1

Historia o tym, jak stawałam się matką

co to znaczy być matką

Tytuł „matka” zdobywamy, kiedy na świat przychodzi nasze dziecko. Może nawet trochę wcześniej, już w ciąży, ale nawet wtedy mówimy o sobie „będę mamą”, a nie „jestem mamą”. Ale czy zyskać ten tytuł oznacza, że już nią jesteśmy w pełni? Jestem matką od pięciu i pół roku i nadal mam wrażenie, że niewiele o tym wiem.

Pamiętam to dziwne, obce mi uczucie, kiedy wróciliśmy z noworodkiem ze szpitala, a mój mąż musiał na chwilę po coś wyjść z domu, zostawiając mnie samą. Wróć. Nie samą. Pierwszy raz nie samą. Spojrzałam na śpiące w bujaczku dziecko i ze zdwojoną mocą uderzyła we mnie świadomość, że teraz już nigdy nie będę sama. Od tego momentu zaczął się mój proces stawania się matką.

Stawanie się matką to wrażenie, że wiesz wszystko, a tak naprawdę nie wiesz niczego.

Że jesteś już specjalistką, a tak naprawdę błądzisz po omacku. Kiedy przez pierwsze dwa lata mojego macierzyństwa brnęłam przez mętne wody depresji poporodowej, sądziłam, że nikt lepiej ode mnie nie wie czym jest zmęczenie i umordowanie byciem matką. Byłam męczennicą i niewolnicą swojego stanu, a przecież tak naprawdę, z dzisiejszej perspektywy, to był tylko etap. Etap, który pomógł mi stać się matką, jaką jestem dzisiaj.

Jako świeżo upieczona mama sądziłam, że moje życie właśnie się skończyło. Że jestem tak bardzo ograniczona i ubezwłasnowolniona, że już nigdy nie będę panią własnego czasu tak jak kiedyś. Nadal nie jestem. Ale mam świadomość, co zyskałam. Mam wrażenie, że bycie matką pomogło mi dojrzeć i sprawiło, że umiem walczyć o swoje i bronić swoich decyzji. Bronić swojego dziecka i swojej rodziny.

Śmiesznie jest być mamą niemowlęcia.

Twój świat kręci się wtedy wokół zupek i kupek, wokół mleka i braku snu. „Śmiesznie” mogę napisać teraz, ale wtedy wcale mnie to nie śmieszyło i nie tęsknię za tym etapem. Kiedy moje dziecko skończyło trzy lata i pojechaliśmy na pierwsze zagraniczne wakacje, przypomniałam sobie, co powiedziała mi sąsiadka, matka dwójki dzieci, kiedy spotkała mnie z wózkiem kilka dni po porodzie. „Noooo, to jeszcze tak ze trzy lata i będziecie mieć spokój.”. Spokojem bym tego nie nazwała, ale miała rację. Od tamtych wakacji zaczęłam być matką bardzo świadomie. Zobaczyłam, jak moje decyzje mają wpływ na moje dziecko. Jak moje reakcje odbijają się w nim. Jak wzajemnie dla siebie jesteśmy partnerami. Zobaczyłam moje odbicie w jego oczach.

Stawanie się matką to proces, który trwa i nigdy się nie kończy. To wieczne zastanawianie się, co jeszcze możesz zrobić, i wieczne poczucie, że robisz za mało.

Stając się matką upadam i wstaję razem z moim dzieckiem.

Kiedy przeżywamy razem bunty. Bunty syna i bunty matki. Upadam, kiedy tracę cierpliwość i podnoszę na niego głos. Wstaję, kiedy znów udaje nam się razem coś fajnego wypracować, nauczyć na nowo naszych relacji.

Bo stawanie się matką to uczenie się relacji rodzic – dziecko wciąż od nowa. Wraz z każdym kolejnym etapem, każdym kolejnym rokiem. I to jest coraz trudniejsze. Szaleńczo trudne jest zrozumienie i zaakceptowanie faktu, że moje dziecko jest odrębną istotą ludzką. Że ma swoje decyzje. I uszanowanie tych decyzji. Pojęcie, że proces podejmowania ich nie jest taki, jak u mnie. Że nie musi być i prawdopodobnie nigdy nie będzie.

Stawanie się matką to nieustająca świadomość, że już jutro moje dziecko będzie zupełnie inne niż jest dzisiaj. Że będzie starsze, większe, mądrzejsze. Że nauczy się kolejnych wspaniałych rzeczy. Że powie mi, czego się dowiedziało. Że znów zaskoczy mnie swoimi zmianami.

I ja też jutro będę inną matką, niż jestem dzisiaj.

Moja granica cierpliwości znów się przesunie. Moje rozumienie wielu rzeczy znów się powiększy. Zrozumiem, co to znaczyć być matką, tylko po to, żeby za moment znów nie wiedzieć o tym niczego.

Nie umiem powiedzieć wam co to znaczy być matką.

