1

10 największych prawd i mitów na temat przedszkoli

Ze względu na to, że mój wpis Pierwszy rok żłobka: prawdy i mity cieszy się bardzo dużym powodzeniem, a po komentarzach widzę, że dużo moich czytelniczek myśli też o przedszkolu, postanowiłam stworzyć jego drugą część. Moje dziecko do przedszkola chodzi od stycznia tego roku i kiedy do niego poszło, miało dwa lata i osiem miesięcy.

Historia tego, jak Ignaś poszedł do przedszkola, jest krótka i dość śmieszna. Stało się to w trakcie drugiego roku jego chodzenia do żłobka. Od dawna miałam upatrzone przedszkole, do którego chciałam go posłać – blisko domu, prywatne z dopłatami z gminy (czyli czesne sporo niższe), z bardzo dobrymi opiniami. Jednak za późno zorientowałam się, że mogliśmy wziąć udział w rekrutacji już wcześniej i kiedy zaczęłam się interesować, było już za późno. A na następny rok rekrutacji miało nie być ze względu na wstrzymanie reformy dotyczącej sześciolatków w pierwszych klasach.

Postanowiłam więc iść i osobiście na kolanach błagać, żeby moje dziecko zostało przyjęte. 😉 Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że błagać nie muszę, ponieważ poprzedniego dnia dla jego rocznika zostało utworzone kilka miejsc. Momentalnie podjęłam decyzję, z bólem serca powiadomiłam nasz ukochany żłobek, i od początku roku Ignaś został dumnym przedszkolakiem.

Tyle tytułem wstępu, a teraz do rzeczy. Poniżej kilka najpopularniejszych prawd i mitów, z którymi spotkałam się nie tylko poprzez własne doświadczenie, ale także rozmawiając z koleżankami, których dzieci chodzą do państwowych przedszkoli.

Chodzenie do przedszkola ma pozytywny wpływ na rozwój dziecka

PRAWDA

Rolą przedszkola jest nie tylko zajęcie dziecku czasu, zorganizowanie mu zabaw, czy po prostu opieka nad nim, kiedy rodzice pracują, ale przede wszystkim przygotowanie go do następnego etapu, jakim jest szkoła podstawowa. Przedszkole daje dziecku kontakt z rówieśnikami, umiejętność odnajdywania się i funkcjonowania w grupie, w której panują określone zasady, do których trzeba się dostosować. Moim zdaniem rodzicowi samodzielnie bardzo ciężko jest tak zorganizować dziecku czas i atrakcje, aby dać mu to samo, co daje przedszkole.

W przedszkolach państwowych są przepełnione grupy

PRAWDA, ALE

Nie wszędzie. Oczywiście, zdarzają się miejsca, gdzie grupy są bardzo duże, ale to, czy będzie w nich panować „prawo dżungli” zależy od umiejętności nauczycielek. Agresywne dzieci i problemy wynikające z konfliktów w grupie mogą się zdarzyć wszędzie, chociaż faktem jest, że w przedszkolach prywatnych grupy są trochę mniejsze, wobec czego zapanowanie nad grupą jest trochę łatwiejsze. Na pewno warto sprawdzić liczebność grup przedszkolnych w naszej okolicy i zastanowić się, czy jest to kryterium, którym się będziemy kierować przy wyborze przedszkola.

Prawo oświatowe stosuje się tylko do przedszkoli państwowych

MIT, ALE

Przepisy prawa oświatowego obowiązują przedszkola państwowe i prywatne, ale nie w takim samym zakresie. Takie same wymagania dotyczą obu typów przedszkoli w zakresie bezpieczeństwa i higieny, wykształcenia nauczycieli, podstawy programowej i prawa dziecka do korzystania z pomocy psychologiczno-pedagogicznej. Pozostałe wytyczne można znaleźć pod tym linkiem.

W przedszkolu prywatnym podejście do dzieci jest indywidualne

PRAWDA, ALE

Ponownie, wszystko zależy od nauczycielek. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że doświadczyłam indywidualnego podejścia i olbrzymiego serca włożonego w opiekę nad moim dzieckiem w żłobku, który był placówką państwową, i tego samego doświadczam teraz w prywatnym przedszkolu. W przedszkolu panie zawsze zgłaszają mi wszelkie mniejsze i większe problemy, razem zastanawiamy się jak im zaradzić, przy wszelkich problemach zdrowotnych od razu dostaję telefon, nie mam tez najmniejszych zarzutów w zakresie higieny i dbałości o to, czy moje dziecko dostaje jedzenie zgodne z dietą wyznaczoną przez lekarza. Informację zwrotną na temat zachowania mojego dziecka otrzymuję regularnie, a na koniec semestru dostałam na papierze opinię psychologiczno-pedagogiczną. Olbrzymim plusem w naszej sytuacji było również to, że mogliśmy się zdecydowac na przedszkole jeszcze przed odpieluchowaniem, a przedszkole od razu powiedziało nam, że będzie nas w nim wspierać. Natomiast kwestia indywidualnego podejścia nie do końca zależy do tego, czy przedszkole jest prywatne, czy państwowe.

