1

Te bajki to ZŁO!

czy bajki dla dzieci są szkodliwe

Czy oglądanie bajek jest szkodliwe? To pytanie zadaje sobie większość współczesnych rodziców. Ważą przeciwstawne argumenty, czytają badania i opinie naukowców, zdają się na zdrowy rozsądek, własną intuicję, walczą z wyrzutami sumienia. Chcecie poznać prawdę o oglądaniu bajek? Ja też! Ale nie czujcie się do końca oszukani. Bo bajki to zło, przez duże „O” i oglądanie ich całkowicie masakruje mózgownicę. Tyle że naszą, rodzicielską!

Oglądacie czasem bajki z pociechami? Ja tak. Nie wiem w sumie po co. Niby „kontroluję treści, które przyswaja moje dziecko”, ale na litość Odyna, jak mam zdecydować, czy OK jest pokazywanie, że w podwodnym świecie małe rybki grzeją się przy kominku? Dziecko uhahane, a ja w najgłębszych czeluściach swego jestestwa rozważam, czy przeczenie prawom fizyki jest lepsze czy gorsze od pokazywania mordobicia. Może lepiej przełączyć na jakiś Boxing Night, to się może nauczy gardę trzymać, a nie że przyłapię go kiedyś z zapałkami w akwarium. Z drugiej strony matka mego potomka uważa pokazywanie sportów walki dwulatkowi za niewłaściwe, wiec aby nie testować szczelności własnej gardy, przełączamy dla pewności na całkowite przeciwieństwo przemocy.

Dobra, nocny ogród tak wygląda?

Potrzebujemy sukcesu, wiec wybieramy sobie to, co najlepsze: „Najdroższa produkcja BBC dla dzieci” – super! „Najlepszy program aktorski dla dzieci w wieku przedszkolnym” – oh yeah, to jest to! Włączam, patrzę… i nie wiem co jest. Znaczy wiem: teletubisie zmutowały w jakieś pokręcone istoty. Nawet przybrały jakieś demoniczne imiona:  Igipiegiel – władca wschodnich rubieży piekła, czy Jej Czarcia Wysokość Makka Pakka. Jedyne co się zgadza to soczyście zielona trawa, która teraz porosła solidnym lasem, znak upływu czasu. Choć oglądając ma się wrażenie, że czas chyba przestał płynąć. Piłka odbiła się od drzewa, od trawy, od pagórka, ponownie od drzewa… trudno w to uwierzyć, odbiła się drugi raz pod rząd od drzewa… i spadła Jej Czarciej Wysokości pod nogi. Co teraz ta blada diablica z tym zrobi? Co zrobi? Wprawi ów kulistą bombę suspensu w ruch? Nie ma litości, wprawiła… O matko najmilejsza – pytam się w myślach – czy zniosę kolejną wędrówkę tej piłki? Zniosłem! Dla syna jestem w stanie nawet balansować na granicy szaleństwa. Ale już dość, zobaczmy teraz coś z fabułą i jakaś akcją, coś z przesłaniem.

Psi(a) patol(ogia)

Żeby daleko nie szukać – na pierwszy ogień idzie absolutny hit Synka o pomocnych pieskach rozwiązujących problemy mieszkańców pewnego malowniczego miasteczka. Przygód co nie miara, pozytywne treści, zero przemocy. Dla dziecka, może i tak. Mi nie jest do śmiechu. Ów malowniczym miasteczkiem rządzi Pani Burmistrz, która nadaje się do tej funkcji jak głuchy do call center, a na dodatek fakt, że nosi ze sobą w torebce kurę, każe podejrzewać u niej jakieś zaburzenia psychiczne. Gość z doniczką zamiast czapki to wariat, a kobieta z kurą pod pachą zamiast chiwawy nie? Jak to świadczy o mieszkańcach, skoro godzą się, aby ich przedstawiciel władzy mógł paraliżować miasto, bo mu nioska zaginęła. Albo są też szurnięci, albo zastraszeni, a Pani Burmistrz jest dyktatorem – Kim Dzong Un też chodzi głównie uśmiechnięty, robi co chce, a mieszkańcy jakoś się nie buntują. A główni bohaterowie? Pieski są sympatyczne, bezproblemowe i pracowite, uczą jak przezwyciężać swoje lęki, jako jedyne zwierzęta potrafią mówić, rozwiązywać wszelkie problemy innych mieszkańców i również jako jedyne posiadają super technologię. Czy to znaczy, że jak masz sprzęt i gadżety to jesteś lepszy od innych?