Bo odpowiedź jest inna dla każdej z nas. To doświadczenie, które każda z nas odbiera inaczej. Każda z nas jest na innym etapie. Jestem matką złożoną z puzzli i strzępków, które z roku na rok kształtowały mnie taką, jaką jestem dziś i nadal kształtują. W jednym momencie stoję kilka tygodni po porodzie pod prysznicem i w strugach lejącej się na mnie wody płaczę, bo mam wrażenie, że życie się skończyło. W drugim momencie jestem z moim dzieckiem w szpitalu, trzęsąc się o jego zdrowie i życie. W trzecim momencie jestem z nim na placu zabaw i cieszę się, że wreszcie zaczął bawić się sam, a ja mogę usiąść na ławce. W czwartym momencie zauważam, że nie wiadomo kiedy nauczył się układać puzzle.

Stawanie się matką to momenty, które ulatują, ale tak naprawdę w nas zostają. Momenty, które nas tworzą. Wstaję rano i staję się matką na nowo, dziś, jutro i pojutrze. I tak do końca życia.




Jak oszczędzać pieniądze – 10 moich sprawdzonych trików

jak oszczędzać pieniądze

Odkąd pamiętam i odkąd zaczęłam mieć jakiekolwiek swoje pieniądze, jestem w stanie wydać każdą kwotę. KAŻDĄ. Ile mi nie dacie, ile nie zarobię, pieniądze po prostu uciekną mi z portfela, nawet sama nie wiem, na co. Zawsze znajdzie się jakaś potrzeba lub okazja, a jednocześnie najgorzej idzie mi kupowanie dla siebie. Na porządnych zakupach ubraniowych nie byłam od lat, ale kiedy zapytacie mnie, co w tym czasie kupiłam do domu, dla męża i dla dziecka… Nie starczy mi palców u rąk i nóg, żeby to zliczyć.

Heheszki heheszkami, ale mniej śmiesznie to wygląda, kiedy nagle okazuje się, że potrzebne są jakieś dodatkowe pieniądze na nieprzewidziane, poważne wydatki. Dlatego od pewnego czasu postanowiłam wydawać pieniądze bardziej świadomie. Zwłaszcza, że przy dziecku nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebne większe sumy.

Co tu dużo gadać. Posiadanie finansowych zapasów jest dobrą sprawą. Bo kiedy na przykład zepsuje nam się pralka lub lodówka, kiedy zaleje nas sąsiad lub nastąpi inna nieprzewidziana sytuacja, nie siądziemy i nie zapłaczemy gorzko. Zamiast tego skorzystamy z kasy, którą odłożyłyśmy sobie na czarną godzinę. Ale żeby ją odłożyć, trzeba zacząć od małych kroków, czyli zdiagnozowania, z jakiego powodu uciekają nam pieniądze i zablokowanie tych wycieków.

U mnie wycieków było kilka, i to znaczących.

1. Zużywanie zbyt dużej ilości płynu do prania

Może wam się to wydawać śmieszne lub dziwne, ale wydawałam masę kasy na środki piorące. Nie bardzo zwracałam uwagę na to ile leję do pralki na jedno pranie. Szybko zużywałam dość duże opakowania płynów i dziwiłam się, że tak często muszę kupować nowe. Aż pewnego dnia moja pralka się zbuntowała i sama mi powiedziała, że wlałam za dużo środka piorącego. Serio! Przyszedł moment na refleksję, sprawdziłam na opakowaniu ile powinnam go lać. Zajrzałam do pralkowego otworu i sprawdziłam, gdzie wyznaczony jest limit maksymalnej ilości. I okazało się, że nagle minęło niemal pół roku odkąd ostatnio kupiłam środek piorący, a z bieżącego korzystam, korzystam, i korzystam…

2. Kupowanie na zapas, bo MOŻE nie ma

Walczę z tym nieustająco. Wymaga to ode mnie dużo mobilizacji i pamiętania o tym, żeby sprawdzić co i w jakiej ilości mam już w domu, ZANIM zrobię zakupy. Wiecie jak to działa? Idę bezmyślnie na zakupy, czasem z listą, czasem bez (o tym niżej) i dopiero w sklepie zastanawiam się: czy ja mam kluski? Czy ja mam ryż? Ile mi zostało ziemniaków? A potem ląduję z trzema opakowaniami klusek, pięcioma opakowaniami ryżu i dziesięcioma kilogramami ziemniaków. BO MOŻE NIE MA. Nie jestem chomikiem i nie mam tyle miejsca, żeby to wszystko przechowywać, a więc wniosek jest jeden: lepiej sprawdzić.

3. Kupowanie plastikowych siatek

Moja zmora. Mam jedną szafkę w kuchni poświęconą TYLKO na plastikowe siatki, wypełnioną nimi po brzegi (update 2021: nie mam już ani jednej!). A tyle innych rzeczy mogłabym tam trzymać! Już nie wspominając ile pieniędzy w sumie w nie władowałam zamiast po prostu nosić ze sobą zawsze jedną lub dwie materiałowe torby. Pamiętam, jak moja babcia na targ chodziła z dużym wiklinowym koszykiem… To, co dla naszych mam i babć było naturalne, dla nas wciąż jeszcze jest problemem, bo zostaliśmy zaśmieceni plastikami, których wygoda nas rozleniwia. A przecież za każdym razem za nie płacimy! Całe szczęście wchodzą kolejne ustawy, które ułatwiają nam decyzję, żeby jednak pamiętać o zabieraniu ze sobą własnej torebki na zakupy.

jak oszczędzac pieniądze

Kliknij w ten obrazek jeśli masz ochotę kupić sobie takie eko torebki

4. Niekorzystanie z promocji

Żyjemy w czasach, kiedy nieustająco na wszystko są promocje w różnych sklepach. Kosmetyki, środki chemiczne lub inne rzeczy codziennego użytku można kupić w jednym miejscu w regularnej cenie, a w innym o połowę taniej. Są na facebooku grupy poświęcone tej tematyce i nauczyłam się, że kiedy przychodzi moment, że muszę kupić coś niezbędnego, a dość kosztownego, zadaję w nich pytanie gdzie w tej chwili jest na to promocja. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nikt nie odpowiedział.