Prywatne przedszkola są droższe od państwowych

PRAWDA

To prawda i jest to oczywiste, natomiast, jeżeli zależy nam na prywatnym przedszkolu, możemy spróbować znaleźć trochę tańsze, na przykład z dopłatami z gminy, ze względu na przepełnienie okolicznych przedszkoli państwowych. Plus większych opłat jest też taki, że zwykle pokrywają one zarówno wyżywienie, jak i zajęcia dodatkowe, a przedszkole funkcjonuje również w okresie wakacyjnym, bez potrzeby korzystania z dyżurów. Minus jest taki, że w momencie, kiedy dziecko nie chodzi do niego ze względu na chorobę lub wyjazd, również musimy płacić. Często też przedszkola prywatne sa otwarte do późniejszych godzin niż państwowe.

Zadaniem przedszkola jest wychowywanie

MIT

To rodzice wychowują dziecko, a zadaniem przedszkola jest jedynie wspomaganie ich w tym procesie, a przede wszystkim zapewnienie dziecku dobrej zabawy. Nie możemy mieć do przedszkola pretensji o problemy wychowawcze, jakie mamy z naszymi dziećmi.

Przedszkole to przechowalnia

MIT

Tak jak w przypadku żłobka, tak tym bardziej w przypadku przedszkola chciałabym jasno i wyraźnie powiedzieć: nie znam większego mitu. Jakbym się nie wysilała, ile bym w to nie włożyła pieniędzy, czasu i energii, nie jestem w stanie zapewnić mojemu dziecku tylu zajęć i atrakcji, które ma w przedszkolu. Ostatnimi czasy Ignaś wręcz niechętnie stamtąd wychodzi, bo do ostatnich chwil jest czymś zajęty. Od września zaczyna też dodatkowy angielski i judo (tak, jestem okropna matką i zabieram mojemu dziecku dzieciństwo!), co mnie strasznie cieszy.

Dziecko w przedszkolu choruje

PRAWDA

Nie da się zaprzeczyć, że chorób w środowisku tak dużej liczby dzieci nie da się uniknąć, zwłaszcza w sezonie zimowym. Doświadczenie moje i kilku innych rodziców pokazuje jednak, że dzieci żłobkowe chorują w przedszkolu znacznie mniej od rówieśników, którzy do żłobka nie chodzili. Często jest też tak, że najgorsze jest pierwsze pół roku. Ignaś tej zimy zachorował poważniej dwa razy, z czego tylko raz była potrzeba antybiotyku. Z każdym rokiem jest coraz lepiej!

Są dzieci, które nie nadają się do przedszkola

MIT

Często spotykam się z opiniami typu: nie udało nam się przetrwać adaptacji, moje dziecko nie nadaje się do przedszkola. Jestem matką egzemplarza wyjątkowo wrażliwego i niechętnego do jakiegokolwiek dostosowania się do jakichkolwiek reguł. Oczywiście, że bywało ciężko, z płaczem rano, tekstami typu „Nie idziemy dzisiaj do przedszkola” i „Ja nie lubię przedszkola!”, ale to wszystko minęło. A bez względu na wszystko moje dziecko wychodzi z przedszkola uśmiechnięte i zadowolone, i to jest dla mnie najważniejsze. Jeżeli dziecko jest zdrowe i na co dzien nie ma żadnych większych, poważnych problemów, nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby nie chodziło do przedszkola.

Prywatne przedszkole jest lepsze od państwowego

MIT

Ten mit zostawiłam sobie na sam koniec. Nieprawdą jest, że przedszkola prywatne są lepsze od państwowych. I mówię to ja, matka dziecka chodzącego do przedszkola prywatnego, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni. Absolutnie wszystko zależy od zaangażowania i chęci nauczycielek, od miejsca, w którym znajduje się przedszkole, od wytycznych i regulaminu, który w nim panuje. Przy wyborze przedszkola warto kierować się opiniami i doświadczeniem rodziców, których dzieci tam chodzą lub chodziły, a także warto sprawdzić:

  • Czy w przedszkolu jest czysto i czy ta czystość jest utrzymywana
  • Czy istnieje możliwość zapewnienia posiłków dla alergików (jeżeli ich potrzebujemy)
  • Czy nauczycielki w przedszkolu dbają o higienę dzieci (mycie zębów, buzi, zmiana brudnych ubrań, podcieranie pupy, itp.)
  • Czy przy przedszkolu jest plac zabaw
  • Jaka jest oferta zajęć dodatkowych i ile się za nie płaci

Mam nadzieje, że rozwiałam chociaż trochę wątpliwości. Z chęcią poznam też wasze doświadczenia z przedszkolami!