Sam to nie bohater

Skoro promować pomaganie, to może lepiej skupić się na bajce o konkretnym, realnym zawodzie – na przykład na strażaku. Dzielny strażak sam pomoże wszystkim, bo ma lepszy sprzęt? Nie, ma do dyspozycji to, co wszyscy strażacy, z tą różnicą, że ma super odwagę i wiedzę. Sam twierdzi, że nie robi nic nadzwyczajnego, nie jest żadnym bohaterem, ratuje innych, bo taki ma zawód.  Skoro sam tak mówi, to dlaczego mu nie wierzyć? Może nie chodzi mu o to, że jest takim skromnym gościem, tylko o to, że wypada tak na tle współpracowników-patałachów. Presley (czy jak mu tam) jest kwintesencją indolencji i pecha. Już to sobie wyobrażam – zerkam przez okno uwięziony w płonącym budynku, patrzę, a z gaśnicą biegnie Luis (czy jak mu tam), więc zaczynam zastanawiać się jak ze sobą skończyć, aby bolało mniej niż śmierć w płomieniach. Na domiar złego szef straży pożarnej widzi jego niekompetencję, czemu daje wyraz mobbingując go na każdym kroku. Jednakże z jakiegoś powodu go nie zwolni. Może Elvis jest po matce z tych Presleyów, albo pan Kapitan ma sadystyczną uciechę z poniżania słabszych?

New hope

Prześlizgiwać się po animowankach można by jeszcze długo i krzywić się choćby na Tomka i jego przyjaciół, którzy pod rozkazami swojego zawiadowcy-komunisty marzą jedynie o tym, by być użytecznymi (bumelant to wiadomo co…). Albo Świnki Peppy… której skomentowania nawet się nie podejmuję. Ale w gąszczu tego wszystkiego trafiają się bajeczki, w których nawet dorosłemu powieka nie drgnie przy oglądaniu. Miałbym tylko skromy postulat, dlaczego nie zaznaczać bajek ostrzeżeniami. Skoro można „Piłę”, czy jakąś „Sztukę kochania” oznaczyć jako „dozwolone od 18 lat”, to dlaczego na taką „Wandę i jej zielonego ludka” nie dać ostrzeżenia „Dla widzów poniżej 7 roku życia”?

Pozostaje tylko nadzieja, że poziom animowanek rośnie wprost proporcjonalnie do wieku widza. Choć z drugiej strony jak pomyślę o takim Sponge Bobie Kanciastoportym… na tego Boba czas u nas jeszcze nie nastał, ale wiem, że nastanie… i na tego Boba już czekam jak na wyrok w zawieszeniu.

Autor: Piotr Rogala




Łaskoczesz swoje dziecko? Będziesz w szoku!

„Śmiech to zdrowie” – mawiały nasze mamy i babcie. A skoro zdrowie, to im częściej się nasze dzieci śmieją, tym lepiej. Czyli trzeba robić wszystko, żeby ten radosny, głośny śmiech wywoływać. Tarzamy się, ganiamy, bawimy, rozśmieszamy, łaskoczemy. Łaskoczecie swoje dzieci? No własnie, ja też łaskotałam, dużo i intensywnie, bo uwielbiałam perlisty dźwięk śmiechu mojego synka. Aż pewnego dnia natrafiłam dla dwa obszerne artykuły na ten temat. I po prostu się przeraziłam.

Jeśli wierzyć (a czemu by nie) Jennifer Lehr ze Scary Mommy, łaskotanie „wywołuje te same fizjologiczne reakcje, co dobry nastrój: śmiech, gęsią skórkę, konwulsyjne skurcze mięśni. To oznacza, że człowiek wygląda, jakby doskonale się bawił, a tymczasem może cierpieć”. Autorka argumentuje, że łaskotki były wykorzystywane w niektórych kulturach jako najwyższa forma tortur. Sprawdziłam te informacje i faktycznie tak było. Wykorzystywane je w starożytnych Chinach, a bliżej współczesności podczas drugiej wojny światowej naziści torturowali w ten sposób żydów.