5. Kupowanie bez namysłu i bez porównania cen

To trochę tak jak z promocjami, tylko dotyczy na przykład mebli lub bardziej gabarytowych zakupów. Najlepiej pokażę to na przykładzie. Planowałam kupić w IKEA małą szafkę do sypialni, jednak przerastała ona mój budżet, a bardzo mi na niej zależało. Zaczęłam więc obserwować oferty na OLX i znalazła się osoba, która dokładnie taką szafkę w idealnym stanie sprzedawała o jedną trzecią taniej. Dodatkowo wystawiłam na OLX nasze stare szafki w bardzo dobrym stanie i… wyszłam praktycznie na zero. Chcę przez to pokazać, że jeżeli dobrze przemyślimy duży wydatek, może się okazać, że jest sposób, żeby znacząco go zminimalizować.

6. Chodzenie na zakupy na głodniaka i bez listy

Nie ma nic gorszego. NIC. Uczucie głodu na zakupach sprawia, że kupujemy masę rzeczy do jedzenia, których potem albo nie zjadamy, albo o nich zapominamy i psują się gdzieś z tyłu lodówki. No i lista. Zauważyłam, że idąc z listą na zakupy, wchodzę w tryb zadaniowy. Kupuję tylko to, co mam zapisane, idąc punkt po punkcie. Nie rozpraszam już swojej uwagi zastanawiając się nad tym, czego potrzebuję. Zrobiłam to przecież wcześniej w domu, tworząc moją listę. A co za tym idzie – moje wydatki są przemyślane.

7. Chodzenie na zakupy z mężem i dzieckiem

Nie wiem, czy wy też tak macie, ale u mnie, kiedy idziemy na zakupy we trójkę, moje oba „ogony” zawsze wrzucą mi do koszyka coś, czego nie przewidziałam. Mąż skarpetki albo jakieś niezwykle niezbędne do życia narzędzia, piwko, chipsy, itp. No a Ignaś, wiadomo. Pięciolatek na zakupach za punkt honoru stawia sobie to, że NIGDY nie wyjdzie ze sklepu bez jakiejś zdobyczy. Niczego tak sobie nie cenię (dosłownie!), jak samotnych zakupów…

8. W OGÓLE chodzenie na zakupy

To jest coś, czego nauczyłam się dopiero po przeprowadzce z mieszkania do domu. W mojej okolicy nie mam praktycznie żadnego dobrze wyposażonego osiedlowego sklepu. Chodzi oczywiście o zakupy przez internet. Sklepowe półki zawsze skuszą nas czymś dodatkowym. Kolory i zapachy produktów, sposób ich rozłożenia, wszystko działa na nas jako klientów tak, że ciężko się czasami powstrzymać, żeby nie wyjść poza listę zakupów. Natomiast zakupy przez internet, z dowozem do domu, maksymalnie ograniczają to ryzyko.

9. Wydawanie pieniędzy na PIERDOŁY

Kolejny błyszczyk lub pomadka? Kolejne cienie do powiek? Kolejny resorak dla synka, jakieś słodycze, tu to, tu tamto, i tak się to zbiera. Wydatki, nad którymi nie panujemy w ogóle, niby małe, ale w skali miesiąca i roku trochę się tego zbiera. Trochę dużo. Zwłaszcza przy dziecku ciężko nad tym zapanować. Ale jeśli nam się to uda, to zauważymy znaczącą zmianę w tym, ile zostaje nam w portfelu na koniec miesiąca.

10. Niezwracanie uwagi na wysokość rachunków za wodę i prąd

Sprawa kluczowa, bo comiesięczne rachunki to coś, co po prostu schodzi nam z konta. Mmniej więcej jak kredyt na dom lub mieszkanie, ale na niego akurat wpływu nie mamy… Bardzo mocno poza naszą kontrolą. A prawda jest taka, że mamy bardzo duży wpływ na to, ile możemy wydać co miesiąc na wodę, gaz, prąd, ogrzewanie.

Co więc możemy zrobić? Przede wszystkim możemy dbać o to, abyśmy my i nasi bliscy, a już zwłaszcza warto nauczyć tego dzieci, wyłączali wodę podczas czynności takich jak mycie zębów, mycie głowy czy mydlenie ciała pod prysznicem. Nawet sobie nie zdajemy sprawy ile litrów wody może przepłynąć w tych, zdawałoby się, krótkich momentach. Dodatkowym rozwiązaniem jest słuchawka prysznica i perlatory w kranach o zmniejszonym przepływie.

Druga sprawa to elektryczność.