Przeczytaj też:




Mamo małego dziecka, przestań się obwiniać!

Moje dziecko ma dziś trzy lata, ale ten czas, kiedy było bardzo małe, jest we mnie wciąż żywą raną. Urodzone z za małą (wg wyznaczonych nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo kiedy standardów) wagą. Z olbrzymimi problemami przy karmieniu piersią. Ciągłe podejrzenia o nie wiadomo co ze strony lekarzy, rodziny i otoczenia. Wiecznie żywy koszmar, który powoli wymazuję ze swojej pamięci.

Niesamowite jest to, że kiedy u siebie na fanpage’u przypominam wpisy z tamtego okresu: o karmieniu, o depresji poporodowej, o tym, czego nikt nie powie wam o macierzyństwie, czy nawet żartobliwy wpis o całej prawdzie o ciąży, za każdym razem młode matki piszą mi:

Właśnie tak jest! Sama prawda!

Przeszłam przez to samo!

Piszesz to, jakbyś była mną!

Czyli coś w tym jednak jest. A ja powoli, powoli, zaczynam podejrzewać, że odpowiedzialna jest za to tylko i wyłącznie jedna teoria: my, matki małych dzieci, o wszystko się obwiniamy. Wmawiamy sobie, że wszystkie problemy, jakie mamy z dziećmi, to nasza wina, że to my same jesteśmy za to odpowiedzialne.

Prawda natomiast jest zgoła inna.

Niestety, moje własne doświadczenie i doświadczenie wielu znanych mi matek pokazuje, że olbrzymi wpływ ma presja otoczenia. Znajome matki, które zawsze powiedzą Ci: „Masz z tym problem? Serio? Bo u mnie to wszystko jest idealnie!”, dobijając Cię i każąc Ci się zastanawiać, co takiego złego robisz, skoro u niej jest perfecto, a Ty z niczym sobie nie radzisz.

Kolejne na tej liście są poradniki, np. mój ulubiony „Pierwszy rok życia dziecka” i reszta z tej serii. Wiecznie czytasz i porównujesz. Nie waży tyle, ile powinno. Nie obraca się wtedy, kiedy powinno. Nie siada wtedy, kiedy powinno. Nie pełza, nie raczkuje, nie chodzi WTEDY, KIEDY POWINNO!!! A kto do cholery wyznaczył tak precyzyjnie te tygodnie i miesiące, kiedy cokolwiek POWINNO się wydarzyć?!

Ja miałam tak wielka presję na kolejnych etapach rozwoju mojego dziecka, że chodziłam z nim na rehabilitacje i załamywałam ręce, kiedy cokolwiek działo się nie po mojej myśli. Mój synek NIC nie robił wtedy, kiedy według poradników i stron internetowych powinno się to dziać. Dziką histerią reagował też na pierwsze próby założenia mu kasku (a wyobraźcie sobie spojrzenia mijanych na rowerze babć i innych mamuś, bo DLACZEGO ON NIE MA KASKU?!), nie radził sobie z rowerkiem biegowym, kiedy jego rówieśnicy już na nim śmigali, i długo nie chciał się odpieluchować.

I wszystkie te sytuacje skończyły się tak samo.

Po prostu przyszedł na to moment odpowiedni dla niego. To on sam powiedział, że chce kask, któregoś ranka wsiadł na rower biegowy i któregoś dnia przestała mu się podobać pielucha. I żadne moje nerwy, obwinianie się i presja otoczenia nic nie zmieniły.

Ostatnim czynnikiem, który sprawia, że matki małych dzieci o wszystko się obwiniają, jest niestety rodzina, a w szczególności dziadkowie. Dziadkowie są wspaniali, zawdzięczamy im często bardzo wiele, opiekują się wnukami, kochają je i rozpieszczają. Kochamy dziadków, i sami ze swoimi mamy zwykle wspaniałe wspomnienia. Ale bywa, że to właśnie dziadkowie mają do nas pretensje. O to, jak wychowujemy nasze dziecko. O to, że jako matki nie siedzimy z nim trzy lata w domu, tylko posyłamy je do żłobka. O to, że za krótko karmimy piersią. I o całą masę innych rzeczy, które oni robili inaczej, które „za ich czasów” wyglądały inaczej.

Mamo małego dziecka, przestań się obwiniać.