Wystarczy tej lekcji historii, bo nie to jest dzisiaj moim tematem. Okazuje się, że ciałko małego dziecka nie zawsze przyjmuje łaskotanie jako przyjemne uczucie. Oczywiście, jeśli dziecko prosi nas, żeby je połaskotać, zróbmy to, dajmy jemu i sobie tę chwilę radości i nieskrępowanego śmiechu, ale jeżeli prosi nas wyraźnie, abyśmy przestali, zróbmy to. Dziecko nie odbierze łaskotek jako bólu, ale z całą pewnością nie należy nadużywać swojej dorosłej siły i pozorów dobrej zabawy do załaskotania malucha „na śmierć” i pokazywania mu za wszelką cenę kto tu ma przewagę.

Ja sama mam przeraźliwe łaskotki i mięśnie kurczą mi się już w momencie, kiedy czyjeś ręce choćby zbliżają się do mnie w zamiarze połaskotania mnie. Śmieję się wtedy, ale przede wszystkim krzyczę, i w najmniejszym stopniu nie jest to dla mnie przyjemnością. Myślę, że wielu dorosłych ma podobne reakcje do mnie, ale niewielu z nas pomyśli, że u dziecka może to wywoływać podobny efekt.

Kolejną kwestią jest granica cielesności i nauczenie dziecka, że to ono decyduje o własnym ciele. Jeżeli wydaje nam się, że sprawiamy dziecku przyjemność, chociaż wyraźnie mówi lub pokazuje nam, że tego nie chce, naszym obowiązkiem jako rodziców jest zaprzestać danej czynności, szczególnie w kwestiach cielesnych. Jeżeli już w najmłodszych latach nauczymy dziecko, że należy mu się szacunek i poszanowanie jego przestrzeni i prywatności, to również w przyszłości w relacjach intymnych będzie ono umiało ją zachować, a przede wszystkim wymagać jej od innych. A także, zarówno teraz, jak i później, będą umiały rozpoznać, kiedy ktoś dopuści się w stosunku do nich nadużycia.

Łaskoczmy nasze dzieci, to przecież element ich dzieciństwa, to nasza więź z nimi i nasza bliskość. Warto jednak przestrzegać kilku zasad, które sprawią, że nasze dzieci będą się czuły bezpieczne i szanowane:

  • Jeżeli dziecko nie umie jeszcze mówić, nie łaskoczmy go zbyt intensywnie, bo nie będzie potrafiło się w żaden sposób obronić.
  • Przed połaskotaniem fajnie jest zapytać dziecko, czy ma na to ochotę. Jeżeli to lubi, bez wątpienia powie, że tak, tak jak to się dzieje w przypadku mojego synka, odkąd zaczęłam stosować te zasadę.
  • Warto wyraźnie odczytywać język ciała dziecka. Jeżeli wyraźnie pokazuje nam, żebyśmy przestali, nawet jeśli śmiejąc się nie ma sił tego powiedzieć, należy to uszanować.

Według naukowców łaskotanie i reakcja na nie, taka jak śmiech i skurcze mięśni, to sposób, w jaki organizm ludzki uczy się walczyć i bronić, ponieważ łaskotki mamy zwykle w tych samych miejscach, które mogą być zaatakowane w inny sposób. Jednak zbyt dalekie posunięcie się w intensywnym łaskotaniu dziecka może je nawet doprowadzić do łez. To do nas, rodziców, należy rozważna decyzja, w którym momencie powinniśmy przestać.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!


Podobne wpisy z kategorii Zdrowie:

 

 

 

 

Jak odpieluchować dziecko w weekend

 

 

 

 

10 rzeczy, których nikt nie powie Ci o karmieniu piersią




10 rzeczy, których nikt nie powie Ci o karmieniu piersią

karmienie piersią

Temat karmienia piersią poruszany jest w całym macierzyńskim internecie, jak przeglądarki długie i szerokie. KAŻDY ma na jego temat swoje zdanie. Można znaleźć opinie za i przeciw, różne psychologiczne, medyczne i paramedyczne teorie. Jako matka, która zrobiła wszystko, żeby karmić naturalnie, a koniec końców poległa, staram się nie stawać po żadnej ze stron, ale dziś, kiedy nie karmię już od bardzo dawna, wreszcie mam siłę, żeby opowiedzieć moją historię.

