1

10 największych prawd i mitów na temat przedszkoli

Ze względu na to, że mój wpis Pierwszy rok żłobka: prawdy i mity cieszy się bardzo dużym powodzeniem, a po komentarzach widzę, że dużo moich czytelniczek myśli też o przedszkolu, postanowiłam stworzyć jego drugą część. Moje dziecko do przedszkola chodzi od stycznia tego roku i kiedy do niego poszło, miało dwa lata i osiem miesięcy.

Historia tego, jak Ignaś poszedł do przedszkola, jest krótka i dość śmieszna. Stało się to w trakcie drugiego roku jego chodzenia do żłobka. Od dawna miałam upatrzone przedszkole, do którego chciałam go posłać – blisko domu, prywatne z dopłatami z gminy (czyli czesne sporo niższe), z bardzo dobrymi opiniami. Jednak za późno zorientowałam się, że mogliśmy wziąć udział w rekrutacji już wcześniej i kiedy zaczęłam się interesować, było już za późno. A na następny rok rekrutacji miało nie być ze względu na wstrzymanie reformy dotyczącej sześciolatków w pierwszych klasach.

Postanowiłam więc iść i osobiście na kolanach błagać, żeby moje dziecko zostało przyjęte. 😉 Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że błagać nie muszę, ponieważ poprzedniego dnia dla jego rocznika zostało utworzone kilka miejsc. Momentalnie podjęłam decyzję, z bólem serca powiadomiłam nasz ukochany żłobek, i od początku roku Ignaś został dumnym przedszkolakiem.

Tyle tytułem wstępu, a teraz do rzeczy. Poniżej kilka najpopularniejszych prawd i mitów, z którymi spotkałam się nie tylko poprzez własne doświadczenie, ale także rozmawiając z koleżankami, których dzieci chodzą do państwowych przedszkoli.

Chodzenie do przedszkola ma pozytywny wpływ na rozwój dziecka

PRAWDA

Rolą przedszkola jest nie tylko zajęcie dziecku czasu, zorganizowanie mu zabaw, czy po prostu opieka nad nim, kiedy rodzice pracują, ale przede wszystkim przygotowanie go do następnego etapu, jakim jest szkoła podstawowa. Przedszkole daje dziecku kontakt z rówieśnikami, umiejętność odnajdywania się i funkcjonowania w grupie, w której panują określone zasady, do których trzeba się dostosować. Moim zdaniem rodzicowi samodzielnie bardzo ciężko jest tak zorganizować dziecku czas i atrakcje, aby dać mu to samo, co daje przedszkole.

W przedszkolach państwowych są przepełnione grupy

PRAWDA, ALE

Nie wszędzie. Oczywiście, zdarzają się miejsca, gdzie grupy są bardzo duże, ale to, czy będzie w nich panować „prawo dżungli” zależy od umiejętności nauczycielek. Agresywne dzieci i problemy wynikające z konfliktów w grupie mogą się zdarzyć wszędzie, chociaż faktem jest, że w przedszkolach prywatnych grupy są trochę mniejsze, wobec czego zapanowanie nad grupą jest trochę łatwiejsze. Na pewno warto sprawdzić liczebność grup przedszkolnych w naszej okolicy i zastanowić się, czy jest to kryterium, którym się będziemy kierować przy wyborze przedszkola.

Prawo oświatowe stosuje się tylko do przedszkoli państwowych

MIT, ALE

Przepisy prawa oświatowego obowiązują przedszkola państwowe i prywatne, ale nie w takim samym zakresie. Takie same wymagania dotyczą obu typów przedszkoli w zakresie bezpieczeństwa i higieny, wykształcenia nauczycieli, podstawy programowej i prawa dziecka do korzystania z pomocy psychologiczno-pedagogicznej. Pozostałe wytyczne można znaleźć pod tym linkiem.

W przedszkolu prywatnym podejście do dzieci jest indywidualne

PRAWDA, ALE

Ponownie, wszystko zależy od nauczycielek. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że doświadczyłam indywidualnego podejścia i olbrzymiego serca włożonego w opiekę nad moim dzieckiem w żłobku, który był placówką państwową, i tego samego doświadczam teraz w prywatnym przedszkolu. W przedszkolu panie zawsze zgłaszają mi wszelkie mniejsze i większe problemy, razem zastanawiamy się jak im zaradzić, przy wszelkich problemach zdrowotnych od razu dostaję telefon, nie mam tez najmniejszych zarzutów w zakresie higieny i dbałości o to, czy moje dziecko dostaje jedzenie zgodne z dietą wyznaczoną przez lekarza. Informację zwrotną na temat zachowania mojego dziecka otrzymuję regularnie, a na koniec semestru dostałam na papierze opinię psychologiczno-pedagogiczną. Olbrzymim plusem w naszej sytuacji było również to, że mogliśmy się zdecydowac na przedszkole jeszcze przed odpieluchowaniem, a przedszkole od razu powiedziało nam, że będzie nas w nim wspierać. Natomiast kwestia indywidualnego podejścia nie do końca zależy do tego, czy przedszkole jest prywatne, czy państwowe.