Ty i Twoje dziecko macie tylko jedno życie, tylko jedną wspólna drogę i wspólny czas. To od Ciebie zależy jak je wychowasz, jaki pokażesz mu świat. Czy będziesz karmić piersią, czy poślesz je do żłobka lub przedszkola, czy zostaniesz z nim na dłużej w domu.

Wiem, że to jest strasznie trudne do zaakceptowania, ale spróbuj sobie powiedzieć, że żadne dziecko nie mieści się w normach wyznaczonych przez poradniki, lekarzy czy innych specjalistów od siedmiu boleści. A Twoje znajome wcale nie wychowują dzieci lepiej, nie są idealne i nie mają dzieci, które nie sprawiają żadnych problemów. A jeśli twierdzą, że tak jest, to kłamią.

Nie obwiniaj się, bo zaszkodzisz sobie i swojemu dziecku. Daj sobie luz, ciesz się macierzyństwem. Te chwile masz tylko raz, one już nie wrócą. Chyba ma to trochę sensu?…


Spodobał Ci się ten wpis? Zobacz też:




Jak odpieluchować dziecko w weekend

jak odpieluchować dziecko w weekend

Teorię odpieluchowania i metody na to, jak skutecznie je przeprowadzić, wszystkie matki znają jeszcze zanim ich dziecko przyjdzie na świat. Taka sama byłam i ja. W zasadzie odkąd moje dziecko skończyło rok – półtora, już o tym myślałam, i nie była to miła myśl. Nie oszukujmy się – ta myśl spędzała mi sen z powiek.

Oczywiście mogło być gorzej. Mogłam mieć do odpieluchowania bliźniaki. Albo trojaczki. Los był jednak dla mnie łaskawy i na pierwszy ogień dostałam jedno dziecko. No, to będzie z górki – pomyślałam. W jakimż byłam błędzie!

Kiedy przyszedł, w moim odczuciu, idealny moment, wyposażyłam się we wszystkie niezbędne gadżety: majtki treningowe, zwykłe majtki mające zachęcić użytkownika wzorkami w najulubieńsze bajki, tematyczne książeczki, filmiki na Youtube’ie, kolorowy papier toaletowy, wszelkiej maści nocniki, nakładki, a nawet dziecięcy pisuar (!!!).

Uzbrojeni w masę cierpliwości, wyrozumiałości i pokłady dobrej woli, podjęliśmy tę nierówną walkę. Robiliśmy dwa podejścia do tematu. Za pierwszym razem sami, za drugim z dużym wsparciem i kibicowaniem pań przedszkolanek. Tłumaczyliśmy, wyjaśnialiśmy, o co chodzi, jak to się robi, gdzie to się robi, dlaczego to się robi. Przeczytaliśmy milion poradników, zużyliśmy kilometry ręcznika papierowego, a z nerwów zostały nam tylko strzępy.

I co? I nic.

Mimo że delikwent teorię rozumiał doskonale, ba, był nawet chętny, żeby przełożyć ją na praktykę, na chwilowych dobrych chęciach się skończyło. Za drugim razem nabawił się wręcz wstrętu do nocnika i na długi czas nie chciał mieć z nim nic wspólnego.

Co w takiej sytuacji może, a nawet musi zrobić zrozpaczony rodzic? Po pierwsze może sobie zadać pytanie, czy kiedykolwiek widział osiemnastolatka sikającego w pieluchę. No właśnie. Po drugie musi dać na wstrzymanie. Odpuścić. Olać (nomen omen) sprawę. I najważniejsze: poczekać. Słowo klucz. POCZEKAĆ.

Pisały mi to doświadczone czytelniczki. Mówili mi to doświadczeni znajomi. Nie wierzyłam. Moje dziecko miało skończone regulaminowe dwa lata, kiedy to żłobek, przedszkole i cała reszta otoczenia zaczynają na nie patrzeć krzywym okiem, no bo jak to: MA JUŻ DWA LATA I SIKA W PIELUCHĘ???!!! WSTYD I HAŃBA!!! A matka, jak to matka, zaczyna się standardowo zastanawiać co jest do licha nie tak i z nią, i z jej dzieckiem.

W takiej sytuacji słyszy się zwykle świetne rady (na inne jest się oczywiście głuchym).

Bo to trzeba być cierpliwym, a Ty nie jesteś!

Bo to trzeba się zaprzeć, trzeba wytrzymać!

Bo Ty leniwa jesteś, chciałabyś żeby to się stało za jednym zamachem, a tak się nie da!

Gówno prawda.

Gdybym drugi raz miała zabrać się za odpieluchowanie, kompletnie odpuściłabym wszelkie próby „na siłę”. Bo to nie rodzic wyznacza dziecku, kiedy jest na to gotowe. To dziecko samo Ci powie, że już chce. Bo będzie miało dosyć pieluchy. Bo będzie widziało, że inne dzieci już nie noszą. Bo po prostu poczuje, że już teraz da radę. Dziecięca intuicja jest po prostu magiczna.