Zdarza wam się przestawiać urządzenia w stan uśpienia zamiast je wyłączyć? Nie wyjąć telefonu z ładowarki, chociaż bateria już dawno ma 100% naładowania? Zasnąć przy włączonym świetle lub, co gorsza, telewizorze i/lub komputerze? A to wszystko winduje nasze rachunki za prąd w sposób, którego nawet sobie nie wyobrażamy!

Trzecia to ogrzewanie.

W mieszkaniu dość mocno można nad tym zapanować wyłączając grzejniki. Tak naprawdę przydają się one dopiero, kiedy na zewnątrz temperatura spada do ok. -10 stopni Celsjusza. Są w końcu sąsiedzi, którzy z każdej strony nas „dogrzewają”. Przez większość sezonu grzewczego możemy tak naprawdę nie korzystać z naszych własnych kaloryferów. Fajną sprawą są też głowice termostatyczne z możliwością czasowego uruchomienia grzejnika, na przykład rano w łazience, wieczorem w pokoju dziecięcym, itp. W domu jest trochę łatwiej, bo piec ogrzewający cały dom można samemu regulować godzinowo i w zależności od dnia tygodnia lub weekendu.

A jakie są wasze sposoby na oszczędności, zarówno przy mieszkaniu w bloku, jak i w domu?

Ciekawy wpis? Przeczytaj też 10 moich domowych trików i tajemnic: KLIK




Czy jestem wystarczającą matką?

czy jestem wystarczającą matką

Są takie dni, kiedy czuję się niewystarczająca. Niewystarczająca jako człowiek, jako żona, przyjaciółka, pracownik, i w końcu niewystarczająca jako matka. Znasz to uczucie? Masz czasem wrażenie, że każdy poza Tobą samą uważa, że odwalasz kawał dobrej roboty? Że wszyscy dookoła poza Tobą samą sądzą, że świetnie wyglądasz i świetnie sobie radzisz?

Presja, którą narzucamy sobie same sobie jest ogromna. Mamy przed sobą wyzwanie wychowania naszych dzieci na odnoszących sukcesy, szczęśliwych, mądrych i rozsądnych dorosłych, ale niestety nie jesteśmy w tym niezależne. Za plecami, nad głową, na ramieniu, niczym mały chochlik, siedzi nam społeczeństwo wpatrzone w rady wujka Googla, Facebooka i Instagrama z ich idealnym światem i idealnymi radami, i mówi nam, jakimi rodzicami mamy być.

Jestem matką, więc moim podstawowym zadaniem jest dbanie o wszelkie potrzeby mojego dziecka. Mam być też jego animatorką i dostarczać mu wszelkich rozrywek, dbając jednocześnie o nieskazitelność i czystość jego otoczenia. Mam go nauczyć dobrych manier i wychować na przyzwoitego człowieka, a jednocześnie na wszelkie ataki histerii mam reagować niczym oaza spokoju, kwiat lotosu na spokojnej tafli jeziora i wagon pełen medytujących tybetańskich mnichów (ze wiadomych względów musiałam wyciąć niecenzuralną część tego pięknego cytatu).

Mam być spokojna, ale nie za bardzo, bo inaczej wejdzie mi na głowę.

Jeśli będę na niego krzyczeć, będzie mieć potem w życiu problemy. Jeśli nie będę, też będzie mieć problemy.

Mam go nie szczepić, bo od tego umrze, ale też muszę go zaszczepić, bo umrze.

Mam go karmić piersią, bo dzięki temu się uodporni, ale mam go też karmić butelką, bo za bardzo się ode mnie uzależni.

Mam go bujać, bo to bezcenna bliskość, ale mam go też nie bujać, bo się przyzwyczai.

Mam go karmić ekologicznie, organicznie i zdrowo, żeby nie chorował. Ale nie mogę go karmić zbyt zdrowo, bo przesada w żadną stronę nie jest dobra.

Oglądanie bajek jest złe dla jego mózgu, ale nieoglądanie ich ogranicza jego rozwój.

Zabawa na świeżym powietrzu jest mega ważna, ale ekspozycja na słońce jest niebezpieczna.

Dziecko powinno umieć samo się sobą zająć i być samodzielne, ale jeśli nie będę skupiać na nim uwagi przez cały boży dzień i poświęcać mu całego swojego czasu, nauczę je, że nie może na mnie polegać.

Jeśli pozwolę się dziecku wypłakać, stanie się wyalienowanym samotnikiem. Jeśli od razu będę reagować na jego płacz i wszelkie inne potrzeby, stanie się aroganckim zapatrzonym w siebie gnojkiem.

Nadążasz? Absurd goni absurd.

Oczekiwania, które stawia nam rzeczywiste i wirtualne otoczenie, są obrzydliwie wygórowane i absolutnie nieosiągalne. Powiedz mi teraz: w jaki, do licha ciężkiego, sposób my, jako rodzice, jako matki, mamy to wszystko osiągnąć? Jak, do cholery, mamy sprostać tym wszystkim oczekiwaniom?