Prywatne przedszkola są droższe od państwowych

PRAWDA

To prawda i jest to oczywiste, natomiast, jeżeli zależy nam na prywatnym przedszkolu, możemy spróbować znaleźć trochę tańsze, na przykład z dopłatami z gminy, ze względu na przepełnienie okolicznych przedszkoli państwowych. Plus większych opłat jest też taki, że zwykle pokrywają one zarówno wyżywienie, jak i zajęcia dodatkowe, a przedszkole funkcjonuje również w okresie wakacyjnym, bez potrzeby korzystania z dyżurów. Minus jest taki, że w momencie, kiedy dziecko nie chodzi do niego ze względu na chorobę lub wyjazd, również musimy płacić. Często też przedszkola prywatne sa otwarte do późniejszych godzin niż państwowe.

Zadaniem przedszkola jest wychowywanie

MIT

To rodzice wychowują dziecko, a zadaniem przedszkola jest jedynie wspomaganie ich w tym procesie, a przede wszystkim zapewnienie dziecku dobrej zabawy. Nie możemy mieć do przedszkola pretensji o problemy wychowawcze, jakie mamy z naszymi dziećmi.

Przedszkole to przechowalnia

MIT

Tak jak w przypadku żłobka, tak tym bardziej w przypadku przedszkola chciałabym jasno i wyraźnie powiedzieć: nie znam większego mitu. Jakbym się nie wysilała, ile bym w to nie włożyła pieniędzy, czasu i energii, nie jestem w stanie zapewnić mojemu dziecku tylu zajęć i atrakcji, które ma w przedszkolu. Ostatnimi czasy Ignaś wręcz niechętnie stamtąd wychodzi, bo do ostatnich chwil jest czymś zajęty. Od września zaczyna też dodatkowy angielski i judo (tak, jestem okropna matką i zabieram mojemu dziecku dzieciństwo!), co mnie strasznie cieszy.

Dziecko w przedszkolu choruje

PRAWDA

Nie da się zaprzeczyć, że chorób w środowisku tak dużej liczby dzieci nie da się uniknąć, zwłaszcza w sezonie zimowym. Doświadczenie moje i kilku innych rodziców pokazuje jednak, że dzieci żłobkowe chorują w przedszkolu znacznie mniej od rówieśników, którzy do żłobka nie chodzili. Często jest też tak, że najgorsze jest pierwsze pół roku. Ignaś tej zimy zachorował poważniej dwa razy, z czego tylko raz była potrzeba antybiotyku. Z każdym rokiem jest coraz lepiej!

Są dzieci, które nie nadają się do przedszkola

MIT

Często spotykam się z opiniami typu: nie udało nam się przetrwać adaptacji, moje dziecko nie nadaje się do przedszkola. Jestem matką egzemplarza wyjątkowo wrażliwego i niechętnego do jakiegokolwiek dostosowania się do jakichkolwiek reguł. Oczywiście, że bywało ciężko, z płaczem rano, tekstami typu „Nie idziemy dzisiaj do przedszkola” i „Ja nie lubię przedszkola!”, ale to wszystko minęło. A bez względu na wszystko moje dziecko wychodzi z przedszkola uśmiechnięte i zadowolone, i to jest dla mnie najważniejsze. Jeżeli dziecko jest zdrowe i na co dzien nie ma żadnych większych, poważnych problemów, nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby nie chodziło do przedszkola.

Prywatne przedszkole jest lepsze od państwowego

MIT

Ten mit zostawiłam sobie na sam koniec. Nieprawdą jest, że przedszkola prywatne są lepsze od państwowych. I mówię to ja, matka dziecka chodzącego do przedszkola prywatnego, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni. Absolutnie wszystko zależy od zaangażowania i chęci nauczycielek, od miejsca, w którym znajduje się przedszkole, od wytycznych i regulaminu, który w nim panuje. Przy wyborze przedszkola warto kierować się opiniami i doświadczeniem rodziców, których dzieci tam chodzą lub chodziły, a także warto sprawdzić:

  • Czy w przedszkolu jest czysto i czy ta czystość jest utrzymywana
  • Czy istnieje możliwość zapewnienia posiłków dla alergików (jeżeli ich potrzebujemy)
  • Czy nauczycielki w przedszkolu dbają o higienę dzieci (mycie zębów, buzi, zmiana brudnych ubrań, podcieranie pupy, itp.)
  • Czy przy przedszkolu jest plac zabaw
  • Jaka jest oferta zajęć dodatkowych i ile się za nie płaci

Mam nadzieje, że rozwiałam chociaż trochę wątpliwości. Z chęcią poznam też wasze doświadczenia z przedszkolami!


Przeczytaj też:




Mamo małego dziecka, przestań się obwiniać!

Moje dziecko ma dziś trzy lata, ale ten czas, kiedy było bardzo małe, jest we mnie wciąż żywą raną. Urodzone z za małą (wg wyznaczonych nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo kiedy standardów) wagą. Z olbrzymimi problemami przy karmieniu piersią. Ciągłe podejrzenia o nie wiadomo co ze strony lekarzy, rodziny i otoczenia. Wiecznie żywy koszmar, który powoli wymazuję ze swojej pamięci.