Jak to u nas wyglądało?

Szybko i bezboleśnie. W piątek przed tegoroczną Wielkanocą (miesiąc przed trzecimi urodzinami mojego dziecka) panie w przedszkolu powiedziały mi, że wreszcie została pozytywnie i z sukcesem rozpatrzona propozycja skorzystania z kibelka. Cały stuff już mieliśmy w domu, przed nami były trzy wolne dni, więc niewiele myśląc stwierdziliśmy, ze skorzystamy z pomyślnych wydarzeń i pociągniemy temat w domu. Bo przecież co mamy do stracenia.

Pierwszego dnia umyliśmy podłogę kilka razy, tłumacząc za każdym razem, że trzeba wołać. Drugiego dnia Ignaś już wołał, ale dwa razy zrobił to za późno. I to były ostatnie dwa razy, kiedy trzeba było go przebrać z tego powodu. Po miesiącu obserwacji zrezygnowaliśmy z pieluchy na drzemkę i na noc.

Tak po prostu.

Bez spinania się, bez nerwów, bez stresu. Bo był gotowy.

Dlatego wszystkim zmartwionym tym tematem rodzicom, zastanawiającym się co robią źle i co trzeba zmienić, z całą mocą odpowiadam: NIC. Po prostu poczekajcie. Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, będziecie wiedzieć.

Podpisano: mądra życiowo Motheratorka.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Trzy(nasto)latek – 23 TYPOWE cechy, z którymi na bank się zgodzisz

Amerykańskie określenie tego okresu rozwoju to threenager i doprawdy nie wiem, czy istnieje lepsze określenie lub chociaż jego odpowiednik w języku polskim. Na swoje własne potrzeby nazwałam go trzy(nasto)latkiem i tego się trzymajmy, bo bunt trzylatka w pewnym momencie po prostu nie wystarcza.

Jaki więc jest nasz typowy trzy(nasto)latek? Przyjrzyjmy mu się uważnie. Albo chociaż na tyle uważnie, na ile pozwoli nam jego ruchliwość.

  1. Nagle ma swoje zdanie. NA KAŻDY TEMAT. I jakimś cudem to zdanie w 99% przypadków jest inne od Twojego.
  2. Jedzenie ma być podane w BARDZO KONKRETNY SPOSÓB. Bo inaczej jest afera.
  3. Reakcja na Twoje „nie”? Jest afera.
  4. To, co trzy(nasto)latek robił dziś w swojej opinii w przedszkolu niekoniecznie pokrywa się z prawdą. Może obejmować swoim zasięgiem dzień wczorajszy. Albo nawet zeszły tydzień.
  5. „A dlaczego?” „A po co?” „Dlaczego?” „Po co?” – i tak w kółko. Tłumaczysz podstawy tego świata, a to i tak wiecznie jest za mało i rodzi kolejne pytania…
  6. Twoje słodkie buziaczki nagle zaczynają być „Ble, mama, fuuuj!”
  7. Zgubiona zabawka, która potrzebna jest AKURAT W TEJ SEKUNDZIE? Jest afera.
  8. Padają dziwne słowa. W dziwnych kontekstach. U nas nadużywane jest „ponieważ”, „no komedia!” i „mam już dość”.
  9. Wózek to obciach. Przejść gdzieś dalej na własnych nogach? Mowy nie ma. Ale za ciężkie już to to, żeby je nosić. I dramat gotowy. Albo afera.
  10. Mówi, co myśli. „Nie śpiewaj, mama!”, „Mam tu gluta na palcu!”, „Chyba idzie kupa!” – to tylko kilka przykładów wygłoszonych, a jakże, w miejscach publicznych…
  11. Sedes i nocnik. Temat wiecznie żywy. I nie daj Bóg toaleta poza domem. TYLKO NICZEGO NIE DOTYKAJ! Czy zadziałało? A skąd. Jak zwykle musiał dotknąć WSZYSTKIEGO.
  12. Jest jedno zdanie, które wywołuje histerię: „Już pora wracać”. I afera.
  13. Wieczorne kładzenie się do łóżka jest procesem. Długim procesem. I jest to właśnie czas najpiękniejszej i najgrzeczniejszej zabawy. No aniołeczek po prostu.
  14. Wychodzenie trwa wieczność. A to siusiu. To może jeszcze kupa. Buty się zgubiły. Gdzie jest ten !@#$%^& szalik?! To jeszcze wybór zabawki. Ta za duża. Pluszak wystarczy jeden. I tak w nieskończoność…
  15. Sam trzy(nasto)latek bywa w pewnych sytuacjach niezwykle wolny, a jego uwagę rozprasza milion jakże arcyciekawych rzeczy. Jednak kiedy to on czegoś chce? Ma być NATENTYCHMIAST. Bo inaczej afera.
  16. Kiedy trzeba iść przed siebie, zmęczenie odbiera mu władzę w nogach. Jednak postaw na horyzoncie dowolnie wybrany atrakcyjny obiekt w rodzaju automatów na dwuzłotówkę. Dzieje się magia!
  17. Posiłek w restauracji to oddzielny temat. Zamówionego posiłku z menu dla dzieci nie ruszy. Ale kiedy nie dostanie niczego, zje Ci z talerza wszystko do ostatniego okruszka.
  18. Nagle staje się niezwykle samodzielny i za nic w świecie nie da sobie pomóc, choćby nie wiem jak bardzo sobie nie radził. No chyba, że właśnie przyjdzie moment afery o to, żeby wszystko robić za niego.
  19. Nagle zaczynają się dziwne lęki. „Mama, chcę traktor!” „To idź do swojego pokoju i go przynieś…” „Nie mogę, boję się, tam jest pająk!”…
  20. Dowolna część ubioru, która jeszcze wczoraj była wygodna, leżała jak ulał, zupełnie w niczym nie przeszkadzała, dziś nagle kuje, uwiera i parzy. No za nic w świecie nie da się jej założyć.
  21. Drzemka staje się wrogiem publicznym numer jeden. Do momentu położenia się do łóżka i zorientowania się, że jednak te oczy same się zamykają.
  22. Uciekanie przed rodzicami w miejscach publicznych. To pozostawię bez komentarza, bo inaczej wyrażę się niecenzuralnie.
  23. Negocjacje trwają godzinami, niczym starcie z wytrawnym prawnikiem-wyjadaczem. I trzeba mieć w garści naprawdę solidne argumenty. Bo inaczej afera.