Mój synek urodził się z hipotrofią urodzeniową, ważąc 2460 g, i kiedy leżał na mnie taki malusieńki podczas kontaktu skóra do skóry, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy jak ciężka czeka nas przeprawa. Już w tamtym momencie powinnam była zrozumieć, że coś jest nie tak w fakcie, że nie przyssał się do mojej piersi od razu po porodzie, ale nikt mnie na to nie przygotował.

Byłam tak bardzo nastawiona na karmienie piersią, że każda propozycja podania mleka modyfikowanego była dla mnie jak policzek. A jednak podjęłam tę decyzję już w szpitalu, karmiąc ze strzykawki przez sondę po palcu wskazującym. Nigdy nie zapomnę jak rzewnymi łzami płakałam, kiedy moje głodne dziecko łapczywie wypiło na oddziale neonatologii całą podaną mu dawkę mleka z butelki ze smoczkiem. Wyłam z wyrzutów sumienia, bo cały świat, całe moje otoczenie wmówiło mi, że nie ma dla niego większej krzywdy niż ten los, który właśnie mu zgotowałam.

Karmiłam przez nakładki, karmiłam przy dźwięku suszarki, karmiłam tylko w domu. Karmiłam przez cztery miesiące i przypłaciłam to ciężką depresją poporodową. Dlatego dzisiaj wreszcie nadszedł ten dzień, że powiem wam to, czego mi nikt wtedy nie powiedział.

Boli

Karmienie boli jak cholera. Nie jest przyjemne, na pewno nie na początku i ja niestety nie dotrwałam do momentu, w którym ta niewątpliwie wspaniała bliskość z dzieckiem sprawiałaby mi przyjemność. Wolałam je tulić, nosić, bujać, głaskać i być blisko niego na każdy inny sposób.

Nawał pokarmowy to koszmar

Nawał wszędzie opisywany jest po prostu jak krótki moment, kiedy pokarmu robi się bardzo dużo, ale wystarczy przystawić dziecko, hop siup i po problemie. Ale wyobraźcie sobie nawał, podczas którego dziecko, tak jak tuż po urodzeniu i przez cały okres karmienia, nie chce ssać. Efekt Pameli Anderson gwarantowany bez operacji. Ból i rozstępy w gratisie. I smród mrożonych, tłuczonych liści kapusty. Do dziś mnie wzdryga na ich widok.

Zapalenia piersi nie są rzadkością

Przeszłam ich dwa i za każdym razem wyglądały tak samo: ja, zwinięta w szlafrokową kulkę na kanapie, z 40-stopniową gorączką i palącą z bólu klatą, a koło mnie śpiące w bujaku niemowlę. I modlitwy o to, żeby spało jak najdłużej, żebym mogła to jakoś przetrwać. Nie znam matki, która tego nie przechodziła. Nie znam też takiej, która dobrze to wspomina.

Leci. Wszędzie leci!

Budzisz się rano i leci. Budzisz się w nocy i leci. Wychodzisz do sklepu i leci. Wchodzisz pod prysznic i… LECI!!! Nigdy nie wiesz kiedy Cię to zaskoczy, nie panujesz nad własnym ciałem i żyje ono własnym życiem.

Laktator Twoim przyjacielem

Ja w wyprawce kupiłam ręczny, potem jeszcze drugi. I lipa, nic mi nie dały. Dopiero moja ukochana, przecudowna i niezastąpiona Medela Electric stała się moją trzecią ręką. Spędzałam z nią noce i dnie. Przy pobudkach na karmienia co trzy godziny wyglądało to mniej więcej tak: godzina najczęściej nieudanego karmienia (lewa i prawa strona), pół godziny randki z laktatorem, pół godziny żeby znów zasnąć i zostawała jakaś godzina snu do następnego karmienia.

Nie wiadomo ile zjadło dziecko

Jeżeli dziecko ma dobrą wagę urodzeniową, nie jest hipotrofikiem, wcześniakiem i ogólnie nie ma żadnych problemów, ten punkt można spokojnie pominąć. Ale ja CIĄGLE się martwiłam, że nie wiem, ile zjadł. Czy chciałby jeszcze? Czy tam w ogóle coś leci? Czy go nie głodzę?