Niesamowite jest to, że kiedy u siebie na fanpage’u przypominam wpisy z tamtego okresu: o karmieniu, o depresji poporodowej, o tym, czego nikt nie powie wam o macierzyństwie, czy nawet żartobliwy wpis o całej prawdzie o ciąży, za każdym razem młode matki piszą mi:

Właśnie tak jest! Sama prawda!

Przeszłam przez to samo!

Piszesz to, jakbyś była mną!

Czyli coś w tym jednak jest. A ja powoli, powoli, zaczynam podejrzewać, że odpowiedzialna jest za to tylko i wyłącznie jedna teoria: my, matki małych dzieci, o wszystko się obwiniamy. Wmawiamy sobie, że wszystkie problemy, jakie mamy z dziećmi, to nasza wina, że to my same jesteśmy za to odpowiedzialne.

Prawda natomiast jest zgoła inna.

Niestety, moje własne doświadczenie i doświadczenie wielu znanych mi matek pokazuje, że olbrzymi wpływ ma presja otoczenia. Znajome matki, które zawsze powiedzą Ci: „Masz z tym problem? Serio? Bo u mnie to wszystko jest idealnie!”, dobijając Cię i każąc Ci się zastanawiać, co takiego złego robisz, skoro u niej jest perfecto, a Ty z niczym sobie nie radzisz.

Kolejne na tej liście są poradniki, np. mój ulubiony „Pierwszy rok życia dziecka” i reszta z tej serii. Wiecznie czytasz i porównujesz. Nie waży tyle, ile powinno. Nie obraca się wtedy, kiedy powinno. Nie siada wtedy, kiedy powinno. Nie pełza, nie raczkuje, nie chodzi WTEDY, KIEDY POWINNO!!! A kto do cholery wyznaczył tak precyzyjnie te tygodnie i miesiące, kiedy cokolwiek POWINNO się wydarzyć?!

Ja miałam tak wielka presję na kolejnych etapach rozwoju mojego dziecka, że chodziłam z nim na rehabilitacje i załamywałam ręce, kiedy cokolwiek działo się nie po mojej myśli. Mój synek NIC nie robił wtedy, kiedy według poradników i stron internetowych powinno się to dziać. Dziką histerią reagował też na pierwsze próby założenia mu kasku (a wyobraźcie sobie spojrzenia mijanych na rowerze babć i innych mamuś, bo DLACZEGO ON NIE MA KASKU?!), nie radził sobie z rowerkiem biegowym, kiedy jego rówieśnicy już na nim śmigali, i długo nie chciał się odpieluchować.

I wszystkie te sytuacje skończyły się tak samo.

Po prostu przyszedł na to moment odpowiedni dla niego. To on sam powiedział, że chce kask, któregoś ranka wsiadł na rower biegowy i któregoś dnia przestała mu się podobać pielucha. I żadne moje nerwy, obwinianie się i presja otoczenia nic nie zmieniły.

Ostatnim czynnikiem, który sprawia, że matki małych dzieci o wszystko się obwiniają, jest niestety rodzina, a w szczególności dziadkowie. Dziadkowie są wspaniali, zawdzięczamy im często bardzo wiele, opiekują się wnukami, kochają je i rozpieszczają. Kochamy dziadków, i sami ze swoimi mamy zwykle wspaniałe wspomnienia. Ale bywa, że to właśnie dziadkowie mają do nas pretensje. O to, jak wychowujemy nasze dziecko. O to, że jako matki nie siedzimy z nim trzy lata w domu, tylko posyłamy je do żłobka. O to, że za krótko karmimy piersią. I o całą masę innych rzeczy, które oni robili inaczej, które „za ich czasów” wyglądały inaczej.

Mamo małego dziecka, przestań się obwiniać.

Ty i Twoje dziecko macie tylko jedno życie, tylko jedną wspólna drogę i wspólny czas. To od Ciebie zależy jak je wychowasz, jaki pokażesz mu świat. Czy będziesz karmić piersią, czy poślesz je do żłobka lub przedszkola, czy zostaniesz z nim na dłużej w domu.

Wiem, że to jest strasznie trudne do zaakceptowania, ale spróbuj sobie powiedzieć, że żadne dziecko nie mieści się w normach wyznaczonych przez poradniki, lekarzy czy innych specjalistów od siedmiu boleści. A Twoje znajome wcale nie wychowują dzieci lepiej, nie są idealne i nie mają dzieci, które nie sprawiają żadnych problemów. A jeśli twierdzą, że tak jest, to kłamią.

Nie obwiniaj się, bo zaszkodzisz sobie i swojemu dziecku. Daj sobie luz, ciesz się macierzyństwem. Te chwile masz tylko raz, one już nie wrócą. Chyba ma to trochę sensu?…


Spodobał Ci się ten wpis? Zobacz też:




Jak odpieluchować dziecko w weekend

jak odpieluchować dziecko w weekend

Teorię odpieluchowania i metody na to, jak skutecznie je przeprowadzić, wszystkie matki znają jeszcze zanim ich dziecko przyjdzie na świat. Taka sama byłam i ja. W zasadzie odkąd moje dziecko skończyło rok – półtora, już o tym myślałam, i nie była to miła myśl. Nie oszukujmy się – ta myśl spędzała mi sen z powiek.