Mam takie wrażenie, że matki, zwłaszcza polskie matki, Matki-Polki, wiecznie się czegoś wstydzą. Jeśli karmią butelką, to wstydzą się do tego przyznać. Jeśli karmią piersią, a już tym bardziej jeśli robią to długo, również się tego wstydzą. Wstydzą się porodu naturalnego, wstydzą się cesarki. Wstydzą się, że nie mają siły ogarnąć chałupy po tym, jak umyły lub nie umyły swoje dziecko (owszem, nie codziennie się to udaje!), dały lub nie dały mu kolację, spędziły lub nie spędziły z nim czasu. Wstydzą się, że wróciły do pracy po urlopie macierzyńskim lub wychowawczym. Wstydzą się, że nie pracują, bo wychowują swoje dzieci na pełen etat.

Umęczone Matki-Polki wiecznie uważają, że muszą złożyć swoje życie w ofierze macierzyństwa.

Żeby zadowolić kogo? Siebie? Swoje dzieci, swoich mężów, rodziny, znajomych? Swoje otoczenie? A życie masz tylko jedno i to jest Twoje życie. Ty decydujesz jak je spędzisz i czy będziesz dobra i wyrozumiała sama dla siebie. Nie musisz w nim składać żadnej ofiary, nie musisz się poświęcać. Wystarczy, że sama dla siebie będziesz wystarczająca. Jeśli Twoje znajome, koleżanki, przyjaciółki wmawiają Ci, że cokolwiek przy swoim dziecku robisz źle, bo robisz to inaczej niż one, to ma to swoją fachową nazwę: mom shaming. Jedna matka drugą matkę zawsze najczęściej oceni, a jeszcze zrobi to na głos, i to nie będzie ocena pozytywna. Jeśli masz takie kumpelki, pseudo-ciocie-dobra-rada i samozwańcze specjalistki od kupek i zupek, to zapomnij, że kiedykolwiek nazywałaś je przyjaciółkami. Bo to nie jest przyjaźń. Macierzyństwo nauczyło mnie jednej bardzo ważnej rzeczy: odcinania i separowania się od ludzi, którzy zalewają mnie swoim jadem i toksynami. Bo to nie dla nich mam być wystarczająca. Kobieta drugiej kobiecie może ewentualnie dyskretnie poprawić koronę nie mówiąc światu, że się osunęła.

Mam jedno dziecko. Pięć lat zajęło mi, żeby przestać się obwiniać za to, że nie czuję się jeszcze na siłach mieć drugiego. Że to nie jest dobry moment. Mając jedno dziecko też jestem spełnioną i wystarczającą matką. Przestałam usprawiedliwiać się sama przed sobą i nie narzucam sobie wewnętrznego przymusu, że ten stan musi się zmienić. Nie czuję się gorsza, bo zrozumiałam ten stan rzeczy i wiem dlaczego tak jest. Nikomu nie muszę się z tego tłumaczyć.

Nic dziwnego, że przez większość czasu czujesz, że to, co robisz, kim jesteś, jaka jesteś, to za mało.

Że wiecznie gonisz za nieosiągalnym. Ja też gonię, ale pogodziłam się już z faktem, że nie dobiegnę tam, gdzie w idealnym świecie miałabym dobiec. Nie jestem idealną matką, którą byłam w swojej głowie zanim urodziłam dziecko. Jestem od tego bardzo daleka. Każdego dnia coraz bardziej zdaję sobie sprawę jak daleka jestem od ideału, i jak coraz bardziej się od niego oddalam. Jak daleka jestem nawet od bycia „w miarę”. W moim domu rzadko panuje porządek, nie jestem wyluzowaną mamuśką, nie jestem też cierpliwa. Często trafia mnie szlag, często po prostu mi się nie chce.

Złożyłam już broń.

Przyjęcia urodzinowe mojego dziecka nigdy nie będą małymi weselami, nie zmierzam też spełniać wszystkich jego zachcianek, żeby tylko go zadowolić. Moje macierzyństwo nie jest książkowe. Jest pełne stresu i zmartwień, bałaganu, łez, histerii, grania na tablecie, oglądania bajek i rozpakowywania zabawek na Youtube’ie. I parówek na kolację. I nie oznacza to, że nie jestem dobrym człowiekiem, żoną, przyjaciółką, pracownikiem, i w końcu dobrą matką. Patrzę na mojego syna, dla którego ogarniam całe to macierzyństwo dzień po dniu, krok po kroku, robiąc to najlepiej, jak umiem. I wiem, że dla niego jestem wystarczająca.

I Ty dla swojego dziecka też jesteś.



Recenzja: Gry i zabawy Carotina dla najmłodszych

Powoli mija jesień, pogoda robi się coraz bardziej zimowa, dzień krótszy i zaczynamy szukać atrakcji w domowym zaciszu. Moje dziecko ma już grubo ponad cztery lata, więc jego oczekiwania względem wspólnego spędzania czasu coraz bardziej rosną, a ja zaczęłam szukać alternatyw dla zwykłego rysowania i składania klocków.

Z pomocą na jesienne wieczory przyszła mi firma Dante – producent gier i zabawek Carotina Lisciani ze świetną serią dla dzieci w wieku 3-6 lat. Na pewno świetnie mnie zrozumiecie: o ile dla starszych dzieci istnieje masa gier dostępnych na rynku, o tyle mam wrażenie, że ta grupa wiekowa jest trochę zapomniana.

Tablica led Carotina

Jako pierwsza chciałabym wam przedstawić tablicę led. Wspomniałam, że potrzebowałam już alternatywy dla zwykłego rysowania i to właśnie ta tablica wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom.