Nie zawsze da się karmić w miejscach publicznych

Wspaniałe są te wszystkie kampanie nawołujące do karmienia piersią w miejscach publicznych. Jednak kiedy trzeba karmić (najczęściej płaczące przy tym) dziecko przez nakładki i przy dźwięku suszarki, żadne publiczne miejsce nie wydaje się wystarczająco komfortowe. Nie karmiłam poza domem ani razu.

Poczucie winy

Karmienie piersią to nieustające poczucie winy. Jeżeli karmię i mi się to nie podoba, to zastanawiam się co u licha jest ze mną nie tak. Jeżeli karmię i to uwielbiam (aż dziwnie mi się to pisze), to ciągle mam z tyłu głowy, że kiedyś w końcu będę musiała odstawić. Ale najczęściej wygląda to tak, że zawsze znajdą się jacyś życzliwi, którzy zadadzą jedno z pytań: Jeszcze karmisz? Nie za duży? Chcesz przestać karmić? Nie będzie mieć odporności! Co z Ciebie za matka! Nie dasz mu bliskości! Taaaak.

NIKT Cię tego nie nauczy

Do końca życie nie zapomnę moich łez i frustracji na sali poporodowej, kiedy kolejne położne przychodziły do mnie i na wszystkie strony szarpały mi, excuse my French, sutami i dzieckiem i twierdziły, że MUSI w końcu załapać! MUSI być jakiś sposób! Na pewno ŹLE to robię! Nie przykładam się! Przepraszam za moją łacinę, nigdy nie przeklinam, ale jak sobie to przypomnę, to tylko jedno ciśnie mi się na język: noż kurwa mać.

A potem doradca laktacyjny, który dał mi całą kartkę zaleceń, których stosowanie NIC nie dało. Nigdy więcej.

Jesteś z tym sama

Mąż, partner, chłopak może być najwspanialszy, pomocny i wspierający, we wszystkim Cię wyręczający, ale jedno jest pewne: nie pomoże Ci w karmieniu piersią, nie zastąpi Cię w tym. Jesteś z tym kompletnie sama. Dla mnie ta presja była zbyt duża.

Macierzyństwo zaczęło mnie cieszyć w momencie, kiedy zaczęłam karmić moje dziecko paskudną butelką i obrzydliwym mlekiem modyfikowanym. To wtedy właśnie odetchnęłam pełną, nomen omen, piersią. Najwyższa pora przestać piętnować i obarczać winą matki, które podejmują decyzję o karmieniu butelką w którymkolwiek momencie swojego macierzyństwa. Lepiej po prostu dać im słowa wsparcia i potwierdzenia, że to one decydują co jest najlepsze i dla nich, i dla ich dziecka.

Karmiłam piersią cztery miesiące, od początku karmiłam też butelką. Moje dziecko żyje, ma się dobrze, jest fantastycznym chłopczykiem z końską odpornością i olbrzymią radością życia.

A na pytanie: „Karmisz?” proponuję odpowiedź: „Nie, głodzę.”.

Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Dlaczego matka porzuca dziecko?

dlaczego matka porzuca dziecko

Całkiem niedawno przejeżdżałam obok okna życia, koło którego zdarza mi się być dość często. Zawsze patrzę na nie z nadzieją, że będzie puste i moja nadzieja jeszcze nigdy się nie zawiodła. Ale za każdym razem, kiedy na nie patrzę, moja wyobraźnia funkcjonuje na zdwojonych obrotach. Co się stanie z dzieckiem, które się w nim znajdzie? Jakie będą jego losy? Ale przede wszystkim patrzę na to z perspektywy matki i zastanawiam się co mogła czuć porzucając własne dziecko.

Przechodząc depresję poporodową miałam czasem takie myśli: trzasnąć drzwiami i nie wrócić. Wyjść i pojechać daleko. Jednak za każdym razem, kiedy spojrzałam na mojego malusieńkiego synka, kiedy spojrzałam sobie w lustrze w oczy, kiedy spojrzałam na moje życie z góry, odrzucałam czym prędzej takie głupie pomysły jak natrętną muchę. Myślę, że nie byłam jedyna.