Oczywiście mogło być gorzej. Mogłam mieć do odpieluchowania bliźniaki. Albo trojaczki. Los był jednak dla mnie łaskawy i na pierwszy ogień dostałam jedno dziecko. No, to będzie z górki – pomyślałam. W jakimż byłam błędzie!

Kiedy przyszedł, w moim odczuciu, idealny moment, wyposażyłam się we wszystkie niezbędne gadżety: majtki treningowe, zwykłe majtki mające zachęcić użytkownika wzorkami w najulubieńsze bajki, tematyczne książeczki, filmiki na Youtube’ie, kolorowy papier toaletowy, wszelkiej maści nocniki, nakładki, a nawet dziecięcy pisuar (!!!).

Uzbrojeni w masę cierpliwości, wyrozumiałości i pokłady dobrej woli, podjęliśmy tę nierówną walkę. Robiliśmy dwa podejścia do tematu. Za pierwszym razem sami, za drugim z dużym wsparciem i kibicowaniem pań przedszkolanek. Tłumaczyliśmy, wyjaśnialiśmy, o co chodzi, jak to się robi, gdzie to się robi, dlaczego to się robi. Przeczytaliśmy milion poradników, zużyliśmy kilometry ręcznika papierowego, a z nerwów zostały nam tylko strzępy.

I co? I nic.

Mimo że delikwent teorię rozumiał doskonale, ba, był nawet chętny, żeby przełożyć ją na praktykę, na chwilowych dobrych chęciach się skończyło. Za drugim razem nabawił się wręcz wstrętu do nocnika i na długi czas nie chciał mieć z nim nic wspólnego.

Co w takiej sytuacji może, a nawet musi zrobić zrozpaczony rodzic? Po pierwsze może sobie zadać pytanie, czy kiedykolwiek widział osiemnastolatka sikającego w pieluchę. No właśnie. Po drugie musi dać na wstrzymanie. Odpuścić. Olać (nomen omen) sprawę. I najważniejsze: poczekać. Słowo klucz. POCZEKAĆ.

Pisały mi to doświadczone czytelniczki. Mówili mi to doświadczeni znajomi. Nie wierzyłam. Moje dziecko miało skończone regulaminowe dwa lata, kiedy to żłobek, przedszkole i cała reszta otoczenia zaczynają na nie patrzeć krzywym okiem, no bo jak to: MA JUŻ DWA LATA I SIKA W PIELUCHĘ???!!! WSTYD I HAŃBA!!! A matka, jak to matka, zaczyna się standardowo zastanawiać co jest do licha nie tak i z nią, i z jej dzieckiem.

W takiej sytuacji słyszy się zwykle świetne rady (na inne jest się oczywiście głuchym).

Bo to trzeba być cierpliwym, a Ty nie jesteś!

Bo to trzeba się zaprzeć, trzeba wytrzymać!

Bo Ty leniwa jesteś, chciałabyś żeby to się stało za jednym zamachem, a tak się nie da!

Gówno prawda.

Gdybym drugi raz miała zabrać się za odpieluchowanie, kompletnie odpuściłabym wszelkie próby „na siłę”. Bo to nie rodzic wyznacza dziecku, kiedy jest na to gotowe. To dziecko samo Ci powie, że już chce. Bo będzie miało dosyć pieluchy. Bo będzie widziało, że inne dzieci już nie noszą. Bo po prostu poczuje, że już teraz da radę. Dziecięca intuicja jest po prostu magiczna.

Jak to u nas wyglądało?

Szybko i bezboleśnie. W piątek przed tegoroczną Wielkanocą (miesiąc przed trzecimi urodzinami mojego dziecka) panie w przedszkolu powiedziały mi, że wreszcie została pozytywnie i z sukcesem rozpatrzona propozycja skorzystania z kibelka. Cały stuff już mieliśmy w domu, przed nami były trzy wolne dni, więc niewiele myśląc stwierdziliśmy, ze skorzystamy z pomyślnych wydarzeń i pociągniemy temat w domu. Bo przecież co mamy do stracenia.

Pierwszego dnia umyliśmy podłogę kilka razy, tłumacząc za każdym razem, że trzeba wołać. Drugiego dnia Ignaś już wołał, ale dwa razy zrobił to za późno. I to były ostatnie dwa razy, kiedy trzeba było go przebrać z tego powodu. Po miesiącu obserwacji zrezygnowaliśmy z pieluchy na drzemkę i na noc.

Tak po prostu.

Bez spinania się, bez nerwów, bez stresu. Bo był gotowy.

Dlatego wszystkim zmartwionym tym tematem rodzicom, zastanawiającym się co robią źle i co trzeba zmienić, z całą mocą odpowiadam: NIC. Po prostu poczekajcie. Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, będziecie wiedzieć.

Podpisano: mądra życiowo Motheratorka.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Za co kochamy Royal Babies?