Jest masa zalet życia z trzylatkiem i osobiście jestem wielką fanką tej magicznej granicy wiekowej, kiedy rodzic wreszcie zaczyna sobie przypominać, co oznacza prawdziwy odpoczynek z przespanymi nocami, bez pieluch i nieustannego lęku o różne pierdoł, które zaprzątały jego głowę w okresie niemowlęcym. No i jest to czas słodkich wyznań typu „Mamusiu lubię Cię! Kocham Cię! Moja kochana mamusia!”, które absolutnie uwielbiam.

Ale cierpliwość? Moja nadal wystawiana jest na ciężkie próby. A jego nadal nie istnieje. 😉

Źródło wpisu: Buzzfeed.com. Wszystkie przykłady i cytaty: z życia wzięte.


Zapraszam do grupy mam, w której radzimy sobie, pomagamy i jesteśmy dla siebie przyjazne: KLIK. Czekam tam na Ciebie z niecierpliwością!




Niech pierwsza rzuci kamieniem matka, która…

matka która ocenia

Zajrzę Ci do wózka. Tylko luknę na chwileczkę. Przykryte? Ja bym nie przykryła. Ma czapeczkę? Ja bym nie założyła. Za grubo ubrane. Moje by się tak nie zachowało. Ja bym na to nie pozwoliła. Moje w życiu by tak nie zrobiło.

Znacie to? Słyszałyście? A może zdarzyło wam się tak powiedzieć lub pomyśleć? Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która… jest niewinna. Która nigdy nie osądziła, nigdy nie dała dobrej rady, za każdym razem powstrzymała się przed komentarzem.

My, matki, uwielbiamy oceniać.

Głównie inne matki. Przyznaję się bez bicia, sama to robię, niejednokrotnie wbrew sobie i chyba się nie pomylę ryzykując stwierdzeniem, że wy też. Patrzymy i porównujemy. Podsłuchujemy, podpatrujemy i bardzo szybko mamy gotowy wniosek. I jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze to my jesteśmy lepsze od innych.

Co takiego w nas jest, że nie umiemy się powstrzymać? Dlaczego uważamy, ze zostając matkami zyskujemy status wszechwiedzących i dostajemy monopol na bycie wyrocznią?

Jechałam ostatnio pociągiem w jednym przedziale z matką z dwójką dzieci. Ja tym razem bez dziecka. Podroż trwała ponad trzy godziny i była to najdłuższa podróż, jaką w życiu odbyłam. Bynajmniej nie dlatego, że nigdy nie jechałam dłużej niż trzy i pół godziny. Przez ten czas zdążyłam dojść do wniosku, że nie znoszę dzieci innych niż moje własne (nihil novi), że moja kruszyna jest aniołem w ciele trzyletniego chłopca (będącego nomen omen w szczytowym momencie galopującego buntu trzylatka), że gdyby moje dziecko biegało po całym pociągu w te i nazad, wchodziło innym ludziom na kolana i na głowę, deptało po nich, darło się wniebogłosy i biło w co popadnie, to albo ja bym oszalała, albo robiła wszystko, żeby je jakkolwiek opanować, albo, co ani chybi nie dałoby mi tytułu matki roku, zamknęłabym je w pociągowej toalecie (just kiddin’).