W dzieciństwie miałam koleżankę, którą wychowywał tata. A że dzieci nie owijają w bawełnę i pytają wprost, szybko dowiedziałam się, że jej mama wyjechała, że żyje, ale z nią nie mieszka, że czasem dzwoni, ale już od dawna nie jest przy swojej córce. Nie mogłam tego zrozumieć. Moje naiwne dziecięce spojrzenie na świat kazało mi wierzyć, że mama zawsze jest gdzieś obok. Że nawet, jeżeli rodzice się rozstają, to co jak co, ale mama to ktoś, kto JEST. A tutaj ojciec, z pełną świadomością tego, że matka po prostu uciekła, pełnił wszystkie jej funkcje. Dopiero dzisiaj wiem jak cholernie ciężko musiało mu być i jaki kawał dobrej roboty odwalał. Moja koleżanka miała dużo szczęścia.

Dziecko, a szczególnie niemowlę porzucone przez matkę czuje, jakby umarło coś, co jest jego częścią. Utrata kontaktu malutkiego dziecka z matką jest porównywalna do zagrożenia życia, a porzucony maluszek odczuwa śmiertelny strach. Z psychologicznego punktu widzenia miłość i obecność matki jest dla dziecka warunkiem koniecznym do rozwoju. Porzucone dziecko wolno przybiera na wadze, źle nawiązuje kontakt z drugim człowiekiem, często ma wzmożone napięcie mięśniowe, nawiązuje kontakt z przedmiotami lub własną ręką, odgradzając się od świata dorosłych. Co w takim razie musi kierować matką, aby skazała swoje noszone 9 miesięcy dziecko na taki los? Dlaczego matka porzuca dziecko?

Paradoksalnie matki z depresją poporodową są najrzadszymi przypadkami porzucenia własnych dzieci. Najczęściej kieruje nimi samotność, brak wsparcia i brak głosu, który powie im: „Dasz radę!”. Kierują się brakiem pracy, brakiem pieniędzy i warunków życiowych, w których mogłyby zapewnić swojemu maluszkowi godny byt. Inne z kolei zostawiają dziecko z ojcem w pogoni za innym życiem, za karierą, za czymś lepszym, a, zdawałoby się, nieosiągalnym. Są również ofiary gwałtów, które nie chcą wychowywać dziecka, z którym wiążą się tak traumatyczne wspomnienia.

Czy którykolwiek z tych powodów jest usprawiedliwieniem? Czy dziecko, które prędzej czy później dowie się o tym, że jest porzucone, będzie się czuło lepiej tylko dlatego, że powód porzucenia je przekona? Czy dzięki temu jego samotność będzie mniej odczuwalna, jego pewność siebie nagle wzrośnie, poczuje się bardziej potrzebne? Nie, nic takiego się nie wydarzy. Dlatego dla mnie nie istnieje podział tych powodów na lepszy lub gorsze.

Istnieje w społeczeństwie pewien rodzaj przyzwolenia na odwrotną sytuację, kiedy to ojciec zostawia matkę z dzieckiem. W sądzie to właśnie matce, niejako z automatu, przyznaje się opiekę nad dzieckiem. Jednak to nie ojciec nosi je w swoim łonie, to nie on je karmi, to nie do niego na początku swojego istnienia niemowlę przywiązane jest tak mocno, że uważa się za jego część. Myślę, że to właśnie z tego wynika ta różnica.

Mamo, która być może trafisz na ten tekst, bo przejdzie Ci przez myśl, żeby zostawić swoje dziecko: proszę, nie rób tego. Nie ma takiej możliwości, żebyś była na tym świecie zupełnie sama, na pewno są w Twoim otoczeniu ludzie, których możesz poprosić o pomoc. Jeżeli nikt nie powiedział Ci, że dasz radę, to ja Ci to mówię teraz: dasz. Jesteś silna, wierzę w Ciebie. Jeżeli naprawdę sądzisz, że nikogo nie masz, napisz do mnie. Razem pomyślimy co zrobić. Tylko musisz w to uwierzyć.