Kochamy w Polsce monarchię, bo mamy do niej sentyment. W szkole na historii większość czasu spędzamy na nauce o polskich królach i wpaja się nam, że czasy świetności Polski przypadają właśnie na czasy ich panowania. Nic więc dziwnego, że z podziwem i szacunkiem patrzymy na monarchię brytyjską. Lubimy ten kraj, lubimy ten naród, w większości przypadków jesteśmy w stanie się z nimi dogadać, bo znamy ich język. Siłą rzeczy naszą uwagę przyciągają też członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, a zwłaszcza Royal Babies.

Nie ukrywam, że od dłuższego już czasu fascynuje mnie, jak doskonale budują oni swój obraz w mediach i w jak gładki sposób potrafią się podźwignąć nawet z największych kryzysów wizerunkowych. Natomiast od momentu ślubu Williama i Catherine nie przestaje mnie zadziwiać, jak sprawnie ta para odbudowuje zachwiane nieco od jakiegoś czasu wartości małżeńskie i rodzinne w brytyjskiej monarchii.

Oczywiście najwspanialsze są w tym wszystkim dzieci, bo jakżeby inaczej. Liczyłam bardzo mocno na to, że zostaną przez rodziców zabrane na wizytę do Polski i nie zawiodłam się. I od razu, kiedy zobaczyłam zachowanie niezawodnego w tej kwestii George’a na lotnisku, naszły mnie pewne refleksje.

Za co tak naprawdę kochamy Royal Babies?

Za to, że mają w nosie etykietę.

W fachowych artykułach czytam, że etykieta w odniesieniu do królewskich dzieci jest „elastyczna”. ELASTYCZNA??? Spójrzmy prawdzie w oczy: ona po prostu nie istnieje! Pokażcie mi dziecko, które nie strzeli focha w najmniej odpowiednim momencie, które nigdy nie rozpłacze się w miejscu publicznym, które będzie grzeczne wtedy, kiedy właśnie tego od niego wymagamy. Nie ma takiej opcji i nie ma takich dzieci, bo dziecko zawsze pozostanie tylko dzieckiem i to jest własnie w nim najwspanialsze.

Za to, że pokazują nam ludzką twarz „idealnych” rodziców.

Jak nikt inny, Royal Babies pokazują nam, że my, rodzice, wszyscy tak samo nie ogarniamy, mając swoje lepsze i gorsze chwile. Zwracamy dzieciom uwagę, przekonujemy je do swoich racji, tracimy cierpliwość, czasem podnosimy głos. Życie nie jest bajką i nawet tabun niań nie sprawi, że relacja rodzic-dziecko będzie lekka, łatwa i przyjemna. Owszem, będzie taka często. Ale nie zawsze.

Za to, że kojarzą nam się z Disneyem.

A przynajmniej mi się kojarzą. Całe dzieciństwo spędziłam na podziwianiu disneyowskich księżniczek i książąt. Chciałam być jak one, mieć takie same suknie i takie same przygody. Logiczną kontynuacja tych pozytywnych skojarzeń i ciągiem dalszym tych bajkowych marzeń są królewskie dzieci. To taki odpowiednik bajki dla dorosłych rodziców.

Za to, że możemy patrzeć, jak dorastają.

Patrzyliśmy już na Harry’ego i Williama. Na ich dojrzewanie, bunty, na ich wzloty i upadki. Na ich związki i szczęśliwe zakończenia. Lubimy widzieć jak ci, których podziwiamy, idą ludzką drogą. Nie wszyscy jesteśmy idealni, oni też nie są. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Royal Babies będą rosnąć na naszych oczach, a co za tym idzie, będziemy mogli porównywać je do naszych dzieci i czasem cicho pomarzyć o podmiance albo o zostaniu teściową księcia lub księżniczki 😉

Za to, że są dla nas czystą abstrakcją.

Dziecko, które zostanie kiedyś królem? Dla mnie to coś niesamowitego, zupełnie poza moją rzeczywistością. Nie wiem jak wychowywane są królewskie dzieci, nie wiem, co im się mówi i czego się ich uczy, ale już umieram z ciekawości jakie podejmą decyzje w niełatwym przecież życiu na królewskim dworze.

No i te ubranka!

Last, but not least. Kochamy Kate za jej styl i klasę. I uwielbiamy podglądać, jakie kolejne stylizacje mają na sobie George i Charlotte, począwszy od narodzin i chrztu, przez oficjalne wyjścia i zdjęcia z codziennych sytuacji. Sukienki, które zakłada Kate, na pniu znikają ze sklepu, w którym są dostępne. Śmiem twierdzić, że niedługo to samo będzie się działo z garderoba jej córki. W końcu co jak co, ale my, kobiety, potrafimy to docenić.

Nie ukrywam tego: marzyłoby mi się, żebyśmy i tutaj w Polsce mieli taką rodzinę królewską. Ale póki co musi mi wystarczyć, i będę to wspominać do końca moich dni, że widziałam księżną Kate na żywo. Ale dzieci niestety w tym czasie nie były z nią. Jak mogła mi to zrobić???!!!