Tak czy inaczej: WSZYSTKO zrobiłabym inaczej niż moja towarzyszka podróży. Co nie zmienia faktu, że bardzo możliwe, iż dokładnie wszystko zrobiłabym tak samo jak ona.

Dlaczego to sobie robimy? Dlaczego robimy to innym?

Bo szlag nas trafia. Trafia nas, bo my NA PEWNO nie dopuściłybyśmy do sytuacji, która razi nas i kuje w oczy u drugiej matki. Porównujemy się do niej z pozycji wyższości, bo w tej akurat chwili to ona ma przerąbane, a nie my.

Bo mamy krótką pamięć. Szybko zapominamy, że kiedy to my mamy przerąbane, dookoła nas siedzą równie nam życzliwe mamusie, które tylko czekają na nasze potknięcie, żeby szybciuteńko podbudować swoje nadwątlone ego.

Bo idealizujemy własne dzieci. No same powiedzcie, która tego nie robi, zwłaszcza kiedy nie ma ich obok nas? Której chociaż raz nie przemknęło przez myśl, że w danej sytuacji jej dziecko NA PEWNO zachowałoby się inaczej?

I w końcu: bo lepiej się widzi cudze błędy, niż własne. Znacznie lepiej i znacznie wyraźniej.

Najchętniej i z najlepszymi skutkami wychowywałybyśmy cudze dzieci. Daleko szukać nie muszę, sytuacja z dzisiaj. Plac zabaw, siedzę na ławce, moje dziecko wesoło biega korzystając z różnych przyrządów. Klasyka gatunku. W pewnym momencie słyszę jego rozdzierający płacz. Taki że, wiecie, jestem pewna, że solidnie się rąbnął, bo o byle co nie robi awantury. Zrywam się, biegnę, pytam co się stało, gdzie się uderzył, ale oczywiście totalnie zapłakany nie odpowiada mi ani słowem. Zamiast niego odzywa się stojąca obok kobieta. Inna matka. Że zwróciła mu uwagę, bo po zjeżdżalni się nie wchodzi, bo jej akurat córka chciała zjechać, a ona ją uczy, że po zjeżdżalni się nie wchodzi. W tym momencie ani dla mnie, ani dla niej, ani dla was kompletnie nie powinno mieć znaczenia to, czy ja również w ten sposób uczę moje dziecko, czy też nie.

Pół godziny uspokajałam synka, któremu było zwyczajnie przykro, bo nic złego nie zrobił, a zupełnie obca osoba postanowiła go sobie wychować. A na moją uwagę, że sobie tego nie życzę i bardzo proszę, aby wychowywała swoje dziecko, a moje zostawiła w spokoju usłyszałam jeszcze jedną radę: żebym za swoim po placu chodziła, bo ona tak robi.

Dziewczyny, mamy: nie róbmy sobie tego. Nie róbmy tego naszym dzieciom. Nie oceniajmy, nie doradzajmy, nie wtrącajmy się. Niech każda robi jak uważa. Ugryźmy się w język kiedy najdzie nas na to ochota, bo nie warto. Ja się tego uczę i coraz lepiej mi to wychodzi. Czego i wam z całego serca życzę.

A życzliwym paniom z placu zabaw mówię: na pohybel.




Matka nie ma siły. Matka jest u kresu!

matka nie ma siły

Zaczyna się od tego, że mówisz „nie” albo „nie teraz” albo „nie mam tego, o co prosisz”. Wariantów jest wiele. Reakcja? Płacz, krzyk, ryk, bicie, kopanie, rzucanie, odwracanie się, uciekanie, trzaskanie drzwiami. Możesz wybrać dowolną kombinację elementów. Każda próba negocjacji kończy się porażką. Kary coraz mniej skutkują, granice się przesuwają i sama już tak naprawdę nie wiesz czy i gdzie istnieją. A wiesz, że przecież muszą istnieć.

Brakuje Ci argumentów, bo w jaki sposób można odpowiedzieć na totalny brak logiki, na pojawienie się której wciąż czekasz z utęsknieniem, a tu ani widu, ani słychu. Brak Ci słów, opadają ręce, nie masz siły i energii, żeby walczyć, a krzyk / ryk / płacz wciąż trwa, niezmiennie i nieustająco, wibrując Ci w uszach i przeszywając na wskroś. Pół biedy, jeżeli scena ma miejsce w domowym, nomen omen, zaciszu.