A kiedy już podejmiesz tę najtrudniejszą na świecie decyzję, która będzie Cię kosztować wiele smutku, tęsknoty, łez i wyrzutów sumienia, daj swojemu dziecku chociaż cień szansy. Zostaw je w szpitalu lub w oknie życia. Ale pamiętaj: skrzywdzisz i dziecko, i siebie. A kiedy znów będę przejeżdżała koło tego okna, pęknie mi serce.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




To jedno, czego będzie mi brakować z niemowlęcych lat

Do momentu, kiedy moje dziecko chodziło do żłobka, w jakiś dziwny sposób to do mnie nie docierało. Był taki malutki, wciąż dużo płakał, bywały dni, że byłam dosłownie wykończona jego buntami, humorami, publicznymi histeriami, wchodzeniem mi pod nogi i tym wszystkim, co jest w stanie zaoferować niemowlak. Jednak w chwili, kiedy poszedł do przedszkola, coś się zmieniło.

Można by powiedzieć: wariatka. Każdy normalny rodzic marzy o tym, żeby niemowlęce lata czym prędzej minęły. Chce jak najszybciej zapomnieć o kolkach, nieprzespanych nocach, opanowywaniu małego nielogicznego potworka, modleniu się o jakąkolwiek nić porozumienia i zrozumienia. Chce mieć fajne, komunikatywne, samodzielne dziecko. A potem nagle, nie wiedzieć kiedy, przychodzi dzień, że to wszystko się kończy.

Małe stópki nagle przekształcają się w dziecięce stopy.

Pulchne rączki nagle przekształcają się w dziecięce ręce.

Zapach noworodka i niemowlęcia nagle gdzieś ulatuje.

Już nie chce być kangurowany.

Już nie chce być bujany.

Już nie chce drzemki.

Przestaje być cicho.

Patyk i huśtawka już nie są dla niego wielkim odkryciem i niesamowitą atrakcją.

Kocyk już nie jest najlepszym przyjacielem.

Mama przestaje być jego całym światem.

Dwa tygodnie w przedszkolu sprawiły, że moje dziecko nagle zrobiło się duże. Coraz rzadziej śmiesznie przekręca słowa, umie mi powiedzieć praktycznie wszystko i rozumie większość tego, co do niego mówię i o co go proszę. Czasem nawet to robi! Już nie pełza, nie raczkuje, już nawet nie chwieje się chodząc, tylko biega i skacze. Niedługo zapewne przestanie już nosić pieluchy.

Wiem, że być może jeszcze kiedyś będzie mi dane przeżyć to jeszcze raz, ale zdaję sobie sprawę, że to nawet w najmniejszym stopniu nie będzie to samo.

Jestem szczerą matką, piszę i mówię jak jest. Niemowlęce lata to udręka, zmęczenie, brak zrozumienia, irracjonalne zachcianki, potrzeby i zachowanie, frustracja i brak cierpliwości. Nie wierzyłam, kiedy inne matki mówiły mi, że o tym, co złe, się zapomina. Ale tak właśnie jest. Nie wierzę, że to mówię, ale to prawda.

Mój synek ma prawie 3 lata. Nie jest jeszcze dużym dzieckiem, ale z pewnością nie jest już maluszkiem. Nie wiem kiedy jego niemowlęctwo nagle się skończyło i ciągle nie mogę zaakceptować tego aspektu macierzyństwa.

I tak naprawdę jest tylko jedna rzecz, której będzie mi z tego okresu brakować. Tylko jedna i aż jedna: niemowlak. Cały. Ze wszystkim, co mi dał złego i dobrego.

Bo to właśnie on uczynił ze mnie osobę, którą jestem dzisiaj.

Pozostaje mi to zaakceptować, płacząc tylko czasem po cichutku w poduszkę rzewnymi łzami nad ulatującymi latami, nad zbyt szybkim rośnięciem i nieuchronnymi zmianami. Ale przecież tak już musi być, prawda?


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Ciemieniucha – tego na pewno o niej nie wiesz!

Każdy rodzic słyszał chociaż raz o problemie, jakim jest ciemieniucha. Czasami pojawia się ona raz, czasami w ogóle dziecko może jej nie doświadczyć, ale czasami jest natrętnym problemem, którego ciężko się pozbyć i który wraca jak bumerang.

Ponieważ już dwa razy z nią wygraliśmy, doszłam do wniosku, że dobrym pomysłem może być zebranie wszystkich informacji w jednym miejscu i podzielenie się naszymi doświadczeniami w tym zakresie.