Fotografia tytułowa: Bartłomiej Zborowski / PAP

Pozostałe zdjęcia: express.co.uk, telegraph.co.uk, dailymail.co.uk

Ostatnie zdjęcie mojego autorstwa.




Zabiegana mamo, nie masz czasu? Znajdę go dla Ciebie!

Wpis powstał we współpracy z marką Storytel.

Kiedy urodziłam dziecko, niesamowicie zaskoczyła mnie jedna rzecz i myślę, że nie byłam w tym osamotniona. Otóż okazało się, że nagle, z bliżej nieznanych mi przyczyn, nie mam czasu dosłownie na nic poza ogarnianiem dziecka, domu i (czasem) siebie.

To uczucie niesamowitego uwiązania i ograniczenia wolności towarzyszyło mi jeszcze długo… Ale w międzyczasie miałam swoje zrywy wybijania się na niepodległość i udowadniania sobie i innym, że kto, jak kto, ale ja znajdę czas dla siebie! Wrócę do dawnych zainteresowań i aktywności! Znów będzie tak, jakby dziecko absolutnie nie pochłaniało mojego czasu!

Bzdura. Nie da się. A już na pewno nie na 100%.

Co najbardziej na tym ucierpiało i cierpi do dziś? Czytanie.

Książki były w moim życiu zawsze. Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu regały wypchane były wszelkiego rodzaju pachnącymi starym papierem tomiszczami. A ja, pacholęciem będąc, paluszkiem, powolutku, powolutku, sobie te tomiszcza z tego regału wyłuskiwałam. A jak wyłuskałam jedno, to już potem reszta szła jak z płatka.

Potem przyszedł etap „Tato! Cytaj!” i maglowany na wszystkie strony „Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka”. I kiedy już tata przebrnął ze mną przez ten jakże wymagający od niego cierpliwości i wytrwałości etap, nadszedł wspaniały dzień, w którym zaczęłam czytać sama.

Bywało tak, że szło mi pod górę, zwłaszcza przy lekturach takich jak „Krzyżacy”, których mordowałam chyba ze 3 miesiące, albo „Dywizjon 303”, który tata musiał mi, jak za dawnych lat, przeczytać na głos, bo po każdym samodzielnie przeczytanym zdaniu dosłownie zasypiałam. Ale bywały też piękne chwile z „Lalką” Bolesława Prusa i kilkoma innymi lekturami, a przede wszystkim z całą „Jeżycjadą” Małgorzaty Musierowicz, która to, czytana namiętnie wieczorami pod kołdrą (bo trzeba już było spać, ale „jeszcze tylko jedną stronę! Do końca rozdziału!”) przyprawiła mnie o okulary, które noszę po dziś dzień.

Tyle tytułem wstępu. Wstyd się przyznać, ale od ponad trzech lat, czyli odkąd mam dziecko, można na palcach jednej ręki policzyć przeczytane przeze mnie książki. Czytałam głównie poradniki o blogowaniu i o dzieciach, natomiast ostatnią beletrystyką, której tknęłam, była cała „Gra o tron” przeczytana, kiedy byłam w ciąży.

Myślałam, że ta sytuacja się poprawi, kiedy po urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy. Nakupiłam ebooków, zapełniłam nimi czytnik (bo papierowe książki noszone w torebce za bardzo ją obciążały) i starałam się czytać w autobusie, a potem wieczorem w domu. Z tym, że w autobusie nie zawsze udawało się usiąść, a wieczorami wiadomo. Po prostu miałam ochotę zamknąć oczy.

Te ebooki nadal cierpliwie czekają na moim Kindlu i szczerze mówiąc nie wiem, kiedy się doczekają. Brak czasu im nie sprzyja, a zmęczenie tylko pogarsza tę sytuację.

I kiedy już całkiem zwątpiłam i pogodziłam się ze stagnacją mojego rozwoju intelektualnego, z pomocą przyszła mi firma Storytel, która zaprosiła mnie do przetestowania swojego rozwiązania.

Czym jest Storytel?

To strona internetowa i aplikacja na komórkę, która umożliwia słuchanie audiobooków na dowolnym urządzeniu, o dowolnej porze i w dowolnej ilości, zarówno będąc podłączonym do internetu, jak i offline (dzięki pobraniu audiobooka), za stałą miesięczną opłatę 29,90 zł, jednak nie od razu. Po zarejestrowaniu się na stronie, można to rozwiązanie na początku przez dwa tygodnie przetestować za darmo i przekonać się, czy nam ono pasuje.

Jakie ma zalety?

Każdy podobny do mnie pożeracz książek doceni tę kwotę. Ciężko jest za nią kupić choćby jedną książkę papierową, a niejednokrotnie i e-book. Nie wspominam już nawet o sytuacjach, w których kupujemy książkę, a po kilku stronach okazuje się, że jednak nie do końca nam ona odpowiada. No trudno, zapłaciliśmy, więc męczymy się i czytamy do końca. Storytel natomiast pozwala nam z niej z łatwością zrezygnować i przejść do innych tematów.