Wychodzisz do pokoju obok, żeby nie pokazać swojej bezradności i braku cierpliwości, która jedzie już absolutnie na ostatnich oparach. I wtedy czujesz jak w Tobie narasta: to już nie jest złość, ani nawet wściekłość. To totalny brak zrozumienia, krzyk rozpaczy, poszukiwanie pomocy, która nie nadchodzi. Wszystko w Tobie słabnie, kulisz się, zapadasz w sobie, a w okolicach oczu powoli robi się ciepło i jedna za drugą płyną łzy. Ile razy Twoje dziecko widziało jak płaczesz, bo już po prostu nie wiedziałaś co robić i mówić?

Byłam i jestem tam z Tobą.

Ile razy jako matka byłaś w takiej lub podobnej sytuacji? Ile razy po prostu się poddałaś, żeby samo minęło, a skruszony delikwent przyszedł ze swoim pokutnym „psieplasiam”? Ile razy odpuściłaś i uległaś, dla świętego spokoju dałaś mu to, czego chciał, bo wiedziałaś, że konsekwencje każą Ci się zastanawiać czy to egzorcyzm, czy tylko reakcja na Twój sprzeciw? Ile razy w myślach, lub nawet na głos głośno przyznawałaś się do tego, że jesteś terroryzowana, a na samą myśl o kolejnej dziecięcej Hiroszimie boisz się wrócić do domu czy po prostu wejść do dziecięcego pokoju?

Byłam i jestem tam z Tobą.

A potem dowiadujesz się w przedszkolu, że Twoje dziecko jest trudne, że przechodzi ciężki okres, że nie chce współpracować. Padają podejrzenia, że nic nie robisz, że wychowujesz małego, rozpieszczonego potworka, któremu wszystko wolno. A Ty po prostu masz tego dość, bo czujesz, że dotarłaś już do kresu i więcej nie dasz rady. A potem po raz kolejny przekonujesz się, że znowu jednak dasz, że znowu stał się cud, a Ty przetrwałaś. Bogatsza o kolejne nowe doświadczenie i kolejne siwe włosy.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Kiedy ktoś pyta się jak się masz, odpowiadasz, że w porządku. Bo przecież przez większość czasu kochasz swojego małego aniołka, który jest grzeczny, radosny, pięknie się bawi i nikt postronny nie widzi, do czego jest zdolny w tych krótkich chwilach, które dla Ciebie są wiecznością. Masz poczucie, jakbyś siedziała na huśtawce – od skrajności w skrajność. W jednej chwili radość z rodzinnego szczęścia, wspaniale spędzony czas na zabawach, śmiechu i innych atrakcjach, a po chwili, czasem zupełnie znikąd, płacz, bunt, atak. Jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Jak miłość i nienawiść.

Byłam i jestem tam z Tobą.

Macierzyństwo to najcięższa robota świata. Nikt nam za nią nie płaci, nie dziękuje, nikt nam nawet nie jest za nią wdzięczny. A my, matki u kresu, wciąż przekonujemy się, że się do tej roboty kompletnie nie nadajemy, tylko po to, aby chwilę później trwać w przekonaniu, że jednak coś w tym wszystkim nam wychodzi. Robimy błędy i czasem je naprawiamy. Krzyczymy, tracimy cierpliwość, za cholerę nie jesteśmy doskonałe. Ale po burzy wychodzi słońce. I tych chwil trzeba się trzymać jak kotwicy, traktować je jako kompas w chwilach zwątpienia.

Kiedy moje dziecko miało ciężki okres („miało” jest w tym kontekście lekkim przekłamaniem…) podczas porannej zmiany w szatni kapci powiedziało „A dzisiaj będą pyszne kanapeczki!”, co usłyszała inna matka. Jej reakcja była totalnym wiadrem zimnej wody na głowę, a jednocześnie balsamem na moją zbolałą duszę. Co powiedziała? To było dosłownie kilka słów.

Gdyby moje dziecko chociaż raz tak powiedziało!

Tak. Właśnie tak. W codziennej walce zapominamy, że inni wcale nie mają lepiej. Że nasze dziecko wcale nie jest gorsze. Że nie jest trudne. I my też nie jesteśmy zwyrodnialcami, ofiarami losu ani nieporadnymi, zahukanymi sierotkami, które jako jedyne nie wiedzą co robić.

Żadna z nas nie ogarnia. Mniej lub bardziej. I wszystkie mamy tak samo przerąbane. Ja, matka, jestem dziś u kresu. Ale wiem, że to minie. To minie.


Przeczytaj też:

Egoistyczna lambadziara – to ja, matka jedynaka

Mamo, masz gorszy dzień? Przeczytaj ten wpis!


Chodź na mój Instagram