Ciemieniucha jest częstą przypadłością niemowląt. Pojawia się zwykle krótko po urodzeniu i objawia się nadmiernie złuszczającą się skórą na główce, czasami też za uszami lub na brwiach. Skóra może być wtedy żółta i lekko tłustawa, ale na szczęście nie swędzi i nie daje się dziecku mocno we znaki. U nas w okresie niemowlęcym ciemieniucha pojawiła się bardzo szybko i trwała dość krótko dzięki naszej szybkiej reakcji.

Przypadłość ta spowodowana jest nadmierną produkcją gruczołów łojowych. Lekarze twierdzą, że dodatkowym czynnikiem jest tu także krążenie w organizmie dziecka hormonów, które przyjęło jeszcze w brzuchu u mamy. Główne obawy z nią związane to późniejsze łojotokowe zapalenie skóry i słabszy wzrost lub opóźnienie rośnięcia włosów. Jednak nie zbagatelizowanie tego problemu gwarantuje nam minimalizację takich zagrożeń.

Problem ciemieniuchy niemowlęcej znamy z praktyki lub teorii chyba wszyscy, jednak, co mnie bardzo zaskoczyło, choroba ta może spotkać również dzieci starsze, w wieku przedszkolnym (a nawet wczesnoszkolnym!). Tak było właśnie u nas, kiedy u mojego niespełna trzyletniego Ignasia po tak długim czasie znów zauważyłam na główce niepokojące żółte łuski. Zanim jednak udałam się do dermatologa (co by było wskazane, gdyby problem się nasilał i nie znikał), poszliśmy do fryzjera, obcięliśmy włoski (dla ułatwienia higieny) i zastosowaliśmy metody z okresu niemowlęcego, które na szczęście zadziałały (o nich za chwilę).

Co może być powodem ciemieniuchy u starszych dzieci? Okazuje się, że związana jest ona często z nieprawidłowym rozwojem gruczołów łojowych. Może być też związana z uczuleniem, co na pewno warto zweryfikować u lekarza poprzez odpowiednie testy, gdyby przypadłość nie znikała mimo stosowania odpowiednich metod. Ciemieniucha często pojawia się u wcześniaków, co po części potwierdzam, bo moje dziecko wcześniakiem nie jest, ale urodziło się pod koniec 37. tygodnia z hipotrofią urodzeniową, co w pewien sposób je do tej grupy kwalifikuje. Co ciekawe, u starszych dzieci może być też ona spowodowana spożywaniem zbyt dużej ilości laktozy, co akurat u nas mogłam wykluczyć, bo nie podaję mojemu dziecku żadnych laktozowych produktów.

Problemu można się pozbyć na kilka sposobów. Jedyną odradzaną przez lekarzy metodą jest smarowanie głowy dziecka oliwą z oliwek, która może tylko nasilić objawy i wydłużyć okres leczenia. My, działając trochę intuicyjnie i według rad znajomych, smarowaliśmy główkę Ignasia (zarówno w okresie niemowlęcym, jak i teraz) na noc dziecięcą oliwką, a rano sczesując delikatnie łuski skóry miękką szczotką dla niemowląt i myjąc dwa razy włosy dziecięcym szamponem.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Magdalena Rogala (@motheratorka.pl)

Inne, wymionie przez moje doświadczone czytelniczki sposoby walki z problemem, to:

  • codzienna pielęgnacja (mycie kilka razy dziennie płynem/ szamponem Ziaja) i wyczesywanie
  • krem dla dzieci Bepanthen Baby
  • witamina A w kremie (nałożyć grubą warstwę na 10 min przed kąpielą, po umyciu głowy wyczesać ewentualne łuski skóry)
  • olej kokosowy
  • szampon Capasal (UWAGA: trzeba uważać na oczy, bo szczypie i ma nieładny zapach)
  • olejek na ciemieniuchę Ziajka
  • Salicylol (do kupienia w aptece)

Jak widać, ciemieniucha nie jest niczym, czego należy się bać, a tym bardziej nie można sobie zarzucać, że w jakikolwiek sposób zaniedbało się higienę dziecka! Może się ona zdarzyć dzieciom w różnym wieku i z różnych przyczyn, a jednym sposobem, żeby się jej pozbyć jest szybka reakcja i w razie potrzeby wizyta u lekarza.

W tym wpisie, poza moimi własnymi doświadczeniami, posiłkowałam się wiedzą dostępną na:


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!