W bazie Storytel znaleźć można tysiące audiobooków, więc każdy znajdzie coś dla siebie – nie tylko dorosły, lecz również dziecko. Co więcej, mamy tam również książki w języku angielskim, co pozwala nam w wolnych chwilach szlifować język obcy. Zawsze obiecywałam sobie, że będę czytać po angielsku i zawsze ciężko było mi to zrealizować. Teraz już nie muszę, bo po prostu sobie słucham, nieświadomie wyłapując nowe zwroty.

Gdzie i kiedy można słuchać?

Wszędzie i zawsze, to zależy od was. Ja słucham w autobusie i w metrze, na rowerze, w domu podczas gotowania, w podróży, kiedy gdzieś idę. Czytać nie mogłabym idąc lub biegnąc, a słuchać mogę niemal w każdej sytuacji. Pamiętam, kiedy chodząc z wózkiem na spacery marzyłam o czytaniu książek na ławeczce, zazdrośnie patrząc na inne mamy, które tak robiły. Ja nie mogłam, bo ledwo posadziłam pół półdupka, moje dziecko od razu otwierało oko i nieznoszącym sprzeciwu tonem kazało mi zasuwać. Storytel jest więc doskonałym rozwiązaniem dla takich mam, jaką ja wtedy byłam.

Jeżeli tak jak mi brakuje wam książek i szukacie na nie czasu, Storytel będzie wam pasować. Ja już mam zakolejkowaną cała listę i nic, tylko słuchać. Polećcie mi też koniecznie jakieś ciekawe tytuły! Teraz mam na nie duuużo czasu. 🙂

 




Jak wybrać hotel na zagraniczne wakacje z dzieckiem

Letnia pora sprzyja wyjazdom z dziećmi, więc i my w tym roku skorzystaliśmy z oferty biura podróży i zdecydowaliśmy się na pierwszy zagraniczny wyjazd z dzieckiem. Jako kierunek wyjazdu wybraliśmy grecką Kretę. Okazała się ona, wraz z hotelem, w którym zatrzymaliśmy się z naszym trzylatkiem, strzałem w dziesiątkę.

Poniżej wymieniam kryteria, które braliśmy pod uwagę zadając sobie pytanie jak wybrać hotel na zagraniczne wakacje z dzieckiem. Wbrew pozorom jest ich niemało.

1. Kraj

Pierwszy wybór to kraj, do którego lecimy. Z oczywistych względów nie zdecydowaliśmy się na kraje arabskie. Nie braliśmy również pod uwagę Turcji i krajów zagrożonych terroryzmem, takich jak Francja czy Wielka Brytania. Zależało nam na ciepłym kraju należącym do Unii Europejskiej. To znacznie ułatwiło nam papierologię, ponieważ wyrobienie dowodu osobistego dla dziecka to jedynie koszt zrobienia zdjęcia.

Wybraliśmy Grecję, którą znaliśmy już z naszego ostatniego wyjazdu zagranicznego jeszcze z czasów bez dziecka. Jej dużym plusem jest fakt, iż lot trwa jedynie dwie godziny. Do minusów można zaliczyć to, że loty czarterowe często odbywają się o barbarzyńskich godzinach takich jak 4:00 nad ranem, czego niestety doświadczyliśmy.

Jeszcze jedno kryterium w tym punkcie to wybór miejscowości. Poprzednim razem byliśmy na Krecie w Hersonissos, miasteczku naszpikowanym turystami do tego stopnia, że aż ciężko się było mijać na ulicach, które z kolei naszpikowane były licznymi straganami z pamiątkami i dyskotekami. Tym razem wybraliśmy Iarapetrę, która jest wioską rybacką z kilkoma sklepami, bardzo spokojną i nie skomercjalizowaną do tego stopnia, co Hersonissos, co przy małym dziecku ma duże znaczenie dla naszego portfela.

2. Położenie hotelu

Przy wyborze hotelu kierowaliśmy się jego położeniem. Miał być usytuowany w spokojnym miejscu na uboczu z dostępem do podstawowych potrzeb, ale w odległości spaceru od najbliższego miasteczka. Hotel miał być bez bezpośredniego dostępu do straganów z pamiątkami, z dala od ruchliwych ulic, nie za daleko od lotniska (transfer trwał 1,5 godziny), za to z bezpośrednim dostępem do morza i plaży.

To, o czym nie pomyśleliśmy, ale co miło nas zaskoczyło na miejscu, to usytuowany w okolicy hotelu nadmorski deptak, gdzie można było spacerować po posiłkach, a nawet przejechać się na rowerach. Dużym plusem była też płaska okolica, bez terenów górzystych i wzniesień, pod które dziecku trudno jest wchodzić, a rodzicowi pchać wózek.

3. Udogodnienia hotelowe

W hotelu warto wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim dobrze jest wybrać hotel nastawiony na dzieci i przygotowany na ich przyjęcie pod wieloma względami. Warto, żeby miał zaplecze medyczne lub chociaż punkt pierwszej pomocy. Ubezpieczenie to jedno, ale kiedy potrzebna jest nagła pomoc, takie udogodnienie może być na wagę złota.

Kolejna kwestia to teren hotelu. Zadbajmy, aby był płaski, ogrodzony i aby łatwo się było po nim poruszać z wózkiem.