Zawartość pudełka:

W pudełku znajduje się tablica led, szablony rysunków, cztery kolorowe pisaki i kartonowa podpórka pod tablicę oraz plastikowe wsporniki.

Zasady:

Zasady są banalnie proste. Pod tablicę podkładamy szablon, po którym dziecko rysuje – dokładnie możecie to zobaczyć na filmie, który zamieściłam na dole wpisu. Po skończonej pracy możemy podświetlić rysunek w ośmiu różnych trybach. Atrakcją dla dziecka może być również rysowanie od razu na trybie podświetlenia. Minimum pół godziny spokoju dla rodzica – sprawdziłam!

Korzyści:

Poza spokojem dla rodzica, tablica zapewnia doskonałe przygotowanie do pisania liter i nauki czytania. Możemy pod nią podkładać dowolne inne szablony w formacie A4, co zapewni nam różnorodność na długi, dłuuugi czas. To doskonałe uzupełnienie zadań, które dzieci wykonują w przedszkolu.

Gry Carotina: 3000 pytań, Szukaj i znajdź, Gry dla przedszkolaków

Zawartość pudełek i zasady gier:

3000 pytań: plansza, 4 pionki, spinner ze strzałką oraz 63 dwustronnych, interaktywnych kart z pytaniami, na które dzieci starają się znaleźć prawidłową odpowiedź i świecąca Carotina.

Szukaj i znajdź: podstawka, elektroniczny stoper z dwoma trybami prędkości, 200 kart, 20 odznak oraz 4 spinnery

Gry dla przedszkolaków (wersja ze zwierzętami): 48 interaktywnych kart oraz 4 plansz przedstawiających zwierzęta i ich środowiska przyrodnicze, świecąca Carotina

Ogólne wrażenia dziecka i rodzica:

Po pierwsze i najważniejsze, każde pudełko z grą Carotina to nie jedna gra, lecz kilka wariantów, które zapewniają nam różnorodność i brak nudy.

W grze „3000 pytań” dziecko ma za zadanie zaznaczyć prawidłowe odpowiedzi na pytania z różnych kategorii. Przy prawidłowych odpowiedziach Carotina wydaje radosny okrzyk i świeci na zielono. Gra rozwija zasób słów i inteligencję dziecka.

Szukaj i znajdź” to typowa gra na refleks, w której z dużego stosu kart dziecko ma za zadanie znaleźć tylko te z konkretnej kategorii. Gra rozwija zasób słów, uczy szybkości i cierpliwości.

Gry dla przedszkolaków to cała seria gier rozwijających wiedzę dziecka w konkretnej dziedzinie: języka angielskiego, zwierząt, bajkowych bohaterów czy dopasowywania wyrazów. W każdej z tych gier znajdziemy świecącą Carotinę, za pomocą której dziecko zaznacza prawidłowe odpowiedzi.

Korzyści:

Gry Carotiny zapewniają cały wachlarz ćwiczeń i zabaw dla przedszkolaka. Pomagają mu trenować pamięć, rozwijać zasób słów, uczą logiki, spostrzegawczości i koncentracji. Pozwalają poznać kształty i kolory, a także poprawnie trzymać pisak i rozpocząć naukę pisania i czytania poprzez zabawę i atrakcyjne zadania.

Gry są świetnym wsparciem dla rodziców, którzy szukają pomysłów na zainteresowanie dziecka czymś atrakcyjnym i wciągającym. Gry ze świecącą Carotiną uczą małą rączkę precyzji, ponieważ konstrukcja gry wymaga przyłożenia jej w konkretny punkt, aby odpowiedź została uznana za prawidłową.

Wpis powstał we współpracy z firmą Dante.




Jako matka, gardzę sobą.

Przez ponad cztery lata ja i moje dziecko żyliśmy w błogiej nieświadomości. Ponad cztery lata spokoju, wolności wyboru, zgody lub jej braku na różnorakie wymuszania. Może dlatego, że moje dziecko było młodsze? Może dlatego, że wraz z wiekiem jego inteligencja i świadomość rosną? Może dlatego, że zaczął bardzo intensywnie porównywać się do rówieśników?

A może, kurde, dlatego, że Biedra wprowadziła cholerne SŁODZIAKI?

Temat jest świeży i wypłynął ostatnio przy okazji mojej rozmowy z koleżanką, której zapytałam jak ogarnia zakupy. Bo ja do tej pory miałam pod domem Lidla, a ze względu na niedawną przeprowadzkę nie mam w pobliżu niczego i usiłuję zgrać logistykę. Odpisała mi, że „ostatnio kupuje w Biedronce (…) – dzieci mają korbę na punkcie Słodziaków – wiadomo.”. Oho. Wyczułam temat. To identyko jak u nas, bo ja też byłam zmuszona tam wejść z moim dzieckiem, pierwszy raz od bardzo dawna.

I to był błąd mojego życia.

