprawdzić w pierwszej kolejności koszty stałe. Zwykle dają one stosunkowo duże pole do manewru. O czym mowa? O rachunkach za media, telefon, Internet, telewizję itd. Konkurencja na rynku jest dziś ogromna, dlatego też zmiana dostawcy może okazać się bardzo korzystna. Nawet stosunkowo niewielkie oszczędności w skali miesiąca, mogą w ujęciu rocznym złożyć się na pokaźną sumę.

Kolejny istotny obszar stanowią wszelkiego rodzaju produkty finansowe. By przejść do fazy oszczędzania, konieczne jest uprzednie uporanie się ze wszelkimi zobowiązaniami. Rzeczywiste oprocentowanie kredytów czy pożyczek jest przynajmniej kilkukrotnie większe aniżeli oprocentowanie netto najkorzystniejszych lokat. Warto zatem w pierwszej kolejności pozbyć się wszelkich zobowiązań (począwszy od najbardziej kosztownego), a dopiero później zacząć myśleć o oszczędzaniu. Spore spustoszenie w portfelu mogą stanowić także kosztowne rachunki bankowe oraz wydane do nich karty. Zmiana banku może nie tylko wyeliminować niepotrzebne koszty, ale również pozwolić na wypracowanie niewielkiego bonusu. Promocji bankowych jest dziś naprawdę wiele, więc i im warto się przyjrzeć.

A z jakich wydatków związanych z dzieckiem zrezygnować? Zamiast kupować maluchowi kolejną zabawkę, grę komputerową czy elektroniczny gadżet, warto zarazić go jakąś pasją, od najmłodszych lat skłaniać do aktywności fizycznej i wspólnie spędzać czas, oddając się kreatywnym rozrywkom, które nie pociągają za sobą żadnych wydatków. Wspólne gotowanie, naprawa domowych sprzętów, praca w przydomowym ogrodzie czy rodzinne wyjście na basen lub do parku bardzo często gwarantuje większą frajdę aniżeli nowa gra czy zabawka.

Autorem wpisu gościnnego jest Jakub Górecki, ekonomista z pasji i wykształcenia. Na co dzień redaktor bloga o oszczędzaniu MySaver.