No i w końcu to, co wydaje mi się oczywiste, czyli atrakcje dla dzieci: oddzielny płytki brodzik ze zjeżdżalniami i innymi obiektami, w których dzieci pod okiem rodzica będą mogły się bawić, animacje w języku polskim (zwłaszcza dla starszych dzieci, które same już dużo mówią i robi im to różnicę), zacieniony plac zabaw na zewnątrz i sala zabaw w środku, baby club, w którym można zostawić dziecko pod okiem animatora. Niektóre hotele, tak jak nasz, dysponują również nianią, którą można opłacić na kilka godzin jeżeli bardzo nam zależy na spokojnym wieczorze.

Miłym i atrakcyjnym udogodnieniem hotelowym może być również opcja wynajęcia rowerów z fotelikami dla dzieci.

4. Udogodnienia w pokoju

Wybór pokoju to oddzielna kwestia. Często nie stać nas na wyższy standard i decydujemy się na pokój w najniższej cenie, a potem w opiniach na temat danego hotelu można przeczytać, że przedstawiona oferta nie zgadza się z rzeczywistością. No pewnie, że się nie zgadza, bo hotel nigdy nie pochwali się na swojej stronie najprostszym standardem pokoju, tylko standardem junior suite lub wyższym. Już po pierwszym naszym zagranicznym wyjeździe, jeszcze zanim zostaliśmy małżeństwem, obiecałam sobie, że choćby nie wiem co, zawsze dopłacę do wyższego standardu i ta strategia popłaca.

W tym roku wybraliśmy właśnie standard junior suite, co było tym łatwiejsze, że przy trzylatku płaciliśmy tylko za jego przelot. Pokój był duży, z łazienką wyposażoną w prysznic z bardzo wysokim brodzikiem, z oddzielną strefą sypialnianą dla rodziców i umieszczonym tuż obok za przesuwanymi drzwiami pokojem dla dziecka. Hotel miał do dyspozycji dla rodziców łóżeczka turystyczne (my akurat wzięliśmy swoje, bo nasze dziecko w obcych odmawia spania), nocniki i nakładki na sedes oraz wanienki, gdyby były potrzebne.

5. Jedzenie

Kolejna kwestia to wyżywienie. Oczywiście wszystko zależy od budżetu, jakim dysponujemy, jednak moim zdaniem przy dziecku warto rozważyć opcję all inclusive, bo daje ona dużą swobodę. Jednak w zależności od hotelu może to wyglądać różnie, więc warto zawsze sprawdzić, czy daje nam ona nieograniczony dostęp do jedzenia i picia oraz posiłki dodatkowe poza posiłkami głównymi (u nas były to posiłki serwowane od rana do wieczora przy basenie). Są one serwowane tak, aby nie trzeba się było przejmować, że dziecko głodne między posiłkami nie będzie miało co zjeść. Fajną opcją jest również duży wybór owoców i lody.

Ostatnia rzecz, którą dobrze jest sprawdzić w odniesieniu do wyżywienia, są posiłki przygotowywane specjalnie z myślą o najmłodszych i udogodnienia w restauracji. W naszym hotelu był w niej wydzielony specjalny kącik, gdzie dzieci mogły same sięgać i nakładać sobie jedzenie, dostępne dla wszystkich krzesełka do karmienia oraz miejsce, gdzie dla niejadków puszczana była niepedagogiczna bajka, która wspomagała proces karmienia.

6. Przelot

Ostatni punkt nie jest bezpośrednio związany z hotelem, jednak niejako wpływa na nasz komfort podróży i pobyt. W przypadku wakacji wykupionych w biurze podróży warto sprawdzić jakimi liniami będziemy lecieć i skontaktować się z nimi bezpośrednio, aby dowiedzieć się jaka ilość bagażu i kilogramów przysługuje nam i naszemu dziecku. Warto również dowiedzieć się jakie są warunki przewozu wózka i/lub łóżeczka turystycznego. My lecieliśmy liniami Travel Service, które wózki i łóżeczka przewożą nieodpłatnie jeżeli dziecko jest na liście pasażerów. Jeżeli jednak tak nie jest, a dziecku przysługuje bagaż główny, można to rozwiązać zastępując jedną z walizek wózkiem lub łóżeczkiem.

Czytajcie też uważnie opinie w serwisach takich jak tripadvisor i strona biura podróży, z którego lecicie. Na uwagi typu nieuprzejmy personel bym nie patrzyła, bo to kwestia indywidualnego odbioru, natomiast w wielu opiniach znajdziecie cenne informacje pozwalające wam sprawdzić punkty, które wymieniłam. Dobrze, kiedy hotel ma opinię nie gorszą niż 4/5 przy dużej ilości ocen – tylko wtedy jest to miarodajne.

Mam nadzieję, że moje rady pomogą wam podjąć decyzję co do hotelu na zagraniczne wakacje z waszym dzieckiem. Hotelem, na który my zdecydowaliśmy się w tym roku, jest Petra Mare w miejscowości Iarapetra na Krecie. Serdecznie polecam.