Kolejne trzy wizyty zajęło nam wytłumaczenie, przy akompaniamencie dzikiej awantury i ryku, bo on chce JUŻ, NATENTYCHMIAST i TERAZ, że trzeba zbierać cholerne naklejki. Że naklejek trzeba zebrać SZEŚĆDZIESIĄT. W gorszej sytuacji jest koleżanka, matka dwójki, która…

Kurła – muszę zebrać 120 tego gówna, bo inaczej mi się pozabijają…

I nie wiem, czy czujecie grozę sytuacji…

…bo mnie ciarki przechodzą na samą myśl, ale jeden chiński pluszak, którego możecie zamówić na ali expres za dwa dolce, to równowartość zakupów za 2400 zł przy założeniu, że nie macie karty Biedronki (wyrobiłam, a jakże, i pogoniłam koleżankę, żeby KONIECZNIE też wyrobiła) i nie kupujecie owoców i warzyw (osobiście wolę je kupować w innych miejscach, ale NIE MAM WYBORU i mam nadzieję, że wystarczająco jasno się wyraziłam). Przy dwójce dzieci to już 4800 zł, a przy rodzinie wielodzietnej to już mi zer po przecinku nie starcza.

Nie wspomnę już nawet o tym, jak na facebookowych grupach już za chwilę zacznie się, niczym handel żywym towarem, masowa transakcja sprzedaży naklejek, a potem samych Słodziaków. Brzydzę się tym i żal mi na to patrzeć, zwłaszcza kiedy pomyślę, ile większość z tych dzieci ma już pluszaków w swoich pokojach. Ale pewnie, zabijajmy się o kolejne.

Gardzę sobą jak zatrzymuję się tam specjalnie dla tych naklejek na chińskiego gówniaka za dychę, ale radość dzieci robi nam sieczkę z mózgu czasem. Moje dzieci to by sprzedały się nawzajem za rysia / bobra / pysia, a L. odchorowuje każde dziecko, które spotka ze Słodziakiem w łapie. Ale gość od marketingu ma tam łeb jak sklep.

Otóż nie. Gość od marketingu wcale nie ma łba jak sklep. Gość od marketingu nie ma serca i chciałam wprost powiedzieć wszystkim matkom, które są w podobnej sytuacji:

Nie jesteście same.

A Biedronce chciałam powiedzieć: to, co robicie, jest nieetyczne. Pompowanie sobie sprzedaży oparte na dziecięcych emocjach jest tak bardzo złe, że brakuje mi słów. Gardzę sobą za każdym razem, kiedy robiąc u was zakupy dorzucam kolejne produkty tylko po to, żeby szybciej zebrać naklejki i odzyskać mój święty spokój i moją wolność wyboru miejsca zakupów i rzeczy, które w nim kupuję. I możecie dać mi dożywotniego bana na zakupy u was, trudno. Jeszcze za niego podziękuję, bo przynajmniej będę miała jak wytłumaczyć dziecku, że słodziaków tym razem nie będzie.

Szukając grafiki do tego wpisu i pointy, którą mogłabym go zakończyć (chociaż w sumie nie ma takiej potrzeby), natrafiłam na artykuł na stronie Gazety Krakowskiej. Cytuję:

Akcja promocyjna związana z rozdawaniem Gangu Świeżaków okazała się prawdziwym fenomenem. Wiadomości Handlowe przypominają, że zgodnie z badaniem „Brand Equity 2017” Nielsena, 40% ankietowanych odwiedzało częściej Biedronkę po rozpoczęciu promocji ze świeżakami. Ta sama analiza wykazała, że aż 83% respondentów wyrażało zainteresowanie nowymi akcjami tego rodzaju. Biedronka postanowiła kuć żelazo póki gorące.

Oczywiście, że identyfikuję się z tymi 40%, którzy odwiedzili częściej Biedronkę. BO NIE MIELI WYBORU. Bo dziecko tak skutecznie truło im tyłek, aż nie zebrali naklejek chociażby po to, żeby nie płacić za pluszowe badziewie 49,90 zł, ile podobno jest warte, tylko chociaż 19,90. A tych 83% nie jestem w stanie wytłumaczyć. Samobójcy, czy co?




Dziecko i antybiotyk – jego cichy zabójca?

dziecko i antybiotyk

Zbierałam się do napisania tego tematu jak sójka za morze. Jakiś czas temu chciałam opisać go ogólnie i czysto teoretycznie. Chciałam opisać moje podejście do antybiotyków i stosunek lekarzy do tego tematu. Do czasu, aż rzeczywistość i dwie choroby mojego dziecka mocno te plany zweryfikowały.

„Podanie dziecku przez lekarza antybiotyku jest dla lekarza porażką.”

– powiedział mi jakiś czas temu pediatra Łukasz Dembiński. Gdyby tylko wszyscy lekarze i wszyscy rodzice chcieli się do tego stosować, świat byłby piękniejszy, a koncerny farmaceutyczne ździebko biedniejsze. Ale to tak, wiecie, z przymrużeniem oka.

Dziecko i antybiotyk

Moja historia z antybiotykami zaczęła się na dość wczesnym etapie mojego macierzyństwa. Najpierw były jakieś drobne choroby, przeziębienia. Potem był pobyt w szpitalu i antybiotyk podany „na wszelki wypadek” na, jak się potem okazało, nietolerancję laktozy, na którą, rzecz jasna, antybiotyku się nie podaje.

To był moment, kiedy coś mnie tknęło.

Moje dziecko miało półtora roku, poszło do żłobka, zaczęło więcej chorować. Kupiliśmy nebulizator, zaczęłam częściej widywać się z pediatrami, z których każdy dawał inne zalecenia. Ale jedno wiedziałam na pewno – antybiotyk traktowałam jako absolutną ostateczność, bo wiedziałam, że każda kolejna dawka osłabi naturalną odporność mojego dziecka.

Nie leciałam z każdym katarkiem i kaszelkiem do lekarza.

Zaczynałam od inhalacji solą fizjologiczną, a kiedy zaczynałam mieć poważne podejrzenia, konsultowałam je z lekarzem, za każdym razem pytając o to, czy mamy inne wyjście niż antybiotyk. Często okazywało się, że faktycznie, istnieje inny sposób, żeby zwalczyć chorobę w zarodku nie podając antybiotyku.

Punktem krytycznym był moment, kiedy lekarka na schorzenie zupełnie niezwiązane z antybiotykiem chciała ten antybiotyk podać. Na moje oburzenie zareagowała łaskawym „Nooo, to może zróbmy CRP…”. No to może zróbmy. Oczywiście badanie wykazało, że żaden antybiotyk potrzebny nie jest. Wystarczyła… maść.

Dlaczego tak bardzo byłam przeciwna antybiotykom?

Wiem, że są rodzice, którzy antybiotyki traktują niemal jak cukierki. Słyszałam o przypadkach, w których rodzic posiada receptę na antybiotyk „na zapas” i już przy pierwszych objawach przeziębienia wykupuje go i podaje od razu, bez konsultacji z lekarzem. Pewnie wielu z was ma takich znajomych i myśli sobie, że skoro inni tak robią, to pewnie jest to świetna metoda.

Być może działanie na krótką metę jest szybkie. Ale w dalszej perspektywie antybiotyk źle wpływa na stan jelit, z których w dużej mierze pochodzi nasza odporność, sprzyja rozwojowi grzybów i zabija dobre bakterie. A ponieważ funkcjonowanie układu odpornościowego opiera się przede wszystkim na odpowiednim stosunku dobrych do złych bakterii (85:15), to łatwo można dojść do wniosku, że bezmyślne regularne podawanie dziecku antybiotyków uruchomi dalsze choroby i kolejne problemy zamiast skutecznie wyleczyć i pomóc. A dodatkowo takie działanie może sprawić, że bakterie w organizmie naszego dziecka po prostu uodpornią się na antybiotyki, co sprawi, że tego typu leki przestaną zupełnie działać. A nie o to nam przecież chodzi.

Powoli zmierzam w mojej historii do końca…

…jednak nie tak oczywistego, jakby się mogło wydawać.

Na wiosnę tego roku moje dziecko trochę pokasływało, ale nie jakoś szczególnie. Nie widziałam żadnych objawów, które miałyby obudzić moją czujność. Pojedyncza temperatura powyżej 38 stopni skłoniła mnie do wizyty u lekarza, który stwierdził zapalenie oskrzeli. Oczywiście nie było wyboru – antybiotyk i dwa tygodnie w domu. Kontrolne badanie wykazało, że zapalenie wyleczyliśmy, dziecko odzyskało siły i przez jakiś czas był spokój.

Aż do kolejnej temperatury.

Równo miesiąc po zapaleniu oskrzeli po raz kolejny zawitaliśmy u lekarki. Dość młodej, ewidentnie z niewielkim doświadczeniem. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka. Osłuchowo czysto, lekko zaczerwienione ucho.

„Na wszelkie wypadek podamy antybiotyk.”

NA WSZELKI WYPADEK? Serio???

„Nooo, to może zróbmy CRP…”. Wróciło to do mnie jak bumerang. No to może zróbmy.

Tym razem jednak CRP wyszło grubo powyżej normy, od razu skierowanie do szpitala. W szpitalu wynik badania wyszedł dwa razy wyższy, rentgen wykazał bezobjawowe zapalenie płuc. Tydzień antybiotyku dożylnie w szpitalu, potem jeszcze tydzień doustnie w domu. Przez cały czas, kiedy podawany był antybiotyk, i jeszcze długo potem, podawałam probiotyk. Od tamtej pory mamy na szczęście spokój.

Antybiotyk zabija.

Chcę, żebyście to zapamiętali, i przypomnieli sobie moje przygody, kiedy następnym razem przyjdzie wam do głowy podać antybiotyk „na wszelki wypadek”. Antybiotyk na szczęście nie zabija dziecka, tylko jego odporność, a już w najmniejszym stopniu nie buduje jej. Ale czasem jest konieczny i z tego też warto zdawać sobie sprawę. Jednak trzeba stosować go z głową, ze świadomością tego, że podajemy go tylko we w pełni uzasadnionych przypadkach.

Co by było, gdybym zgodziła się na antybiotyk „na wszelki wypadek” i w ten sposób leczyłabym u mojego dziecka zapalenie płuc, o którym bym się nie dowiedziała, bo przecież leczyłabym go nim na zaczerwienione ucho? Może bym go wyleczyła. A może trafiłabym do szpitala tydzień później, ze znacznie poważniejszymi objawami. A moje dziecko stałoby się królikiem doświadczalnym. Dziękuję, postoję.


Może masz ochotę przeczytać:


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością! A jeśli spodobał Ci się ten wpis, to polub mój fanpage: KLIK. Będzie mi bardzo miło.